14,4 C
Warszawa
wtorek, 30 kwietnia, 2024

Wołanie na puszczy – Michał Mońko

26,463FaniLubię

Pisanie o Polsce, a faktycznie o PRL bis, jest w istocie wołaniem na puszczy. Jeśli wołałeś w mrocznej puszczy, to wiesz, czym jest wołanie na puszczy. Głos łomocze się, łomocze się i ginie między drzewami. Stoisz jakiś czas z otwartymi ustami i nasłuchujesz. Może ktoś się odezwie? Może usłyszysz czyjś głos? A kiedy nikt się nie odzywa, uświadamiasz sobie, że w puszczy jesteś sam.

W ciszy puszczy rodzi się pytanie, wołać dalej czy może zamilczeć? A jeśli wołać, to o czym? Może wołać o zmowie w Magdalence? Nie, o tym już wołałem. Może wołać o politycznym przekręcie, zwanym transformacją ustrojową? Wołałem o tym. Może wołać o karierach funkcjonariuszy partii i SB w nowej Polsce? A po diabła o tym wołać? Parafrazując notkę księdza Chmielowskiego o koniu powiem, że Polska jaka jest, każdy widzi.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

To może wołać o chłopcach i dziewczynach z tamtych lat Solidarności? Naiwna propozycja. Kogo dziś interesują bohaterowie lipca i sierpnia 1980 roku?! No więc co może dziś zainteresować i poruszyć ludzi? Rolników zainteresują dopłaty do hektara i do nowego traktora. A prawda o naszych czasach?

„A cóż jest prawda?” – pytał prefekt Judei, Piłat. „A co to jest cenzura?” – pytali mnie 17 sierpnia 1980 roku strajkujący portowcy gdyńscy, oczekujący przy głównej bramie na mszę świętą. Stałem przy ołtarzu i mówiłem, a faktycznie wołałem, że cenzura jest po to, żeby nie odkryć i nie ujawnić prawdy. Z kolei prawda jest po to, żeby ludzie wiedzieli rzeczy takimi, jakimi one są, jak się wydarzyły.

Dzisiaj jest taki czas, żeby powiedzieć o czymś, o czym może już pisałem i o czym nie pisałem, a co jest prawdziwe. Lubimy prawdę, nawet kochamy prawdę, ale nie znajduję prawdy o wczesnym PRL-u. Nie ma prawdy o parcelacjach, o rozkułaczaniu, o rabowaniu i rozwalaniu dworów etc.

Wczesny PRL był dla wielu końcem świata. Działały sądy doraźne. KBW otaczał wsie, a UB wchodził do wsi i rozstrzeliwał pod ścianami domów. Ze szczelin Polski, z suteren i strychów, wychodzili straszni ludzie, żeby rabować, rządzić, parcelować, rozkułaczać, mordować. To oni reprezentowali PRL.

Pewnego razu, w drugi dzień Wielkiej Nocy, wymodlony i podpity fornal wszedł na ganek, na którym w wiklinowym fotelu siedział ojciec, i w kilku słowach określił sytuację nie tylko na Podlasiu:

– No, co?! Kurwa! Nase tera casy!

Czasy były takie, że babcia Michalina mówiła: „Koniec świata, czas umierać”. Konie rasowe zabrali. Traktor – na żelaznych kołach, zabrali. Wolant – też zabrali. Groble stawów kazali rozkopać. Ganek rozebrali. Ziemię, lasy, łąki diabli wzięli. Ale trzeba było żyć. Matka czekała na trzecią wojnę, modliła się o wojnę, nawet chciała zamówić mszę świętą w intencji wojny, ale ksiądz powiedział, że w intencji wojny nie odprawi mszy.

Ta wojna miała być. Rowerem ze spadającym łańcuchem woziłem partyzantom perkal, wędzony boczek i kwas kapuściany. Nocą odbierałem z matką zrzuty dla WiN. A skoro były zrzuty, to mieliśmy pewność, że będzie wojna. Tymczasem pociągi przywoziły zesłańców syberyjskich do Augustowa.

Najpierw wróciła Alunia. Jej matka, a moja ciotka, już nie wróciła. Siostra Aluni też nie wróciła. Ciotka Kazia wróciła z córką Marychną. No i tak wracali, wracali. Z wujkami było różnie. Wrócił tylko wujek Adolf, mleczarz. I zaraz zajął się szkoleniem mleczarzy i organizowaniem mleczarstwa na Podlasiu.

