7.3 C
Warszawa
niedziela, 12 maja, 2024

Protasiewicz i Schetyna – mistrzowie picu – Artur Adamski

26,463FaniLubię

Ulice i place mojego rodzinnego miasta zaroiły się banerami przedstawiającymi wielkie twarze ludzi, z którymi kiedyś się zetknąłem a z niektórymi nawet blisko współpracowałem.

Kilka z tych osób poznałem w latach osiemdziesiątych, w czasie studiów na Uniwersytecie Wrocławskim i zwykle w związku z działalnością opozycyjną. Sam działałem wtedy w Solidarności Walczącej, w której od moich szefów ciągle słyszałem ostrzeżenia powtarzające się jak mantra: „Jak najdalej od uczelnianych opozycjonistów! Nigdzie tak bardzo się nie roi od agentury! A wszyscy porządni są dla esbecji jak na widelcu! Wszyscy pod permanentną obserwacją!” Najczęściej słowa takie kierował do mnie nieodżałowanej pamięci Tosiek Ferenc – przyjaciel o pokolenie ode mnie starszy, z komunizmem zmagający się od dziecka, wielokrotny więzień polityczny, weteran podziemia znający totalitarny system jak mało kto. Kiedy go słuchałem przypuszczałem, że przesadza. Stosowałem się jednak do jego zaleceń, bo jedna z moich aktywności polegała na roznoszeniu kompletów diapozytywów, za sprawą których kilka zespołów sitodrukowych powielała kolejne wydania „Solidarności Walczącej” (każdy zespół robił nakład od trzech do czterech tysięcy egzemplarzy). Wiedziałem, że jeśli jakieś moje nieroztropne kontakty na uczelni skutkowałyby skutecznym „esbeckim ogonem” to mimowolnie mógłbym bezpiekę doprowadzić do wszystkich tych ludzi. A poza tym w mieszkaniu rodziców miałem ojca, który w tamtych latach ledwie przeżył zawał. Mieszkanie po dziadkach, w którym nocowałem wtedy najczęściej, w którym miałem duży (elektryczny, z podajnikami papieru, niezły jak na standardy podziemia) angielski powielacz, maszynę do pisanie, całą galerię ramek, szyfonów, drukarskiej chemii, to na tle poważniejszych ryzyk był już przysłowiowy pikuś. Zgodnie z życzeniem Tośka i od nieustannie śledzonego środowiska Lothara Herbsta i od uczelnianego NZS – u starałem się trzymać z daleka. Tym bardziej po tym, kiedy jedna z koleżanek z roku wyznała mi, że SB właśnie proponowała jej współpracę a Heńka Feliksa i Staszka Saucia, aresztowanych kolegów z polonistyki, sąd skazał na lata więzienia. Mimo, że w ich przypadku chodziło jedynie o paczki z gazetkami a nie drukarnię czy diapozytywy „Solidarności Walczącej”. O tym, jak straszliwie i mega – upiornie Tosiek Ferenc miał rację zacząłem się przekonywać jeszcze w latach osiemdziesiątych. O wielkim studenckim podziemnym drukarzu i chyba największym kolporterze a zarazem (czterdzieści lat niedługo minie a mi na to wspomnienie zawsze dreszcz idzie po plecach) najbliższym przez całe lata przyjacielu z roku, pisałem w książce pt. „Z dziejów SW i podziemia”. O nim i mojej z nim współpracy pisał też ś.p. Jurek Pietraszko w książce „Terroryści i oszołomy”. Tu napiszę tylko, że dla kapitana Krymuzy z Inspektoratu II MSW „przyjaciel” ów był agentem o kryptonimie „Kułak”, zmienionym następnie na „Kulis”. A tym, co mnie wtedy uratowało była moja gęba nie mówiąca niczego, co niepotrzebne oraz to, że jako agent najbardziej elitarnej jednostki SB węszył on tylko i wyłącznie tropy prowadzące do Kornela Morawieckiego. „Drobnica” taka jak ja, była całkowicie poza obszarem zainteresowań i Krymuzy i innch tropiących wyłącznie najgrubsze z najgrubszych „ryb podziemia”.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Ostrzeżenia Tośka brałem więc serio, ale nie zawsze dawałem radę panować nad potencjałem idiotyzmu, który niezaprzeczalnie posiadałem. Za jego sprawą w 1986 dałem się zatrzymać przez SB, choć szczęśliwie udało mi się na czas pozbyć tego, co byłoby gwarancją rewizji w domu, co oznacza, że także więzienia. Rok wcześniej też emocje wzięły górę i znalazłem się wśród organizatorów wiecu na uczelni. No i skutkiem tego dla wielu byłem już znany jako ten, co „organizował wiec!” i „siedział na SB!” Siłą rzeczy – poznawałem kolejnych ludzi działających w podziemnym uniwersyteckim NZS. Jacka Protasiewicza poznałem jednak w okolicznościach nie – opozycyjnych. Jako wielki miłośnik teatru zdarzyło się bowiem tak, że bodaj w 1986 roku zostałem prezesem uniwersyteckiego oddziału Wrocławskiego Towarzystwa Przyjaciół Teatru. Właśnie zaczynał się rok akademicki 1987 / 88 kiedy niezapomniana Irena Rzeszewska (założycielka, wieloletnia naczelna prezes tegoż Towarzystwa) zaproponowała uczestnictwo w spektaklu Teatru Zielona Latarnia. „Samobójca” Mikołaja Erdmanna wystawiany być miał w miniaturowej sali w podziemiach kamienicy na wrocławskim Rynku. Rzecz wydarzyła się nagle, bodaj w przeddzień immatrykulacji, stąd chętnych do uczestnictwa zbierałem po prostu wywieszając plakaty „Spektakl! Za darmo! Erdmann – jeszcze pół roku temu przez cenzurę zakazany!” Na przedstawienie przyszło około trzydziestu osób, czyli dokładnie tyle, ile dawało się wcisnąć w małą salkę „Zielonej Latarni”. Kilku osób, jak przypuszczałem nowych studentów pierwszego roku, w gronie tym nie znałem. Jedną z nich był Jacek Protasiewicz. Po przedstawieniu miało miejsce spotkanie z reżyserem i aktorami. Sztuka do niedawna srogo zakazanego Erdmanna była nowością, więc było o czym rozmawiać. W żywiołowej dyskusji nagle Jacek Protasiewicz wypalił zdaniem zaczynającym się od słów: „Tak za bardzo to mi się to nie podobało…” Nie pamiętam, co mówił dalej. Pamiętam, co wtedy pomyślałem: „Co to za bezczelny gówniarz!? Artyści w pocie czoła grają dla nas za friko wcale nie mając pewności, czy ich za to do więzienia nie pozamykają a ten smarkacz chrzani, że mu się nie podoba?!” Od tego czasu zawsze Jacka uważałem za zarozumiałego bufona, któremu sięgająca innych galaktyk samoocena uniemożliwia dostrzeżenie tego, że nawet gdy pieprzy skrajnie bez sensu to zawsze z przekonaniem, że wszystko to jest godne Nagród Nobla. I to z kilku dyscyplin jednocześnie. Tak mi się on zdefiniował w czasie naszego pierwszego spotkania a wszystko, co wydarzyło się w kolejnych latach okazało się być tylko i wyłącznie oceny tej potwierdzeniem.

