Na 12 października zaplanowano początek gwałtownego forsowania zmian traktatowych przede wszystkim dla Polski i Polaków oznaczających zmiany niewspółmiernie większe, niż samo wstąpienie do Unii Europejskiej.
Mimo ich charakteru fundamentalnego i w najwyższym stopniu przełomowego – wprowadzone mają być bez żadnego referendum. Dla każdego, kto wie o jakie zmiany chodzi, powód takiego sposobu ich wdrożenia jest oczywisty. Referendum musiałoby być poprzedzone jakąś debatą a ta zwróciłaby uwagę na to, co nam w Berlinie i Brukseli szykują. Stąd pomysł „przemycenia” rozwiązań oznaczających przeobrażenie o skali większej (wcale nie przesadzam!) niż samo utworzenie Unii Europejskiej.
Przypomnijmy, że w roku 2003 przy frekwencji 58, 8% za wejściem do UE opowiedziało się 77,45% głosujących. Zwolennicy mieli więc większość, ale nie przytłaczającą. A duża część wyrażających wolę przynależności już po dwóch latach głośno protestowało przeciw kolejnym unijnym ograniczeniom naszej suwerenności i zmianom osłabiającym siłę głosu polskiego państwa. To wtedy z mównicy sejmowej grzmiały słowa w rodzaju „Nicea albo śmierć!” Takich używano, mimo że reformy przeforsowane w roku 2007 były niczym w porównaniu z tymi, które narzucone nam mają być teraz.
Co się zmieni, jeśli w Brukseli postanowione zostanie przyjęcie, oczekujących na podpisy przedstawicieli krajów członkowskich, 267 zmian traktatowych? Już zgoda na tylko część z nich oznacza scedowanie wszystkich prerogatyw, od zawsze przynależnych państwom, na byt o nazwie Unia Europejska. Do tej pory był on definiowany jako międzynarodowa organizacja (niektórzy posuwali się do nazywania jej związkiem państw). Teraz – ma to być jedno państwo. I to nawet nie federacyjne, bo kraje związkowe wielu państw federacyjnych mają większy zakres autonomii od tego, jaki teraz mają mieć członkowie Unii Europejskiej.
Z pokrętnego szeregu zmian wynika jedno – jeśli nadzór władzy unijnej jakichś sfer krajowego życia dotąd nie dotyczył lub był nad nimi częściowy to teraz obszarów takich ma nie być wcale. Władze unijne rządzić zamierzają de facto wszystkim. A powstrzymanie czegokolwiek przestaje być możliwe, gdyż znika zasada jednomyślności. Wszystko decydowane ma być większością. Dotychczasowe doświadczenia dają nam przecież pewność, że „państwa trzymające władzę” miały ją będą zawsze. W naszej polskiej dyskusji najwięcej mówiło się ostatnio o lasach, stanowiących 23% naszego terytorium. Tak naprawdę – rzecz dotyczy stu procent naszego terytorium. Dalece nie tylko owej zadrzewionej niespełna ćwierci. Zmianie ulec ma nawet nazwa „Komisja Europejska”, zamiast której stokroć potężniejszą władzę sprawować ma „Egzekutywa”. Jeśli dotąd kpiono sobie ze słów o „Unii równych i równiejszych” to teraz stan taki stać się ma prawem. Autorzy traktatu nie ukrywają bowiem, że nowa Unia z samej definicji ma być „unią wielu prędkości”. Pojęcie takie nie tylko jest literą szeregu paragrafów. Są i mówiące o tym, że z Unii wydzielone zostaną „obszary rdzeniowe”. Najściślej więc, jak w rzymskim i każdym innym imperium, prawnie usankcjonowany zostanie podział na koncentrującą wszelki dobrostan „metropolię” oraz z istoty rzeczy mniej się liczące – „prowincje”. Punkt 7 stwierdza też, że jedyną walutą będzie euro. Już to przesądzi o tym, że „obszary rdzenne” będą się dynamicznie bogacić a „prowincje” ostatecznie stracą szanse rozwoju. Zarówno bowiem katastrofa tych latynoskich gospodarek, które za walutę przyjęły amerykańskiego dolara, jak regres wszystkich południowych krajów Europy po rezygnacji z walut narodowych potwierdzają absolutną słuszność ustaleń prof. Roberta Mundella. Ten wybitny ekonomista, laureat Nagrody Nobla przyznanej mu w roku 1999, dowodził niezbicie skutków wspólnego pieniądza – degradujących dla krajów słabszych, z których silniejsze nieuchronnie wyciągają wszystkie soki. Zamożniejsze gospodarki zawsze rozwijają się w innym tempie, stąd też prowadzą diametralnie odmienną politykę pieniężną od gospodarek stojących na niższym szczeblu rozwoju. Zapaść Włoch czy Grecji to oczywisty skutek tego, że choćby stopy procentowe także dla nich ustalane są we Frankfurcie – zawsze po myśli interesu Niemiec a nigdy tych, kosztem których się one rozwijają. Dokumenty czekające na podpisy delegatów państw UE stan ten traktują jako jak najbardziej pożądany. Mówią bowiem otwarcie, że w Unii mają teraz być „obszary rdzeniowe”, których prędkość rozwoju ma być inna, niż całej reszty.