Mój ojciec chrzestny, Włodzimierz, doński Kozak, kapitan lejbgwardii, w 1920 w służbie Piłsudskiego, w 1941 rozstrzelany pod Mińskiem, przeżył i na początku 1945 ruszył na Zachód. W roku 1948 spotkał się z Józefem Mackiewiczem i przekazał mu raport o Kozakach oddanych sowietom przez wojska brytyjskie. Ten sam raport wujek przekazał gen. Pełczyńskiemu, reprezentującemu polski rząd na uchodźstwie w Londynie (dokumenty w Muzeum Piłsudskiego). I tegoż samego dnia statkiem popłynął do Argentyny.

A w kraju oczekiwanie na wojnę dłużyło się, topniały oddziały NZW i WiN. A władza, zwana ludową, rosła w siłę i utrwalała swoje posiadanie. Tamten czas kojarzy mi się z nocnymi terkotkami straży chłopskich. Patrole dwuosobowe, czasami trzyosobowe, chodziły od zmroku do świtu z pałkami i zatrzymywały każdego wędrowca. Ojciec już nie żył, umarł nagle w czasie przesłuchania.

Wujek Konstanty, gdy zaprosił mnie na lody do mleczarni, został zastrzelony przez ubeka. Brat ojca, wujek Wacław, dostał na procesie piętnaście lat i siedział Na Kępie w Ełku. A szarwark, przypadający na rodzinę, trzeba było odrabiać. No więc odrabiałem szarwark w wieku sześciu lat.

Gdy zaś miałem czternaście lat, byłem górnikiem w kopalni „Mieszko I” w Wałbrzychu. Pracowałem jako kowal w kopalnianej kuźni, jako cieśla na placu drzewnym. Wieczorami uczyłem się w przykopalnianej Zasadniczej Szkole Górniczej im. Dymitrowa. Nadzór kopalniany w Wałbrzychu był niemiecki. Zapamiętałem starego operatora maszyny wyciągowej, który kazał mi wyczyścić maszynę.

Pewnego razu dostałem czyściwo, drzazgi do nawijania czyściwa, oliwę i naftę. Kiedy wykonałem robotę, operator wyjął z kieszeni chustkę i sprawdził, czy nie zostawiłem gdzieś brudu. Obejrzał chustkę i zawyrokował:

– Fein. Sie der Deutsche. (Dobrze. Jesteś Niemcem).

Zaprzeczyłem. Operator popatrzał na mnie, pogłaskał mnie po policzku i powiedział:

– Haben Sie keine Angst, Deutscher zu sein. (Nie bój się być Niemcem).

W piętnastym roku życia przez trzy miesiące pracowałem w kopalni „Wujek” w Katowicach. Następnie znalazłem pracę na budowie pawilonu na zapleczu WSP w Katowicach. Byłem tam cieślą, zbrojarzem i betoniarzem, robiłem wykopy fundamentowe. W tym czasie uczyłem się wieczorowo w III Liceum im. Mickiewicza.

Pewnego razu, gdy siedziałem w wykopie, kierownik budowy podał mi do podpisania jakąś deklarację.

– Podpisz – powiedział. – Wyślę cię na kurs operatora koparki. Będziesz człowiekiem.

Spojrzałem. Miałem w rękach deklarację wstąpienia do ZMS-u.

– Człowiekiem to ja już jestem – powiedziałem i zwróciłem deklarację.

Kierownik się wściekł, krzyczał, że niedługo będę miał ręce orangutana. Ujęli się za mną więźniowie. Jeden z nich, z młotem w ręku, powiedział do kierownika:

– Odpierdol się pan! Bo jak ci przywalę tym młotem, to wbiję cię w ziemię jak kołek.

Kiedy kierownik odszedł, koledzy z więzienia mówili:

– Zapisz się do tej cholery dla spokoju, bo łapy, to patrz, jakie długie od roboty.

Z więźniami pracowałem w Cegielni w Sosnowcu. Gdy wjeżdżałem taczką do pieca po rozpalone cegły, paliły mi się brwi, rzęsy i włosy wystające spod beretu. W niedzielę na bocznicy kolejowej w Chorzowie wyładowywałem żwir, załadowywałem miał węglowy.