Żeby zrozumieć mechanizm kariery Jacka Protasiewicza, Grześka Schetyny czy Bogdana Zdrojewskiego trzeba wiedzieć, czym był podziemny NZS Uniwersytetu Wrocławskiego. Jest to informacja arcy – ważna i fundamentalna a zwykle nieznana. Otóż chodzi o to, że NZS Uniwersytetu Wrocławskiego był w skali całego kraju jedynym uczelnianym NZS – em, który przez całe lata osiemdziesiąte zachował pełną ciągłość organizacyjną. Nigdzie indziej, na żadnej innej uczelni to się nie udało. Na każdej NZS po wprowadzeniu stanu wojennego prędzej czy później się kończył i potem był odbudowywany. A na naszym wrocławskim uniwersytecie trwał pomimo represji i tego, że starsze roczniki studentów opuszczały mury uczelni. Tylko u nas starsi koledzy zawsze przekazywali swoje dziedzictwo młodszym. I kto zna tę historię ten wie, komu ten bezprecedensowy sukces należy zawdzięczać. Absolutnie nikomu z tych, których wyżej wymieniłem! NZS Uniwersytetu Wrocławskiego swoje trwanie zawdzięczał temu, że przez wszystkie najcięższe lata był człowiek, który zapewniał mu druk wszystkich wydań wszystkich podziemnych wydawnictw. To dzięki niemu przez całe lata osiemdziesiąte nieprzerwanie ukazywało się pismo podziemnej Rady Uczelnianej NZS. Człowieka tego poznałem w tamtych latach, bo będąc studentem był też działaczem Solidarności Walczącej. Niestrudzonym mega – drukarzem podziemia, istnym tytanem działalności konspiracyjnej. To jemu podziemny ruch studencki Polski lat osiemdziesiątych zawdzięcza najwięcej. Do tego zawsze jego potencjał intelektualny oceniałem jako wielokrotność wszystkich Schetyn, Protasiewiczów, o Zdrojewskich nawet nie wspominając. Ten człowiek, którego mało kto dzisiaj kojarzy i pamięta to Eugeniusz Dedeszko – Wierciński. Bez niego nigdy nie zaistniałaby żadna kariera żadnego Jacka Protaiewicza a o Schetynie nigdy nie usłyszałby nawet pies z kulawą nogą. A to właśnie Gieniu sprawił, że wrocławski uniwersytet miał NZS, jakiego nie miał nikt inny. I mimo, że wkład Schetyny, Zdrojewskiego czy Protasiewicza w porównaniu z dokonaniami Gienia był absolutnie żaden – to jednak to oni pewnego dnia powiedzieli o sobie tak, że cały kraj to usłyszał: „NZS Uniwersytetu Wrocławskiego – to my! To my jesteśmy ten absolutnie jedyny, niepowtarzalny NZS!”

