14,9 C
Warszawa
piątek, 26 kwietnia, 2024

Jerzy Pawlas – Bezpieczeństwo żywnościowe

26,463FaniLubię

Podczas gdy marnuje się 1/3 produkowanej żywności (wg raportów ONZ – 20 proc., ok. 900 mln ton), biurokracja brukselska chce zezwolić na import latynoskiej żywności o jakości niemożliwej do sprawdzenia. Urzędnicy nie zauważyli, że brukselski rynek żywnościowy jest już dawno nasycony, a rozwój południowoamerykańskiego przemysłu rolno-spożywczego zagraża środowisku naturalnemu, na którego dobrostan tak wrażliwi są eurokraci.

Podobnie w naszym kraju, gdzie marnuje się tyle żywności (wg szacunków ok. 9 mln ton), że można by żywić Warszawę przez dziesięć lat. Z kolei Federacja Polskich Banków Żywności ocenia, że nawet 5-6 mln ludzi w naszym kraju potrzebuje pomocy żywnościowej. Co więcej, 1,6 mln z nich żyje w skrajnym ubóstwie. Caritas gromadzi i przekazuje potrzebującym żywność z krótkim terminem przydatności (w 2019 roku ponad 5 tys. ton). Dzięki temu ok. 50 tys. ludzi systematycznie dostaje paczki i posiłki.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Chociaż na tym świecie – jak wiadomo – nie ma nic pewnego, to ekologiści już przewidują, że lansowane przez media zmiany klimatyczne będą zagrażały ludzkości bardziej niż pandemia. Na dodatek są one nieuniknione i zaatakują wszystkie dziedziny działalności gospodarczej człowieka.

Nie inaczej dzie4je się w polityce rolnej, w której trwają zmagania, czy popierać lokalnych producentów rolnych (gospodarstwa rodzinne – konstytucyjna gwarancja ustroju rolnego państwa) czy przemysłowe korporacje produkcji żywności marketowej. Niezależnie od tego tradycyjne rolnictwo jest coraz bardziej zagrożone ekspansją wegeprzemysłu, wspomaganą agresywną reklamą, nie bez ideologicznego poparcia parlamentarzystów brukselskich.

Ideologia i koszty

Tymczasem ludzie chcieliby mieć choć trochę pewności, gdy fundamentaliści ekologizmu postawiwszy na OZE (i zlikwidowawszy tradycyjną i jądrową energetykę) nie przewidzieli , że pory roku jeszcze występują, a zima w szczególności. Okazało się, że państwo nie może zapewnić obywatelom-podatnikom bezpieczeństwa energetycznego. Tego jeszcze nie było, ale ekologiści niezrażeni tą cywilizacyjną zapaścią, obwiniają o wszystko zmiany klimatyczne

W ogóle ludzkość czuje się coraz mniej bezpieczna, gdy biurokracja brukselska zagląda jej do talerza, a parlamentarzyści postulują rewolucję żywieniową – zamiast mięsa czy nabiału – produkty podobne do żywności. W rezultacie 30 proc. brukselskiego terytorium pozostanie pod ochroną, a więc rozwój gospodarczy, infrastruktura – nieważne.

Ambitne zmiany przewidują także zalesienie 300 tys. ha (co tam uprawa roli i hodowla). Przynajmniej ¼ rolnictwa musi być ekologiczna (nie bacząc na koszty żywności) – licytują ekologiści, konsekwentnie zmierzający do realizacji swych zielonych urojeń.

Pozostaje mieć nadzieję, że bezpieczeństwo żywnościowe nie będzie okupione takim kosztem jak bezpieczeństwo energetyczne. Szwedzkie doświadczenia pokazały iluzoryczność przyjęcia dominacji OZE. Gdy przyszła tradycyjna zima (podawana jako przykład zmian klimatycznych) – trzeba było sięgnąć po „brudną” energię z węgla i gazu. W Teksasie wszystkie środki inwestowano w OZE (przepłacane i kapryśne), zaniedbując tradycyjną energetykę. Gdy zrobiło się zimno, przyszedł kryzys energetyczny.

