18,7 C
Warszawa
poniedziałek, 29 kwietnia, 2024

ROJENIA ODKLEJONEGO CZYLI U FRASYNIUKA NIC NOWEGO

26,463FaniLubię

Od szturmów siepaczy nasłanych przez Koalicję 13 Grudnia na gmach Telewizji Polskiej przy Placu Powstańców Warszawy wygląda on jak wymarły. Co jakiś czas tragarze obstawieni oddziałami policji wynoszą z niego i ładują na ciężarówki kosztowny, nowoczesny sprzęt. TVP nie jest już nawet cieniem samej siebie. Programy sklecone z parcianych agitek, prowadzone pod zarządem funkcjonariuszy zasłużonych jeszcze uwijaniem się w interesie właścicieli PRL-u mają jakość odstraszającą nawet najbardziej fanatycznych wielbicieli reżimu Donalda Tuska.

Najlepszą ilustracją degeneracji niegdysiejszej publicznej telewizji są fakty tak niebywałe, jak wyłączenia sygnału najważniejszych kanałów czy zanik fonii, do którego dochodzi w czasie emisji programów uchodzących za sztandarowe. A także tak patologiczne wykwity niby – dziennikarstwa, jak „Rozmowy Niesymetryczne” Doroty Wysockiej – Sznepf. Jakże znamienna to postać.. Już przecież samo dodanie sobie do nazwiska członu pochodzącego od męża a zarazem teścia mówi nam chyba bardzo wiele. Nie jeden funkcjonariusz prosowieckiego aparatu terroru po roku 1956 swoje nazwisko zmieniał po to, by nie dać go swoim dzieciom. Bo jeśli znane było z udziału w zbrodniach takich, jak np. Obława Augustowska, to chciał swemu potomstwu oszczędzić tego rodzaju skojarzeń. Inni jednak uważali, że jeśli ich dzieci i tak obracać się będą tylko i wyłącznie w kręgach tej samej ubecko – nomenklaturowej „elity” to zmieniać przecież nie będzie trzeba. Pamięć o zbrodniach funkcjonariuszy PRL – u była też zresztą bezwzględnie wycierana zarówno w latach Polski Ludowej jak i w pookrągostołowym UB – kistanie. Stąd nie wszyscy kojarzą udział pułkownika Maksymiliana Sznepfa (właściwie: Schnepfa) w operacji NKWD, skutkiem której blisko tysiąc bohaterów niepodległościowej konspiracji aresztowano i których grobów do dziś nie wiadomo, gdzie szukać. Kto zna historię antypolskiego terroru z lat 1944 – 1956, temu nazwisko Sznepf kojarzyć się musi z uczestnictwem pułkownika Sznepfa nie tylko w Obławie Augustowskiej, ale i w wielu innych, podobnych obławach. Oczywiście nikt nie odpowiada za nazwisko, które odziedziczył po przodkach. Kiedy jednak w 1792 roku kilkadziesiąt polskich nazwisk zaczęło się kojarzyć z przystąpieniem do zdradzieckiej konfederacji targowickiej to przyzwoici posiadacze tychże nazwisk robili potem wszystko, by hańbę ze swych nazwisk zmyć. Liczni Braniccy czy Potoccy publicznie przepraszali za swych przodków i walczyli w narodowych powstaniach. Niedawno zmarły działacz Solidarności Walczącej Piotr Rzewuski mawiał, że jeszcze po ponad dwustu latach czuł się zobowiązany do odkupywania zdrady, jakiej przed wiekami dopuścili się jego przodkowie. I z tym większą energią działał w niepodległościowej konspiracji, za co kilkakrotnie trafiał do więzienia. Inni, jak np. wielka część pradawnego rodu Kossakowskich, po przystąpieniu paru z nich do konfederacji targowickiej, nie tylko zerwali wszelkie kontakty ze zhańbionymi członkami rodziny, ale zmienili swe nazwisko na całkiem nowe – Łukowscy. Wszystko to po to, by odciąć się i nie być kojarzonymi z podłością. Na drugim biegunie znajdują się ci, którzy nie tylko na hańbę przodków nigdy w żaden sposób nie zareagowali, ale nawet skłonni są dodawać do własnego rodowego nazwiska drugi jego człon. Tak, jakby podłe dokonania tych, którzy je nosili i z którymi znający historię muszą je kojarzyć, absolutnie im nie przeszkadzały.