W 1987 historia zaczęła przyspieszać, co polegało i na tym, że niektórzy ludzie NZS – u zaczęli działać jawnie. Reżim Jaruzelskiego starał się wtedy nie mieć więźniów politycznych (no chyba, że takich jak Kornel Morawiecki czy Andrzej Kołodziej), jesienią 1986 wprowadził nowe regulacje prawne, skutkujące mniejszymi represjami. Ryzyko zmalało, skutkiem czego Jacek Protasiewicz zaczął pojawiać się jako jawny przedstawiciel NZS Uniwersytetu Wrocławskiego. Należał w nim do ludzi najmłodszych, ale niewspółmiernie bardziej zasłużeni mieli powody, by „jawności nie nadużywać”. Przykładowo Romek Kowalczyk po aresztowaniu, wyroku i kilku miesiącach więzienia zakończonego warunkowym zwolnieniem był już ojcem rodziny, miał żonę w kolejnej ciąży. Uwijał się więc jak w ukropie, by zarobić na życie a wystawienie się na aresztowanie w jego przypadku byłoby dotkliwe dla jego bliskich w stopniu naprawdę bardzo wysokim. Ojciec rodziny Romek Kowalczyk usuwał się więc w cień. A rosła legenda Jacka Protasiewicza. Legenda oparta nie na rzeczywistej działalności, ale na publicznych wystąpieniach. Na początku roku 1989 rozbłysła też druga legenda – Grześka Schetyny, bo to on poprowadził historyczne spotkanie z Lechem Wałęsą w Sali Balcera Uniwersytetu Wrocławskiego. O wydarzeniu tym w paru książkach napisałem obszerniej. Tutaj wspomnę tylko, że w czasie tego wydarzenia, któremu tysiące ludzi towarzyszyły na Placu Uniwersyteckim, wraz z m.in. Jackiem Protasiewiczem i Gieniem Dedeszko – Wiercińskim znajdowaliśmy się kilka metrów przed Wałęsą. Kiedy kończąc spotkanie Wałęsa pytał, kto jest za tym, co on głosi a kto przeciw – Jacek nie podniósł ręki ani przy pierwszym pytaniu (kiedy w górę podniosły się prawie wszystkie) ani przy drugim. A Gieniu i ja byliśmy jednymi z tych może pięciu osób, które w wielkiej, pękających w szwach Sali Balcera podnieśli ręce stwierdzając, że „jesteśmy przeciw!” Od wrzasku, jakim na to zareagował Wałęsa, wtedy aż zadudniło mi w uszach. A jego zamaszysty gest, w którym jego palec jakby zamierzał nas poprzebijać jak lancą, poczułem niemal jak ukłucie. „Patrzcie! I za- pa – mię – tajcie!” Te słowa wykrzykiwał publicznie nas piętnując. Potem jeszcze huraganowa owacja i tłum opuszczał salę a Stałem wtedy jak osłupiały. Jacek przez dobrych kilka minut jakby się tłumaczył mówiąc, że „on w zasadzie też jest przeciw, ale teraz nie można być przeciw…” I to była chyba ostatnia jego dłuższa wypowiedź, jaką do mnie skierował.