Zmęczony nadludzką pracą, zgłosiłem się wcześniej do służby wojskowej. Po szkoleniu zostałem mechanikiem na MiG-ach w Oleśnicy. Odpowiadałem za płaty i silnik. Lubiłem samoloty, ale lubiłem także prawdę. Z tego powodu trafiłem do jednostki karnej w lasach między Drawskiem i Drawnem. Przebywałem tam niecałe półtora roku.

Gdy wyszedłem z lasu, pojechałem do Gdańska. Nocą, w czasie przesiadki w Toruniu, radio podało, że w Dallas został zastrzelony prezydent John F. Kennedy. Kobiety płakały, mężczyźni snuli przypuszczenia, że za zamachem stoi sowiecka Rosja.

O świcie wysiadłem w Gdańsku. Było ciemno. Kilka minut przed szóstą wszedłem do Stoczni Gdańskiej. Za bramą po lewej czekałem na otwarcie pawilonu, gdzie mieściły się kadry. Znałem się na technice, zatrudnili mnie w charakterze spawacza na Wydziale K2. Umowę miałem odebrać po dostarczeniu wyników badań lekarskich. Po odprawie na placu montażowym majster Mieczysław Bombera klepnął mnie w plecy raz, drugi i spytał:

– Ty, no! Jaki numer?

Zacząłem szukać w kieszeniach papieru z numerem stoczniowym.

– Numer, bratku, to podstawa – powiedział majster. – Nazwiska się powtarzają, numery nigdy. Każdy, kto w stoczni dostaje robotę, zostaje numerem. Ja jestem pięciocyfrowy. Starsi są czterocyfrowi. Ty jaki masz numer?

Spojrzałem w odnaleziony w kieszeni papier i wyrecytowałem pośpiesznie: 54021.

– Dwadzieścia jeden, oczko! – powiedział. – Szczęśliwiec.

Ale liczba „dwadzieścia jeden” nie pomogła mi, gdy okazało się, że mam gruźlicę lewej komory płuc. Zostałem zwolniony z pracy, a raczej do tej pracy nie zostałem przyjęty. Po zwapnieniu płuc, dostałem pracę pomocnika wagowego w punkcie skupu bydła w Bargłowie na Podlasiu. Uciekłem stamtąd, gdy wagowy chciał się dzielić ze mną łapówkami.

Gdy się wyleczyłem, zostałem wychowawcą w Domu Dziecka w Giżycku. Następnie byłem wychowawcą i nauczycielem w Zakładzie Wychowawczym przy Podchorążych w Warszawie, następnie w Domu Dziecka na Nowym Mieście w Warszawie. W tym też czasie studiowałem na dwu kierunkach na Uniwersytecie Warszawskim.

Wczasie studiów dostałem pracę w redakcji „Głos Pracy”. Zajmowałem się interwencjami, które opisywałem w rubryce „Bolesne sprawy dnia powszedniego”. Po studiach byłem dziennikarzem w tygodniku „Kultura”. Stale współpracowałem z „Literaturą”, „Odrą” i „Kontrastami”. Pisałem w „Miesięczniku Literackim”, „Gazecie Krakowskiej” i w gdańskim „Czasie”.

Należałem w kraju do kilku dziennikarzy, których zapraszano do konkursów, wypłacając wcześniej pokaźne wadium na pokrycie kosztów reporterskich. Miałem doskonałych szefów. To byli profesjonaliści z przedwojenną klasą. Jeden z moich szefów był Sybirakiem. Mówił, że dziennikarstwo w PRL podobne jest do wyrąbywania drogi w tajdze.

Po latach zobaczyłem film „Syberiada”. Bohater filmu wyrąbywał w puszczy drogę. To była droga donikąd, ale drwal wciąż ją wyrąbywał. Nie postrzegałem jednak dziennikarstwa czasów PRL jako wyrąbywania drogi donikąd.

Zmagałem się z cenzurą, ale w latach siedemdziesiątych mogłem opisywać twarz PRL-u taką, jaka ona była naprawdę. Ludzie potrzebowali dobrej informacji, potrzebowali reportaży z fabryk, ze wsi. I ja przemierzałem Polskę wzdłuż i wszerz, i opisywałem. Od siedemdziesiątego pierwszego współpracowałem z Redakcją Społeczną TVP.

Oczywiście każdego roku miałem ponad czterdzieści tzw. ingerencji cenzorskich, ale to była zabawa w kotka i myszkę. W roku 1990 wicedyrektorkę cenzury przy Mysiej w Warszawie spotkałem w Sądzie Okręgowym przy ówczesnej ulicy Świerczewskiego. Była szefową Wydziału Rejestrowego Sądu. Powiedziała do mnie:

– Oj, pan to był!