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Spotkała się więc przed kamerami pani Dorota Wysocka – Sznepf z Władysławem Frasyniukiem. Znając jego umysłowe horyzonty trudno go podejrzewać, by nazwisko Sznepf z czymkolwiek mu się kojarzyło. No i przecież już trzydzieści kilka lat temu nie wahał się gawędzić nie tylko z synową pułkownika UB, ale nawet z generałem tych samych służb – Czesławem Kiszczakiem. Teraz tłem rozmowy były okładki publikacji lewackich i komuno – feministycznych. Cóż – jakie media i jaka prowadząca takie i dekoracje. Zawszeć to darmowa reklama współczesnych wersji propagandy Nadieżdy Krupskiej, Wandy Wasilewskiej czy innej towarzyszki Kołłontaj. Tego reklamowego chwytu Frasyniuk też nie zauważył czy takich oczywistości też nie jest w stanie skojarzyć? A przecież postkomuna powinna mu chyba wypłacić jakieś honorarium za czynny udział w trwającym prawie 44 minuty klipie reklamowym? Docenić chyba jednak należy, że przez tak długi czas zdołał wypowiadać się niemal bez typowych dla innych jego wystąpień permanentnych kloacznych „przerywników”. Słownictwa jakże dla niego charakterystycznego (uchodzi przecież za autora pięciogwiazdkowego hasła, jakim nie tylko niezliczoną ilość razy się posługiwał i które poumieszczał na swych samochodach) w konwersacji tej było zdumiewająco mało. A może za cudem tym stał sprawny montaż rozmowy w oryginalnej wersji znacznie dłuższej?

Na tej niespodziance kończy się jednak wszystko, czym Frasyniuk byłby nas w stanie zaskoczyć. Reszta bowiem była kwintesencją tej samej paplaniny, do jakiej przyzwyczaił nas już przed całymi dekadami. Zawartość jak zwykle taka sama. Typowe jest dla niej np. powoływanie się na słowa ludzi, którzy już nie żyją. I to często tak skrajnie niewiarygodne, jak te, które wypowiedział i w tej rozmowie. Nagle padły bowiem słowa wg Frasyniuka mające należeć do szefa Kontrwywiadu Solidarności Walczącej. Frasyniuk szydził tu niby cytując: „Wiesz, ja się dopiero niedawno dowiedziałem, że kierowałem Kontrwywiadem Solidarności Walczącej”. Przypomnijmy, że szefem tej struktury był ś.p. Jan Pawłowski. Tworzył ją od 1982 roku, poświęcił jej osiem lat swojego życia. Tę tytaniczną pracę, rujnującą zdrowie, pełną zarwanych nocy, prowadzoną kosztem rodziny, zawodowej kariery (był naukowcem – matematykiem) Pawłowski traktował ze śmiertelną powagą. Zawsze wiedział, że to przede wszystkim od niej zależy bezpieczeństwo ludzi podziemia. W czasie największej wsypy z lat 1983 – 84 nie spał całymi tygodniami, by zapobiec kolejnym aresztowaniom. Jest czymś absolutnie nie do wyobrażenia, żeby ten jeden z najbliższych przyjaciół Kornela Morawieckiego mógł choćby w żartach zakpić z tego, co wtedy robił. Właśnie z powodu tego bezprecedensowego dorobku u progu roku 1992 premier Jan Olszewski poprosił Pawłowskiego o objęcie kierownictwa nad dolnośląską strukturą Urzędu Ochrony Państwa. I kontrwywiad SW i UOP to były dla Pawłowskiego sprawy śmiertelnie poważne. Jeden jedyny Frasyniuk szydzić sobie z tego potrafi wziętą z sufitu opowiastką, wg której „szef kontrwywiadu SW dopiero po trzydziestu latach dowiedział się, że był szefem kontrwywiadu”. No chyba, że otoczony mitomanami Frasyniuk nigdy się nawet nie dowiedział, kto w rzeczywistości tym szefem był. I słuchał któregoś z mitomanów