NZS Uniwersytetu Wrocławskiego formalnie ujawnił się we wrześniu 1988. Wtedy dostałem legitymację z numerem 15. Nie pamiętam, ile osób się zapisało, ale na całej uczelni chyba nie było to dużo ponad sto osób. To był czas zupełnie inny od tej erupcji, jaką otworzył Sierpień 1980. Wiosną 1989 mieliśmy kilkudniowy strajk okupacyjny, z frekwencją parokrotnie niższą, niż na strajku z maja 1988. A potem wszystko zaczęło „siadać”… Zebrania, na których nie było kworum, odchodzenie kolejnych działaczy czy to z powodu ukończenia studiów czy do innych aktywności. Sam też kończyłem studia, ale w 1989 i 1990 uczestniczyłem chyba jeszcze we wszystkim, co NZS robił. Kończył się czas konspiry. Solidarność Walcząca nie stawiała już przezkód – publikowałem teksty pod swoim imieniem i nazwiskiem, zostałem przewodniczącym Komisji Rewizyjnej Klubu Myśli Politycznej „Wolni i Solidarni”. We wrześniu 1989 w kolejce do dziekanatu Wydziału Historii (w sprawie Grażyny, z którą ożeniłem się parę miesięcy wcześniej a będącej studentką historii sztuki) stałem akurat razem z Grześkiem Schetyną. Wtedy miałem ostatnią dłuższą z nim rozmowę. Myśli nas obydwu były wtedy takie same. O tzw. przemianach i rządzie Mazowieckiego Grzegorz powiedział wtedy: „To się skończy jak ostatni rozdział „Folwarku Zwierzęcego”…” Ni mniej ni więcej – stwierdził, że ustrojowa transformacja okaże się wielkim oszustwem. Myślę, że te jego słowa były wtedy szczere. Wiedział, że Polska idzie w fatalnym kierunku. A także, ż w tej nowej Polsce on też należy do zepchniętych na margines.

Dyplom magistra wręczono mi w grudniu 1990. Od roku już pracowałem na etacie, ale na uczelni często bywałem także na początku roku 1991. Byłem w bliskich relacjach z moim promotorem Irkiem Guszpitem (potem wielkiej sławy profesorem), który namawiał mnie do pisanie w „Dialogu”, „Notatniku Teatralnym”, „Głosie Uniwersytetu”. Uważał, że powinienem opublikować swoją pracę magisterską, która została wyróżniona oceną celującą. Nikt przede mną nie pisał na temat, którego dotyczyła. Odwiedzając Irka spotykałem się także ze znajomymi z NZS-u. Mówiąc najkrócej – ten NZS wtedy umierał. Nie działo się nic. Topniejąca garstka ludzi sposobiących się do opuszczenia murów uczelni, rozglądających się za jakąś robotą. Nastroje – depresyjne. Świadomość ostatecznego i dość dekadenckiego zamykania się jakiejś historii. I wtedy nagle zdarzył się – „cud”!