– Pani też była – odparłem uprzejmie. I roześmieliśmy się.

Z pewnością gorzej niż w redakcjach było na uniwersytecie. Na trzecim roku studiów, w 1968 roku, gdy napisałem pracę roczną: „Rozwój imperializmu rosyjskiego na przestrzeni wieków”, profesor W., o której mówiono, że jest antykomunistką, uznała moją pracę za prowokację. Wyrzuciła mnie z seminarium magisterskiego i wystąpiła do rektora o wyrzucenie mnie z uniwersytetu.

Rektor, znany komunista, nie uwzględnił wniosku antykomunistki W. Pozwolił mi studiować… dyplomację polsko-turecką. Uczyłem się zatem tureckiego w arabskim zapisie i jeździłem do fabryk i na wieś, do rolników i do pegeerów, aby opisywać Polskę. To była moja pasja i moje powołanie: być dziennikarzem. W efekcie, do końca PRL-u, wygrałem kilkadziesiąt konkursów na reportaż i esej.

Opisywałem tylko to, co widziałem i w czym uczestniczyłem. Z rzeczy najważniejszych wymienię moje opisanie rewolty na Wybrzeżu w grudniu 1970 oraz mego udziału w strajkach na Wybrzeżu w sierpniu 1980. W czasie strajków nie wołałem na puszczy, ale na wielotysięcznych wiecach w Stoczni Gdyńskiej, w Porcie Gdyńskim, w Stoczni Gdańskiej, w zajezdniach tramwajowych i autobusowych.

Za pomoc w strajku otrzymałem pisemne podziękowanie, podpisane przez inż. Tadeusza Pławińskiego, który był przewodniczącym Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdyńskiej, równocześnie szefem Służby Informacyjnej MKS w Gdańsku.

Najbardziej dramatyczny wiec prowadziłem na osiemnastotysięczniku, budowanym na K2 Komuny. Delegat na VIII Zjazd PZPR, Urbanek, chciał wyprowadzić Wydział K2 ze Stoczni. To był wydział sztandarowy, upartyjniony, członkami POP na K2 byli dwaj prominentni ludzie partii: sekretarz KC, Kania i sekretarz KW, Fiszbach. Wiec trwał ponad dwie godziny, a po wiecu stocznię opuścił Urbanek, a nie załoga K2.

Zaraz po strajkach Biblioteka Wojewódzka w Elblągu organizowała wiece założycielskie nowych związków, a ja te wiece prowadziłem: w Suszu, we Fromborku, w Kadynach, w Kwidzynie, na Wyspie Sobieszowskiej, w Kisielnicach, w jednostkach wojskowych w Elblągu, w Braniewie, w Ornecie, w Malborku i w Morągu.

Strajki na Wybrzeżu były najważniejszym okresem mojego życia. Uczestniczyłem w czymś zupełnie wspaniałym, wielkim i momentami szalonym. Spałem niewiele, byłem tam, gdzie strajkujący też nie spali. Robiłem setki zdjęć i zaraz oddawałem komuś błony do wyrobienia. Pisałem agitki propagandowe, wierszyki, teksty reporterskie. Nie mogłem pisać reportaży ze strajkujących zakładów do swojej „Kultury”.

Dwa lata później, w stanie wojennym, Sztab Informacyjno-Propagandowy KC PZPR zamknął „Kulturę”, a mnie pozbawił nie tylko pracy dziennikarskiej, ale też prawa wykonywania zawodu umysłowego. Funkcjonariusze SB radzili mi wyjazd na Zachód. Nie posłuchałem. Po raz drugi w kwietniu 1988 założyłem Solidarność Dziennikarzy. W maju pojechałem na strajk w Nowej Hucie, a w sierpniu i na początku września 1988 roku robiłem propagandę strajkową w „Manifeście Lipcowym” w Jastrzębiu.

Strajk w Nowej Hucie opisałem w reportażu „Stanęło proeksportowe serce Huty”, a o strajku w Jastrzębiu napisałem kilka reportaży, a między innymi „Strajk, nad którym płakał Wałęsa”. Po strajkach szedłem Krakowskim Przedmieściem w Warszawie. Na Uniwersytecie Warszawskim wokół BUW-u zobaczyłem sprzedawców tzw. zakazanej literatury. A więc wolność! – pomyślałem i ze wzruszenia odebrało mi mowę. Gdy odzyskałem mowę, powiedziałem do żony: „Boże, ile będzie można napisać! Spróbuję odkłamać nie tylko PRL, ale całe ostatnie 200 lat Polski.