jakich wokół siebie zawsze miał multum. Lecz przecież wiedza o Kontrwywiadzie SW zawarta jest w wielu już książkach, w tym i solidnych, opartych na mnóstwie źródeł pracach naukowych wydanych nie tylko przez IPN. I tak to właśnie, od dziesięcioleci niezmiennie z Frasyniukiem jest. Powiedzieć, że ten człowiek „mówi” – byłoby nadużywaniem tego prostego słowa. Bo mowa Frasyniuka to w istocie niezborna paplanina. Stąd i w rozmowie z panią Sznepfową Frasyniuk paple np. że „gdyby Ziobro się dowiedział, że można podważyć moje zwolnienie z więzienia w 1986 roku to może musiałbym tę resztę wyroku odsiedzieć”. O więziennej głodówce i pogorszeniu stanu zdrowia Mariusza Ka Kamińskiego stwierdza, że „w celi dopadła go delirka”. I słowo „delirka” staje się kluczem do tej części wywiadu, w której Frasyniuk rozwodzi się nad rzekomą chorobą alkoholową człowieka zamkniętego w więzieniu przez służby rządzących Polską od 13 grudnia 2023 roku. Rozwijana w nieskończoność insynuacja nie przeszkadza ani jemu ani prowadzącej tę rozmowę. Widać jaka telewizja, jacy rozmówcy – takie i standardy. W innym momencie Frasyniuk wypala z sensacją, jakiej nie powstydziłby się sam Lech Wałęsa. Stwierdza bowiem, że po jego aresztowaniu w stanie wojennym do kardynała Henryka Gulbinowicza zgłosić się mieli przedstawiciele Solidarności Walczącej żądając przekazania im funduszy ze słynnych osiemdziesięciu milionów dolnośląskiej Solidarności! Mało tego – wg „relacji” Frasyniuka owych „uzurpatorów” Gulbinowicz pogonić miał stwierdzając, że „nie będzie wspierał agentów”! W tym momencie zasadne jest pytanie o skalę idiotyzmu, jaką odbiorcom swej paplaniny przypisywać musi Frasyniuk. Fakt taki nigdy bowiem miejsca nie miał, gdyż miejsca mieć nie mógł. Solidarność Walczące doskonale wiedziała, że fundusze Regionalnego Komitetu Strajkowego nadzoruje nie metropolita wrocławski, ale znany pod pseudonimem „Kajetan” dr Kazimierz Jerie. I jeśli nawet komuś przyszłoby poprosić o jakieś środki z pieniędzy Solidarności to należałoby się udać nie do kardynała ani też do „Kajetana”, ale do następcy (szybko, bo już we wrześniu 1982) aresztowanego Frasyniuka. Co prawda w ręce bezpieki wpadali oni jeden po drugim w tempie ekspresowym, ale po paru miesiącach na czele RKS – u stanął Marek Muszyński pseudonim „Witold”. Ten sam Muszyński, który wielokrotnie publicznie stwierdzał to, do czego sam Frasyniuk wreszcie powinien się odnieść. Muszyński stwierdził bowiem jasno i wyraźnie, że stając wiosną1983 roku (czyli ledwie kilka miesięcy po aresztowaniu Frasyniuka) na czele dolnośląskiej Solidarności na oczy już nie mógł zobaczyć nawet złamanego grosza z owych ukrytych osiemdziesięciu milionów! Obejmując stanowisko po Frasyniuku oraz jego następcach (Bednarzu i Piniorze) zobaczyć już mu było dane tylko i wyłącznie rachunki, które były do zapłacenia. I mimo, że z dolnośląskiej Solidarności Muszyński nie wyszedł do dzisiaj – do dzisiaj też nie zobaczył ani grosza z owych osiemdziesięciu milionów. Po aresztowaniu Frayniuka było więc o sto osiemdziesiąt stopni odwrotnie od tego, jak to Frasyniuk opowiada. Nie żadna Solidarność Walcząca zwróciła się o pieniądze dolnośląskiej Solidarności, ale to dolnośląska Solidarność zwróciła się o pomoc do Solidarności Walczącej! I to właśnie ludzkimi i technicznymi zasobami Solidarności Walczącej odbudowywana była dolnośląska Solidarność po sztafecie wpadek Frasyniuka, Bednarza i Piniora.