W pierwszych dniach roku 1991 prezydent Lech Wałęsa misję utworzenia rządu powierzył nikomu nieznanemu Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu z jeszcze bardziej nieznanej partii o nazwie Kongres Liberalno – Demokratyczny. Zagranie było najściślej „wałęsowskie”. Czyli – postawienie na kogoś, kto jest nikim. Bo taki pozbawiony pozycji i zaplecza a do tego wzrostu jeszcze bardziej mikrego od samego Wałęsy – w żaden sposób nie mógł Wałęsie „podskoczyć”. Wałęsa przez całe swoje polityczne życie otoczony był tylko i wyłącznie przez ludzi dwojga rodzajów. Pierwszymi byli ci z SB. Drugimi – absolutne zera w rodzaju Bieleckiego. Nagłą nominacją najbardziej zaskoczony był sam Bielecki. Nikt go nie znał i on nie znał nikogo. Całym jego zapleczem było kilku kolegów. A jako premier musiał sformować rząd z ministrami, wiceministrami, dyrektorami departamentów oraz czterdziestoma dziewięcioma wojewodami! Skąd ich wszystkich wziąć? Schetyna z Protasiewiczem byli jednymi z pierwszych, którzy stawili się wtedy przed Bieleckim. Nie znam dokładnej treści tamtejszej ich rozmowy, ale w styczniu 1991 opowiadano mi, że wyglądała ona mniej – więcej tak: „My jesteśmy NZS Uniwersytetu Wrocławskiego. Tego jedynego – niepowtarzalnego. Tego, który uratował całą historię Niezależnego Zrzeszenia Studentów. To właśnie my! Mamy ogromne doświadczenie. Bez reszty utożsamiamy się z Kongresem Liberalno – Demokratycznym, jego programem i kierownictwem. Deklarujemy lojalność i pełne zaangażowanie. Właśnie kończymy uczelnię. Nikt lepiej od nas nie zna Wrocławia i Dolnego Śląska. Jesteśmy do dyspozycji pana premiera”.

Bielecki Protasiewiczowi i Schetynie spadł więc jak z nieba. A oni jak z nieba spadli Bieleckiemu, który w całej tej części kraju nie znał nikogo. Obydwaj natychmiast znaleźli się na najwyższych stanowiskach Urzędu Wojewódzkiego. Równocześnie – w partii, z ramienia której zostali potem posłami (Jacek także eurodeputowanym).

Wszystkiego tego by nie było, gdyby Gieniu Dedeszko – Wierciński nie zapewnił istnienia bezprecedensowej struktury wrocławskiego NZS – u. Bez tego – Schetyna i Protasiewicz nie mieliby żadnego dorobku, byliby klasycznymi „no name’ ami”. Nikim i dla Bieleckiego i dla wszystkich innych. Mogliby przed nim stanąć, ale jako kto? Nie byłoby żadnej przyczyny, z której miałby im cokolwiek powierzyć. Nie byłoby też kariery Schetyny i Protasiewicza, gdyby nie klęska Mazowieckiego w wyborach prezydenckich z później jesieni 1990, skutkującej nerwowym załamaniem i tym, czego sam nigdy sobie potem Mazowiecki nie przebaczył – chwilowym obrażeniem się na cały świat i zaskakującą wszystkich ostentacyjną dymisją. Bez tego chwilowego załamania – nie byłoby Bieleckiego w roli premiera. A wtedy najprawdopodobniej nikt nigdy by nie usłyszał o żadnym Schetynie czy Protasiewiczu.

Obydwaj na szczytach polityki są od ponad trzydziestu lat. I niech mi ktoś przedstawi cokolwiek, co dałoby się nazwać jakimkolwiek ich rzeczywistym dokonaniem. Jakimś wkładem w budowę Polski, który nie byłby fikcją. Tym, co w ich działalności stanowi jedynie klasyczny „pic na wodę fotomontaż” da się wypełnić księgi. Jeśli ktoś jakieś ich osiągnięcie pro publico bono zna – proszę je wpisać w komentarzach. Może o czymś nie wiem. Z tym, co w ich działalności było tylko i wyłącznie „picem” chętnie rozprawię się w kolejnych artykułach. Bo takiej zasadniczej treści ich politycznego istnienia da się przedstawić, z rosyjska mówiąc, „skolko ugodno”.

Artur Adamski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content