Tradycja i duma

Odkąd zagraniczne sieci handlowe zmajoryzowały dystrybucję taniej (i najczęściej byle jakiej) żywności, wyrosły pokolenia nieznające smaku (i zapachu) nieprzemysłowego pożywienia i nie mające zwyczaju zakupu świeżej żywności w lokalnych sklepach. Wystarczy porównać pieczywo z tradycyjnej piekarni (na naturalnym zakwasie) z wypiekami marketowymi z mrożonego ciasta (z tzw. ulepszaczami). Walory smakowe i wartości żywieniowe przemawiają za tradycyjnym chlebem, ale – jak na razie – nie widać ogólnokrajowej kampanii reklamowej ani małych piekarni, ani lokalnych sklepów.

Jednak jak wynika z raportu Polskiego Monitora Opinii, ponad 2/3 respondentów zapłaciłoby więcej za krajową żywność ekologiczną, a 1/3 przy zakupie kieruje się polskim pochodzeniem produktu. I chociaż o zakupie decyduje cena (58 proc. badanych), to także jakość (38 proc.) oraz patriotyzm konsumencki (30 proc.). Co więcej, dla większości konsumentów (94 proc.) krajowe produkty to dobry smak, bezpieczeństwo konsumenta (84 proc.), jak również wartości odżywcze (81 proc.).

Jak widać, praktycznie rozumiane bezpieczeństwo żywnościowe to nie tyle powszechna dostępność do pożywienia, ale także zapewnienie jej odpowiedniej jakości. Tymczasem w naszym kraju statystyczny obywatel wydaje na żywność ekologiczną 4 euro (w Niemczech – 100 euro), zaś wartość rynku tej żywności szacuje się na 1 mld zł. Dane GUS wskazują zaledwie na 0,3 procentowy udział w rynku spożywczym (średnie UE – 4 proc.) żywności ekologicznej. O zapotrzebowaniu na nią świadczy wzrost importu (w latach 2013-2018 trzykrotny). Tymczasem nie jest tajemnicą, że przy zakupie towarów rodzimej produkcji 75 groszy zostaje w kraju (przy imporcie tylko 25 groszy).

Zielone widmo

Kiedyś nad Europą krążyło widmo komunizmu, teraz straszy widmo zielonych urojeń ekoterrorystów. Właśnie namolna ideologia ekologizmu kwestionuje zdolność racjonalnego myślenia. Aktywiści dowodzą, że rolnictwo niszczy klimat. Trzeba więc je ograniczać, także hodowlę zwierząt. Co więcej, uprawianie gleby niszczy przyrodę. Perspektywą jest powszechna unijna dieta wegańska (z wyjątkiem mięsa sztucznie produkowanego).

Takie absurdalne fantasmagorie wydają się nierealne, ale nie można ich lekceważyć, bo Komisja Europejska ma już osiągnięcia, jak choćby likwidująć bałtyckie dorsze na korzyść fok, zarażonych pasożytami, zaś ekoterroryści – obroniwszy kornika – zniszczyli Puszczę Białowieską, a broniąc chore żubry przed odstrzałem sanitarnym, doprowadzili do konieczności eliminacji 40 zarażonych osobników. Z kolei miłośnicy OZE umożliwili degradację polskiego krajobrazu przez wiatraki, nie mówiąc o uciążliwości dla okolicznych mieszkańców.

Jeżeli „prawa zwierząt” (wpisywane do kodeksów karnych, a nawet gwarantowane konstytucyjnie, jak w Niemczech czy Szwajcarii) znalazły się w katalogu tzw. wartości brukselskich, to rewolucja talerzowa (gastronomiczna) może wydawać się nieunikniona. Tym bardziej, że przebąkuje się też o „prawach roślin”, więc nawet weganie musieliby przejść na sztuczne pożywienie. Czegóż się jednak nie robi, by ratować planetę przed zagładą ze strony tradycyjnych konsumentów, nawet za cenę dehumanizacji człowieka na rzecz humanizacji przyrody.

Chociaż rolnictwo krajów brukselskich jest najbardziej rozwinięte na świecie, to importuje się żywność. Wdrożenie brukselskiego zielonego ładu jeszcze pogorszy sytuację, gdyż przewiduje się przeznaczenie 10 proc. użytków rolnych dla dzikich zwierząt. Rolnicy nie uprawiający roli, będą dotowani. Deficyt żywnościowy się powiększył. Przyczyni się też do niego ograniczenie użycia środków ochrony roślin (o połowę) i nawozów sztucznych (o 20 proc.).