Frasyniukowi jednak jakby nie dość nikczemnej paplaniny, polegającej nawet na władaniu słów bezdennie głupich i krańcowo podłych w usta samego ś.p. kardynała Henryka Gulbinowicza. W oparciu o wymysły wzięte z Księżyca, lub równie wiarygodnych źródeł wiedzy, Frasyniuk bredzić potrafi o wręcz sprawczych związkach Solidarności Walczącej ze służbami wojskowymi, sowieckimi, Bogu dzięki nie wymienia chińskich, watykańskich czy marsjańskich. Najciekawszy i chyba najbardziej znamienny jest moment, w którym Frasyniuk opowiada o przeprowadzonej przez Solidarność Walczącą akcji ostrzegawczej, polegającej na podpaleniu altanki komendanta wrocławskiej SB. Frasyniuk mówi o tym, że „pomylili się i spłonęła własność jakiegoś Bogu ducha winnego Kowalskiego”. A przecież doskonale Frasyniuk wie, kto padł ofiarą owej pomyłki. Spłonął wtedy bowiem nie domek szefa SB pułkownika Błażejewskiego, ale wice – szefa – pułkownika Pierścionka. Kim był pułkownik Pierścionek to Frasyniuk powinien wiedzieć doskonale nie tylko z tej przyczyny, że nazwisko to znał świetnie każdy opozycjonista. Nazwisko to stało się powszechnie znane po tym, jak we wrześniu 1986 roku pijany w sztok Pierścionek roztrzaskał się śmiertelnie swoim samochodem jadąc nim sobie w towarzystwie kogo? Otóż – w towarzystwie nie mniej od Pierścionka pijanego Edwarda Majko, jednego z najbliższych współpracowników samego Frasyniuka. Może o tej historii, podobnie jak o słowach Marka Muszyńskiego na temat osiemdziesięciu milionów, opowiedziałby nam Frasyniuk? Przecież jeśli oglądamy jakiekolwiek fotografie, wykonane Frasyniukowi krótko przed stanem wojennym, czy po wyjściu Frasyniuka z więzienia, to czyja postać jest tuż przy nim jeśli nie zawsze to na pewno – najczęściej? Otóż właśnie – tegoż Edwarda Majko. Tego, który w nielichej komitywie musiał być z wiceszefem wrocławskiej bezpieki pułkownikiem Pierścionkiem, jeśli zginął razem z nim w czasie wspólnego powrotu z pilczyckiej „willi rozkoszy”, w której zwykli z paniami do towarzystwa biesiadować wyżsi oficerowie SB. Raczej rzadko wraz ze swymi najważniejszymi tajnymi współpracownikami. Można zrozumieć, że w pułkowniku SB Pierścionku Frasyniuk wolałby widzieć jakiegoś, jak to powiedział, „zwykłego Kowalskiego”. Skoro jednak sam nawiązał do tych do dziś niewyjaśnionych wątków to może wreszcie by powiedział nam coś na te właśnie tematy?

