12,9 C
Warszawa
piątek, 3 maja, 2024

Świat zamieniany w ściek

26,463FaniLubię

W witrynie warszawskiej galerii sztuki współczesnej przy ul. Mazowieckiej zobaczyłem wielki barwny portret Jerzego Urbana z koroną cierniową na głowie. Dokładnie taką samą, o jakiej mówią Ewangelie i w jakiej w niezliczonych dziełach sakralnego malarstwa i rzeźby przedstawiany jest Jezus Chrystus prowadzony na Golgotę.

Wizerunek, przez prowadzących galerię uznany za szczególnie wart wyeksponowania, jest odwzorowaniem jednej ze znanych fotografii Goebelsa stanu wojennego. W ostatnich dekadach życia Urban robił sobie mnóstwo zdjęć, najczęściej w całkowitym negliżu lub w szatach liturgicznych kapłanów Kościoła katolickiego. Od fotografii tych zwykle odwracałem twarz z odrazą, więc trudno mi ustalić, czy ten akurat portret pochodzi z którejś z pamiątek seksu uprawianego z osobą o dwa pokolenia młodszą od naczelnego redaktora tygodnika „Nie” czy masturbacyjnego zabawiania się własnymi genitaliami. Może być to też twarz jednego z serii zdjęć, jakie Jerzy Urban wykonał sobie na krytym basenie. Tym dużym, prywatnym, przydomowym, którego posiadaniem lubił się szczycić niemal tak bardzo, jak urządzanymi na nim orgiami, przeżywanymi w tłumie ślicznych młodziutkich dziewczyn lub w nieco mniej licznym gronie kobiet dość powszechnie znanych (zapewne był zdania, że im wyższa społeczna pozycja wciągniętych do tej „zabawy” – tym lepiej). Jak już napisałem – nie przyglądałem się nigdy tym zdjęciom, z którymi jakiś kontakt bywał jednak trudny do uniknięcia. Antypolska szumowina w swych starych latach uwielbiająca kolportować obrazki ze swoim nagim dupskiem i dbającymi o jego rozkosz panienkami przez całe dziesięciolecia atakowała swymi wizerunkami w tysiącach miejsc. Obrzydliwa gazeta pod jego redakcją drukowana była w półmilionowym nakładzie i jakby tego jeszcze było mało fotki gołego Jerzego Urbana potrafiły zaskakiwać też w innych miejscach. Ta, która posłużyła jakiemuś zapewne uważającego się za artystę pacykarzowi pochodzi chyba z jednego z najbardziej znanych z typowych zdjęć tej antypolskiej kanalii, której samemu wspomnieniu może towarzyszyć odruch wymiotny. Przypuszczam, że była to jedna z tych fotografii Jerzego Urbana, na których jego nagość przykrywa jedynie wielka butelka szampana, z którego szyjki wystrzeliwuje właśnie korek gnany strumieniami spienionego napoju. Nawet nie chce mi się myśleć o tym, co może mieć w głowie ktoś, kto postaci wykonującej taką czynność, zakłada na głowę koronę cierniową Jezusa Chrystusa…

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Być może w jakimś odruchu automatycznej mentalnej samoobrony na widok tak krańcowego plugastwa od razu przypomniała mi się całkowicie inna wystawa, którą w tej samej Warszawie odwiedziłem trzydzieści parę lat wcześniej. Urządzona została kilka ulic dalej, w salach Zamku Królewskiego. Stanowiła ją kolekcja obrazów pani Barbary Piaseckiej – Johnson. Wrocławianka, która dwadzieścia parę lat wcześniej ukończyła tę samą katedrę historii sztuki, co moja żona, na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych została kuratorką kolekcji J. Sewarda Johnsona. A już jako jej niemal pełnoprawna dysponentka przez wiele lat zmieniała jej zawartość tak, że zbiór ten stał się liczebnie mniej okazały, ale pod względem swej artystycznej klasy być może należałoby go uznać za najwspanialszy ze wszystkich zbiorów sztuki znajdujących się w prywatnych rękach. W roku 1991 kolekcja ta, złożona z trzydziestu dwóch obrazów, których pozazdrościć mogłyby galerie Luwru, florenckiego Uffizi czy nowojorskie Metropolitan Art, wystawiana była w polskiej stolicy. Zdumiewał już sam sposób ekspozycji każdego z tych wprost nieprawdopodobnych arcydzieł. Jak się okazało – autorem pomysłu na sposób ich wystawiania był niegdysiejszy przyjaciel Barbary Piaseckiej – Johnson zmarły w roku 1976 geniusz włoskiego filmu i teatru Lucino Visconti. Jednym z intrygujących fragmentów tej ekspozycji było coś w rodzaju małego, zadaszonego pomieszczenia, w którym panował niemal półmrok. Wchodziłem do niego zdumiony i oszołomiony widokiem tych dzieł sztuki, które tego dnia zdążyłem już obejrzeć. Okazało się, że w tej jakby oklejonej ciemnymi tapetami budce znajdował się jeden obraz. Od razu zrozumiałem, że zaskakująca mikro – przestrzeń zaaranżowana została po to, by płótno Tintoretta oglądać przy takim świetle i z takiego dystansu, dla jakiego blisko pół tysiąca lat wcześniej było ono malowane. Zapewne tym miejscem przeznaczenia była jakaś mała kaplica. Okazało się, że bez półmroku i ciasnoty zmuszającej do patrzenia z dystansu liczonego bardziej w centymetrach, niż metrach oglądając to arcydzieło nie dostrzegłoby się tego, co było w nim najbardziej niezwykłe. Pędzel w rękach nadludzkiego geniusza weneckiego manieryzmu wyczarował bowiem drobniuteńkie łzy w oczach zadumanego anioła. Trudno mi ująć w słowa wrażenie, jakim owocował bliski kontakt z tym nieprawdopodobnym płótnem. Było to coś z kategorii zbliżenia do czegoś wprost Boskiego, do Absolutu. W kategoriach już nie metafizycznych arcydzieło to było wprost nadludzkim operowaniem wręcz niewyrażalnymi kategoriami subtelności.

Pamiętam, że przed ową przedziwną budką z nieziemskim obrazem stałem potem chyba z godzinę jakby tylko po to, żeby oglądać twarze wychodzących z niej ludzi. Z kilkunastoma zamieniłem kilka cichych słów. Wszyscy moi rozmówcy powtarzali ten sam wniosek, jaki od razu pojawił się w mojej skromnej głowie. Wniosek na temat wrażliwości tych, dla których takie obrazy były malowane. Wrażliwości ludzi, których niemal do szpiku kości poruszyć potrafią ledwie dostrzegalne łzy w oczach postaci namalowanej ręką geniusza. Krople farby, które czyjaś dusza zdołała uczynić pełnymi treści a zarazem niezapomnianymi, choć niewysłowionymi.

Taką była naprawdę wielka sztuka. Tacy byli artyści godni tej nazwy. Takie dzieła i tacy twórcy – mieli też odpowiednich odbiorców. A co mamy dzisiaj? Genitalia umieszczane w najświętszych z miejsc, ulepione z kału żyrafy krucyfiksy zanurzane w pisuarach, oszalały z nienawiści zboczeniec z atrybutem Chrystusowego męczeństwa na łepetynie wypełnionej wyłącznie bezbrzeżną nikczemnością. W jakim kierunku stacze się nasz świat?

Artur Adamski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content