Rodzinne vs. przemysłowe

Zastanawiające, że ekoterroryści nie przykuwają się do gigantycznych kurników, obór czy chlewni, degradujących środowisko smrodem i gnojowicą. Straszą natomiast tradycyjnych rolników, za to że podwórkowe psy mają krótkie łańcuchy. Nie ulega jednak wątpliwości, że niewielkie obszarowo gospodarstwa rodzinne łatwiej znajdą się w programowanym zielonym ładzie brukselskim.

Od dawna przecież dostarczają konsumentom żywność zdrową i tanią, bez chemii i konserwantów. Szkoda, że tak wolno rozwija się bardziej przyjazne środowisku rolnictwo ekologiczne – wielka szansa małych i średnich gospodarstw rodzinnych. Tym bardziej, że dysponują istotnym atutem – łatwiej odpowiadają na potrzeby rynku niż przemysłowi producenci żywności.

Mogłoby się wydawać, że masowy konsument jest skazany na przemysłową żywność, ale powinien wiedzieć, co kupuje, powinien mieć możność wyboru. Nie jest przecież bez znaczenia, czy zwierzętom podawano naturalne pożywienie, czy „polepszane” antybiotykami i GMO. Chociaż w naszym kraju nie można uprawiać roślin GMO, to można importować przemysłowe pasze GMO (co roku ponad 3 mln ton soi i kukurydzy GMO).

Z raportu NIK „Nadzór nad stosowaniem dodatków do żywności” wynika, że może ich być nawet 300, z czego 200 limitowanych (mogą być szkodliwe dla zdrowia po przedawkowaniu). Gdyby zważyć ich roczne spożycie, będzie ok. 2 kg. Są to substancje słodzące, barwiące, wzmacniające smak, konserwujące, spulchniające, polepszacze. Niestety system kontroli stosowanych dodatków nie gwarantuje pełnego bezpieczeństwa żywności. Mnogość dodatków i ich wpływ na żywność i zdrowie konsumentów (szczególnie dzieci) pozostaje w domysłach. Nie pozostaje nic innego, jak kupować żywność z małych gospodarstw na lokalnych rynkach.

Razem dla siebie

Władza ludowa zdołała wymusić na rolnikach założenie ok. 10 tys. kołchozo-spółdzieloni. Natychmiast po 1956 roku rozwiązano 9 tys. z nich. W Polskiej Rzeczpospolitej Grubokreskowej spółdzielnie zdegradowały się, nierzadko opanowane przez nomenklaturę i agenturę. Władze oderwały się od zrzeszonych członków, a oni tracili wpływ i dywidendy. Skuteczna w warunkach zaborowych spółdzielczość (rolnicza, pożyczkowa, handlowa) została zdeprecjonowana, w czym – nie bez racji – upatruje się niechęć rolników do zrzeszania się.

Okupujące nasz kraj zagraniczne sieci handlowe poczynają sobie jak w koloniach. Do niedawna – za aprobatą KE – nie płaciły nawet podatków. Dyktują ceny dostawcom, zwlekają z płatnościami. W tej sytuacji pojedynczy producent żywności ma niewiele do powiedzenia. Co innego organizacja producencka, zrzeszenie rolników. Dostarczając duże partie towaru, mogą negocjować ceny. Dysponując większymi środkami, mogą wynajmować kancelarie prawne.

Podczas gdy z bezpieczeństwem żywnościowym nie ma problemów (rezerwy państwowe przechowuje Elewarr), to samoorganizacja rolników (spółdzielnie, grupy producenckie) jest wciąż niewystarczająca. W krajach zachodnioeuropejskich ponad 90 proc. producentów rolnych korzysta z dobrodziejstwa spółdzielczości (większe zyski, ułatwienia w zakupie maszyn, nawozów), gdy w naszym kraju zaledwie ok. 15 proc..

Tymczasem struktura własnościowa polskiego rolnictwa (tylko 30 proc. gospodarstw przekracza 50 ha) jest istotnym argumentem do zrzeszania się drobnych producentów. Innym – rozwój lokalnych rynków, zamiast wyzysku sieci handlowych. Właśnie te rynki i drobne gospodarstwa dobrze sobie radzą w kryzysie pandemicznym.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content