Frasyniuk woli jednak rzucanie błotem. Lata rządów Prawa i Sprawiedliwości porównuje do czasów komunizmu. Najlepiej wykształconych ludzi niekompetentnymi nazywa jakby tylko z tej przyczyny, że znaleźli się w rządzie, którego nie lubi. Najbardziej uderza jednak to, jakim straszliwym kompleksem jest dla niego Solidarność Walcząca. Nazywa ją wymyślonym mitem bez końca powtarzając, że „jej działalność nie jest udokumentowana”. Choć odrobinkę więc pozwolę sobie Frasyniuka w temacie tym oświecić. Każdy wrocławianin w latach osiemdziesiątych widział wznoszące się nad miastem wielkie maszty radiopelengacyjne, wraz z największym, obrotowym, umieszczonym na dachu najwyższego budynku – wieżowca „Poltegor”. Bezlik dokumentów świadczy niezbicie o tym, czemu służyły te horrendalnie kosztowne inwestycje. Zakupione i zainstalowane one zostały przez Służbę Bezpieczeństwa, ale nie w związku z działalnością Władysława Frasyniuka czy któregokolwiek z jego współpracowników. Ta bezprecedensowa inwestycja SB miała na celu zwalczanie Radia Solidarność Walcząca. W przeciwieństwie do podziemnej rozgłośni, uruchomionej przez ludzi Frasyniuka, ta nie odezwała się parokrotnie, lecz audycji nadała sześćset. I to pokrywających swym zasięgiem niemal cały Wrocław. Działała przez osiem długich lat i stanowiła wielokrotność wszystkich innych niezależnych inicjatyw radiowych tamtego czasu razem wziętych. Brakuje Frasyniukowi dokumentów działalności Solidarności Walczącej? Niech zajrzy chociaż do „Czytelni Bibuły” a dowie się, że tytułów podziemnej prasy, wydawanej przez SW, było ponad sto czterdzieści. Wiele z nich doczekało się kilkuset wydań w nakładach liczonych w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy. Do tego dochodzą setki (tak: setki!!) tytułów drukowanej przez Solidarność Walczącą pracy młodzieżowej, niezależnego ruchu chłopskiego, Tajnych Komisji Zakładowych Solidarności itd. itp. Wszystko to stanowi krociową wielokrotność tego, co wraz ze swoimi ludźmi dokonać zdołał Frasyniuk. I wszystko to bez złamanego grosza z tej osiemdziesięciomilionowej fortuny, jaką do swej dyspozycji miał właśnie Frasyniuk. I bez zagranicznej pomocy płynącej przez brukselskie biuro Solidarności. Jak widać – Frasyniukowi do dziś trudno jest przeboleć, że inni bez tego wszystkiego potrafili dokonać niewspółmiernie więcej, niż on.

Nie mniej odrażające od rzucania błotem w Solidarność Walczącą jest rzucanie błotem w Mateusza Morawieckiego. Zaczyna Frasyniuk od gadaniny jakby żywcem wziętej z Wałęsy. Najpierw więc twierdzi, że „o jego bohaterstwie dowiaduje się dopiero teraz”. Kto zna Frasyniuka ten jednak wie, że braki w wiedzy najbardziej elementarnej dziwić tu nie powinny. Gorzej, gdy Mateuszowi Morawieckiemu insynuuje związki z komunistami po prostu łżąc na temat bankowej kariery syna przywódcy Solidarności Walczącej. Twierdzi, że „przyjęli go kierujący Bankiem Zachodnim komuniści”. A było przecież dokładnie na odwrót. Po studiach z bankowości, ekonomii i prawa w Niemczech i Szwajcarii (w Bazylei dzięki stypendium przyznanego drugiemu najlepszemu absolwentowi Uniwersytetu we Frankfurcie nad Odrą) Mateusz Morawiecki wrócił do Polski z kwalifikacjami, jakich wówczas w naszym kraju nie miał nikt. I w swoim banku zatrudnili go nie żadni komuniści, ale szefowie koncernu Allied Irish Bank, którzy kupili najpierw Wielkopolski Bank Kredytowy a potem Bank Zachodni. Mając w połączonych bankach 80% udziałów (resztę stanowił kapitał bardzo rozproszony) pozbyli się z nich całej postkomuszej nomenklatury. Powtórzmy jeszcze raz (i najlepiej tak głośno, żeby nawet Frasyniuk tę elementarną wiedzę zdołał sobie przyswoić) tę fundamentalną prawdę: Mateusz Morawiecki dlatego mógł zaistnieć w tym banku, bo niepodzielnie władali już nim ci, którzy komunistycznych złogów się pozbywali a szukali – najlepszych specjalistów. Może Frasyniukowi taką rzecz pojąć będzie trudno, ale niech pozostanie to już jego problemem.