Nie dało się odkłamać nawet PRL-u. I cóż z tego, że po wyborach w 1989 roku byłem przewodniczącym Komisji Krajowej Solidarności Dziennikarzy, zarazem przewodniczącym Komisji Konkursowej, rozpatrującej wnioski kandydatów na stanowiska naczelnych redaktorów. Byłem przewodniczącym Rady Pracowniczej sześćdziesięciu dziewięciu głównych redakcji krajowych i przewodniczącym Komisji Likwidacyjnej tygodników i miesięczników. Ale nie było dla mnie miejsca w żadnej ówczesnej gazecie, nawet w „Tygodniku Solidarność”. Pracowali tam dziennikarze amatorzy, ale też kilku funkcjonariuszy PZPR i kilku konfidentów, których nazwisk tu nie wymienię.

W ciągu trzydziestu lat nowej Polski byłem pozbawiony pracy przez dziewięć lat! Nie była to już decyzja Sztabu KC PZPR ani szefów SB i WSI. To była decyzja mojej solidarnościowo-prawicowej władzy, która mogła być władzą dzięki takim jak ja.

Kiedy od czasu do czasu pracowałem w telewizji albo w radiu nowej Polski, obstawiano mnie niebywałymi kretynami, alkoholikami, psycholami, którzy bardziej niż cenzura i SB w czasach PRL ograniczali mnie we wszelkich działaniach. Bo miała być deklaratywnie nowa Polska, a faktycznie był PRL bis.

Gdy przykładowo, byłem szefem „Wiadomości”telewizyjnych, miałem nad sobą totalnego idiotę i alkoholika, prawicowego bywalca przyjęć u prezydenta RP i u prymasa Polski. Ten alkoholik wymiotował na swój stół gabinetowy, na sekretarkę i na plecy kierowcy w służbowym samochodzie. Gdy zaś nie tak dawno zostałem dyrektorem radiowej Jedynki, wysoki funkcjonariusz prawicowych mediów, dawniej działacz PZPR, dzwonił do mnie po siedemnastej: „Co tam, kurwa, dzieje się w radiu?!”

Dzisiaj mediami kierują ludzie o marnych kwalifikacjach. Nie potrafią poradzić z reformą mediów, z dekoncentracją rynku mediów, a ostatnio wpakowali się w problem, który nazwałem problemem Orlen Press. Produkować i rozpowszechniać newsy to zupełnie co innego, niż produkować i sprzedawać naftę.

Chciałoby się zakrzyknąć: Ludzie! Te działania to jest wyrąbywanie w puszczy drogi donikąd. To osuszanie bagien, które powinny zostać bagnami. To odwracanie rzek z północy na południe i nakazywanie gruszkom, by spadały do góry.

Szukając gazet i prawdy, objechałem ostatnio wsie nad Biebrzą: Ruś, Wierciszewo, Sieburczyn, Rutkowskie, Burzyn, Szostaki, Mocarze, Brzostowo, Chyliny, Pluty, Brychy, Szlasy, Racibory, Radziłów, Karwowo, Mścichy, Klimaszewnicę, Osowiec, Szafranki, Goniądz. Wsie piękne, dostatnie, ale nigdzie nie znalazłem gazety. Najstarsi wspominali „Gromadę Rolnik Polski”, wydawaną w nakładzie dwu milionów. Gazeta upadła zaraz po jej przejęciu w 1989 przez żonę ministra K. w rządzie premiera Mazowieckiego.

Niewielu na wsi chce dzisiaj czytać kolorowe gazety robione dla warszawskich kawiarń. Młodzi nie czytają. A starsi? Nie biorą takich gazet do ręki. Zresztą, gdy starszy rolnik dostanie czternastkę i dorzucą do tego dopłatę do traktora jego syna, to po co mu jeszcze gazeta, w której miałby doszukiwać się prawdy?

– A czy ja prawdę wydoję? – pyta mnie rolnik w Mścichach nad Biebrzą. – Pilnuję krów, a nie prawdy. W tym roku straszne gzy atakują krowy, a pogryzione tracą mleko. Taka jest prawda tu nad Biebrzą.

Michał Mońko

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content