Wykonałem w swoim życiu trochę zdjęć, które były w różnych miejscach publikowane. Tylko raz miałem jednak okazję zrobić takie, które stały się znane po obydwu stronach oceanu.

Latem 1986 roku ruszyła we Wrocławiu akcja „Uwolnić Więźniów Politycznych”. Polegała ona na wychodzeniu na ulice ludzi, do których solidnie przywiązane były duże kartony z hasłami. Zadaniem tak odzianych ludzi było stanie w ruchliwym miejscu lub spacerowanie tak długo aż zostaną zatrzymani przez milicję albo Służbę Bezpieczeństwa. O celu wydarzeń informowała wrocławian prasa podziemna, Radio Solidarność Walcząca oraz ulotki. Publikacje te zawierały relacje z już przeprowadzonych „akcji kanapkowych” (tak ten rodzaj demonstracyjnego protestu „słownikowo” się nazywa) oraz instrukcje, by np. nie stawać w obronie zatrzymywanych. Organizatorzy akcji nie chcieli bowiem narażać przechodniów na zarzuty czynnego stawiania oporu funkcjonariuszom MO, za co groziły długie lata więzienia. Decydujący się na pełnienie roli „kanapki” (czyli człowieka – transparentu) zakładali, że staną za to przed Kolegium d.s. Wykroczeń, które wymierzy im wyrok trzech miesięcy aresztu. W przypadku możliwości zamiany aresztu na grzywnę każdy uczestnik deklarował, że nic nie zapłaci i – będzie siedział. Zachodziło ryzyko, że komuniści będą sięgać do poważniejszych paragrafów i stawiać ludzi nie przed kolegiami, ale przed sądami, dążąc do wymierzania wyroków kilkuletnich. Tak się zresztą zaczęło dziać w czasie pierwszej akcji, w czasie której na ulicy Świdnickiej milicja zatrzymała demonstrujących Pawła Kociębę i Wieśka Mielcarskiego. Mimo, że zatrzymywani nie stawiali oporu, jeden z milicjantów (zapewne wykonując instrukcję swych przełożonych) zgłosił fakt doznania obrażenia, polegającego na skaleczeniu palca. Usłużni lekarze natychmiast wystawili stosowny dokument, opisujący ów „rozlew milicyjnej krwi”. Spodziewając się takich sytuacji w pogotowiu oczekiwali adwokaci. Mecenas Henryk Rossa przed skierowaniem sprawy do prokuratury i sądu Pawła Kociębę wybawił stwierdzeniem, że „skarga na płytkie zranienie o długości zaledwie kilku milimetrów jest obrazą dla munduru”. Skończyło się więc na kolegium i areszcie.
Kilka dni po demonstracji Pawła i Wieśka wyjść na ulicę miał znany mi z działalności w Solidarności Walczącej Dariusz Olszewski. Dzięki temu wiedziałem, gdzie i o jakiej porze obwiązany transparentami Darek się pojawi. Informacja ta była oczywiście najściślej tajna. Jeśli przecież pojawianie się „kanapek” nie byłoby dla SB zaskakujące pod względem czasu i miejsca to wszystkie takie akcje kończyłyby się wcześniej, niż się zaczynały. A miejsca „kanapkowcy” wybierali rozmaite. Dwoje z nich pojawiło się np. na terenie ogrodu zoologicznego. Od Darka dowiedziałem się, że danego dnia on zjawi się o godz. 16 na pasażu pod „bunkrowcami” na Placu Grunwaldzkim. Przyszedłem tak zabierając ze sobą swój aparat fotograficzny „Zenit”. Zanim jeszcze na trotuar wyszedł Darek zobaczyłem, że w miejscu tym czeka już co najmniej dwóch fotografów. Jeden siedział na murku i miał jakiś fantastycznej jakości sprzęt z wielkim teleobiektywem. Zrozumiałem, że to jacyś też wtajemniczeni ludzie z kręgów opozycji i że przyszli po to, by wydarzenie uwiecznić.