Poświęciłem ponad czterdzieści minut na słuchanie paplaniny Frasyniuka i ciągle szukam w niej jakiejś treści. Człowiek ten otarł się o wielką historię, kiedyś sam jego nazwisko skandowałem na demonstracjach, pisałem na murach. A od trzydziestu kilku lat niezmiennie przekonuję się, że nie ma on do wyrażenia literalnie nic. Gdybyż ta Frasyniukowa paplanina była jedynie klasyczną „mową – trawą”. Takim gadaniem może i żałosnym, zbędnym, beztreściowym. Wtedy nie byłoby w tym niczego specjalnie złego. Od niepamiętnych czasów mamy w Polsce całe gazety, portale internetowe, rozgłośnie radiowe czy stacje telewizyjne na okrągło emanujące tym, co nie zawiera w sobie żadnych rzeczywistych treści. Z Frasyniukową paplaniną jest jednak gorzej. Nie tylko nie ma w niej żadnych godnych wysłuchania treści, ale jest ogromny ładunek skrajnie złych emocji. W szczególności kompleks, jakim jest dla niego Solidarność Walcząca, boleć go musi niezmiennie przez ogromną już większość jego życia. Niedługo pół wieku minie a Frasyniuk chyba nadal nie zdoła się pogodzić, że „ludzie od Kornela”, mimo pozbawienia funduszy, którego krociami dysponowali „ludzie od Włodka”, potrafili w podziemiu zdziałać nieskończenie więcej. Po ludzku można by i zrozumieć taki kompleks człowieka ambitnego stanowczo ponad miarę swych możliwości. Trudno jednak zaakceptować hektolitry błota, miotając którymi Frasyniuk ciągle te nie mające już przecież znaczenia zaszłości usiłuje zrównoważyć. Tak więc najzwyczajniej po ludzku Władysławowi Frasyniukowi bym życzył, żeby w interesie pamięci o samym sobie postarał się jeśli już nie zaprzestać to choć ograniczyć to swoje tryskanie błotem i jadem. Te zwały błota i jadu, którymi ciska od dziesięcioleci, dawno przesłoniły to, z czego wszyscy Frasyniuka woleliby pamiętać. Zza wyprodukowanych przez Frasyniuka zwałów błota słabo już widać resztki legendy stanu wojennego, słynnego niegdyś procesu czy uwięzienia. Każdy, kto będzie próbował kiedyś ustalić, kim był Władysław Frasyniuk, najpierw przekopać się będzie musiał przez piętrzące się góry wulgarnych słów, nieuczciwie rzuconych kalumnii, wymyślonych kłamstw o innych. Najczęściej o tych, którzy o nim nigdy nie powiedzieli złego słowa. Może sam Władysław Frasyniuk powinien wreszcie dostrzec, że wzorem Lecha Wałęsy sam wyniszcza swoją własną niegdysiejsza legendę. I może niech pomyśli, że cały jego dorobek sprzed około czterdziestu lat, już znajduje się w głębokim cieniu tej jakże brzydko pachnącej materii, jaką z nie słabnącą energią nie wiedzieć po co ciągle z siebie wypluwa.

Artur Adamski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content