Oczywiście wspólna (czyli dyktowana przez największych) ma być polityka zagraniczna, obronna i każda inna. Z ciekawostek legislacyjnych warto dodać nieograniczoną wielość płci, równość małżeństw o wszelakiej orientacji seksualnej i ich prawo do adopcji dzieci. Przede wszystkim jednak – przeniesienie wszystkiego, co tradycyjnie zawsze przynależne było państwom, do urzędów Brukseli oznacza, że Unia Europejska przestaje być organizacją czy związkiem. Bez wiedzy (bo ilu z nas o tym wie?) i zgody (bo kto nas o to pyta?) jej mieszkańców Unia ma się nagle stać w najpełniejszym tego pojęcia rozumieniu – państwem. A jej kraje członkowskie, w najlepszym razie, być teraz mają państwami – wydmuszkami.
Ciekawy jest też dobór słów wypełniających 267 punktów tego traktatu o doniosłości bez wątpienia większej od samego traktatu założycielskiego. Roi się w nich od słów w rodzaju „bez dyskusji”. „koniecznie”, „natychamiast”, „nieodwołalnie” itd. Autorami całego tego mrożącego krew w żyłach kuriozum są Niemcy i łatwo sobie wyobrazić, jak to wszystko brzmi w ich języku. Jeśli ktoś tę mowę zna a oglądał filmy o czasach okupacji – nie uniknie skojarzeń.
Niemiecka obsesja dominacji to od wieków najpierwsze źródło wszystkich największych tragedii naszego kontynentu. Osiąga ona teraz kolejne swoje apogeum. Z jednego powodu – koncepcja oparta na najściślejszym związku z Rosją właśnie się zdezaktualizowała. A to już spowodowało największe z problemów gospodarczych, z jakimi RFN zmagała się w całej swojej historii. Ewidentnie mamy więc do czynienia z klasyką „ucieczki do przodu”. O tym, że może się ona powieść świadczy to, że brukselskie struktury UE uformowane już zostały jako kontynentalne centrum mega – korupcji. Niewyobrażalne apanaże oślepiły i ubezwłasnowolniły reprezentantów wielu krajów członkowskich. Nikt na drodze szaleńczych zmian traktatowych nie stoi dziś tak twardo, jak rząd Prawa i Sprawiedliwości. Dlatego nie ma teraz dla Berlina kwestii ważniejszej od tej, kto po wyborach rządził będzie w Polsce. To, że do Platformy Obywatelskiej płyną dziś strumienie pieniędzy z Niemiec to tylko jeden z bezliku przejawów nadzwyczajnego niemieckiego skopieniu na wyborczej decyzji Polaków. Nie mieliśmy jeszcze wyborów, które w podobnym stopniu powinny nas interesować. O naszej przyszłości rozstrzygną one dalece bardziej, niż te z 1989 roku.
Artur Adamski