Dokładnie o 16 zza któregoś z rogów wyszedł Darek. Z przodu i z tyłu miał solidnie przytwierdzone tablice z napisami „Uwolnić Więźniów Politycznych”. Na głowie miał czapeczkę z logo Solidarności a u boku chlebaczek, zapewne zawierający szczoteczkę do zębów i inne przybory, które wolno i warto mieć w areszcie. Przechodnie zareagowali owacją. Facet z teleobiektywem nadal siedział na murku i wykonywał serie zdjęć. Ja wyjąłem spod kurtki swojego „Zenita” i też zacząłem „trzaskać” jedno za drugim. Z przody, z tyłu, z boku, z odległości kilkunastu metrów i niemal „z przyłożenia”. Zapełniłem już większość klatek filmu, gdy zacząłem dochodzić do wniosku, że jeśli akcja ta trwa już z kilka minut to najpóźniej za dwie – trzy będzie tu SB. A wtedy, zanim weźmie się za Darka, wyłapie najpierw wszystkich ludzi z aparatami fotograficznymi. Z ich punktu widzenia przecież najważniejsze jest to, żeby obrazy tego wydarzenia nie poszły w świat. Dokładnie w momencie, w którym ta myśl pojawiła się w mojej głowie zobaczyłem, jak dwóch drabów rzuca się na faceta z teleobiektywem. „Cholera, już są” – pomyślałem i równocześnie usłyszałem rozemocjonowane słowa znajomego mi człowieka o imieniu Grzegorz, stojącego w zgromadzonym tłumie: „Artur, pryskaj!” Aparat miałem już ukryty pod kurtką, lecz kiedy szybkim krokiem ruszyłem w stronę Mostu Grunwaldzkiego zauważyłem, że właśnie z tamtej strony krokiem niemal marszowym idzie czterech rosłych facetów. Znów odwróciłem się w kierunku tej części deptaku, na końcu którego kilku esbeków już wlekło fotografów w stronę schodów. Obwieszony transparentami Darek nadal spacerował. Kilkudziesięciu zgromadzonych ludzi bezradnie przyglądało się błyskawicznemu tokowi wydarzeń. Ktoś gwizdał, ktoś krzyczał „Precz z esbecją!”. Z dziesięć metrów przede mną były małe schody, biegnące na położony pod nimi parking. Zobaczyłem jednak, że właśnie w ich kierunku ktoś przedziera się przez może trzydziestoosobową grupę stojących przed nimi ludzi. Uznałem, że nie mam innego wyjścia i prawie nie sprawdzając, na co wyląduję, przesadziłem przez murko – barierkę, zamierzając czym prędzej znaleźć się na leżącym kilka metrów niżej parkingu. Za sobą usłyszałem tupot goniących nóg, okrzyk „Ucieka!” doleciał do mnie, kiedy leciałem już w powietrzu. Po skoku z kilkumetrowej wysokości wylądowałem techniką identyczną z tą, jaką parę lat wcześniej praktykowałem skacząc z samolotów na spadochronach SD1- M. Bóg mi sprzyjał – wylądowałem na kawałku ubitego gruntu, między samochodami. Od razu biegiem rzuciłem się w kierunku bramy do znanego mi podwórka. Wiedziałem, że jest w nim sklep ze sprzętem turystycznym a za nim brama wychodząca wprost na akademik studentów Akademii Medycznej „Eskulap”. Biegłem z tętniącą mi w głowie myślą: „oni w takich sytuacjach zwykle szeroko obstawiają teren, muszę wyjść z bramy spokojnie i wyglądać choć trochę inaczej”. Błyskawicznie zdjąłem zwiewną granatową kurtkę, pod którą ubrany byłem w białą koszulkę. Widząc to, co dzieje się za bramą od strony „Eskulapa” niemal na głos powiedziałem: „Dzięki Ci, Panie”. Za bramą stał bowiem tramwaj, do którego wchodził właśnie tłum ludzi. Momentalnie znalazłem się w samym jego środku i po chwili z okien tegoż tramwaju mogłem zobaczyć facetów biegnących chodnikiem właśnie w stronę „Eskulapa” i obserwować, jak z kilku zatrzymanych poniżej sklepu „Artur” samochodów wychodzą kolejni funkcjonariusze SB. Pomyślałem, że o ile jacyś nie jadą ze mną tym samym tramwajem – jestem już bezpieczny. Przypuszczenie to okazało się być słuszne.
W koreksie wywołałem film – wypełnione obrazkami klatki wyglądały zadowalająco. W ciągu najbliższych miesięcy nie miałem jednak okazji „przerzucić” ich na papier. Spotkałem się z Grzegorzem, świadkiem mojej ucieczki. Był bardzo zdziwiony, że udało mi się uciec. „Tam wszyscy myśleli, że ciebie złapali”. Okazało się, że podobnie myślał sam Darek Olszewski. Spotkałem się z nim parę miesięcy później, gdy po wyjściu z aresztu dołączał do jego deportowanej właśnie z Polski żony, Donny Kersey, która była obywatelką amerykańską. Ucieszył się, kiedy pokazałem mu kliszę ze zdjęciami. „To jedyne!” – powiedział – „Wszystkich innych fotografów bezpieka wyłapała!” Dałem Darkowi film, z którego jeszcze przed odlotem do USA miał mi zrobić komplet odbitek. Potem jednak okazało się, że Darek za ocean wyleciał wcześniej, niż miał to w planie. O swoich zdjęciach słyszałem już tylko, że były publikowane w Stanach. Sam zobaczyłem je dopiero w roku 2007. Uczestniczyłem wtedy w redagowaniu albumu, który Wydawnictwo Volumen przygotowywało na 25 rocznicę utworzenia Solidarności Walczącej. Do albumu tego trafiły właśnie moje zdjęcia, zrobione w czasie „kanapkowej” akcji z lata 1986 roku. Przy tej też okazji po raz pierwszy od 21 lat spotkałem się z Darkiem. Powiedział wtedy: „Z trzech, którzy tam wtedy robili zdjęcia tylko tobie udało się uciec. I są to jedyne, przedstawiające to wydarzenie”. Odpowiedziałem: „Zawdzięczam to temu, ze z tych trzech ja miałem najgorszy sprzęt, ledwie starego „Zenita”. Na pytające spojrzenie Darka odpowiedziałem: „Najpierw rzucili się na tych z bardzo profesjonalnym sprzętem, na faceta z teleobiektywem. Ja miałem tylko „Zenita”. Uratowało mnie więc to, że mnie zamierzali zgarnąć w drugiej kolejności”.
Wykonane przeze mnie fotografie samotnie demonstrującego Dariusza Olszewskiego zobaczyć można m.in. we wrocławskim Centrum Historii „Zajezdnia”, na wystawie w siedzibie Stowarzyszenia Solidarność Walcząca (na rogu Nowowiejskiej i Barlickiego) a także w wielu wydawnictwach, np. w książce Igora Janke „Twierdza. Solidarność Walcząca – podziemna armia”.