Jeden z najwybitniejszych polskich historyków i najznakomitszych znawców dziejów najnowszych, prof. dr hab. Włodzimierz Suleja, w wykładzie wygłoszonym we wrocławskiej Zajezdni na niedawnym Zjeździe Formacji Niepodległościowych powiedział m.in. o planach ponownego wprowadzenia stanu wojennego, rozważanych przez reżim Jaruzelskiego w roku 1988.
Profesor Suleja zaznaczył, że przekazy na ten temat mają charakter szczątkowy i nadal o sprawie tej wiadomo mało. Informacje te są jednak zgodne z szeregiem moich spostrzeżeń zarówno z tamtych czasów jak i późniejszych przesłanek, mogących przemawiać za prawdopodobieństwem takiego właśnie biegu ówczesnych wydarzeń. Podstaw do ustalenia faktów nie budzących wątpliwości nadal nam brakuje, ale o kilka przypuszczeń można się pokusić.
Przede wszystkim przypomnieć trzeba, że krótko po wybuchu stanu wojennego do obowiązującego w komunistycznej Polsce prawa wprowadzono całe mnóstwo zmian niepomiernie ułatwiających działanie reżimu w sytuacji, w której doszłoby do wielkich wystąpień społecznych. Pierwszą z nich było utworzenie już w roku 1982 Trybunału Konstytucyjnego. De facto zaczął on funkcjonować parę lat później, ale najważniejszym jest to, co tak naprawdę oznaczało pojawienie się tego organu. Otóż umożliwiało to unieważnienie wszystkiego, cokolwiek uczynić by chciał polski parlament. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że taki właśnie był cel powołania owego Trybunału Konstytucyjnego. Już w pierwszych miesiącach stanu wojennego Kiszczak z Jaruzelskim po prostu przygotowali się na taki wariant rozwoju sytuacji, w którym wielki wybuch społeczny doprowadza do całkowicie wolnych wyborów, co oczywiście musiałoby się zakończyć wypełnieniem ław poselskich przez przeciwników reżimu. Przy takim biegu zdarzeń Kiszczak, Jaruzelski i inni ludzie Moskwy mieliby w swych rękach „bezpiecznik” umożliwiający im panowanie także nad sejmem wyłonionym drogą wolnych wyborów. Z istoty rzeczy Trybunał Konstytucyjny składałby się z odzianych w sędziowskie togi wiernych funkcjonariuszy reżimu. To właśnie po to w organie tym od samego początku obowiązywały horrendalnie długie kadencje sędziów. Oczywiście nieodwoływalnych i cieszących się immunitetem. Powołani przez reżim oczywiście byliby gwarantami interesów tegoż reżimu. A sztukę „uwalania” wszystkiego, czego tylko by sejm nie uchwalił, wiele lat później poznaliśmy dostatecznie dobrze. Tak samo, jak krańcowy cynizm i nie znającą wstydu bezczelność, z jaką śmiejąc się Polsce i Polakom w twarz konstruowano najbardziej nawet kretyńskie wywody, na urągowisko wszelkiej przyzwoitości zwane „uzasadnieniami”.
Drugim z całego szeregu pakietów zmian w prawie były przepisy dotyczące wprowadzania w Polsce różnego rodzaju stanów wyjątkowych. Od 1982 roku można było je wprowadzać na mnóstwo sposobów w całym szeregu wariantów i w każdym przypadku było to od strony proceduralnej nieskończenie łatwiejsze, niż to miało miejsce 13 grudnia 1981. Wtedy bowiem złamano nawet PRL-owskie prawo, wg którego stan wojenny powinien wprowadzać sejm a nie tzw. rada państwa, która to wtedy uczyniła. Wg Konstytucji PRL zrobić tego wówczas, czyli w czasie otwartej sesji sejmu, nie miała prawa
Rzecz, którą możemy uznać za absolutnie pewną, jest pewna zasadnicza niespójność w łonie władz komunistycznych i ich służb. Owa niespójność w latach osiemdziesiątych zarysowała się bardzo mocno a osią sporu była przyszłość ich władzy. W połowie lat osiemdziesiątych zasadnicza część prosowieckich elit rozumowała w sposób dość podobny do Gorbaczowa. Czyli, że sytuacja gospodarcza i społeczna nieuchronnie jedzie po równi pochyłej, dotychczasowy model państwa jest nie do utrzymania i bez dość zasadniczych zmian skończyć to się musi nieuchronną katastrofą. Konkretnie – taką eksplozją społecznego niezadowolenia, której nie zatrzyma żadne ZOMO ani żadne dywizje pancerne. Tendencje ekonomiczne w roku 1985 były już tak jasne, że reżim obawiał się już, że za parę lat nie starczy mu środków nawet na utrzymanie własnego aparatu przemocy. Mieszkań i zaopatrzenia sklepów nie starczało już nawet dla wojska i milicji. Komuniści zaczynali się obawiać, że kiedy wybuchnie rewolta na nieznaną wcześniej skalę część sił reżimu przejdzie na stronę protestujących. Wizja wygłodzonych tłumów, którym obojętne już będzie, czy zginą od salw karabinowych czy skonają z głodu, więc rzucających się do wieszania komunistycznych bandytów, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych stawała się coraz bardziej realna. Ratunkiem miał być „okrągły stół” i wszystko wskazuje na to, że w roku 1986 plany tej operacji, przynajmniej w zasadniczych zarysach, były nie tylko przygotowane, ale i wdrażane w życie. To wtedy nagle „uaktywniły się” tysiące nowych „opozycjonistów” a kontakty z tymi o komunistycznym rodowodzie bardzo się zintensyfikowały. Na ogromną skalę ruszyły działania budujące wielkie legendy rzekomych społecznych liderów, z którymi właściciele PRL-u zawrzeć mieli „historyczne porozumienie”.
Nie wszyscy jednak komuniści i nie wszyscy funkcjonariusze tajnych służb podzielali pogląd o słuszności tej drogi. Wielu obawiało się, że przygotowywany proces ustrojowej transformacji wymknie się spod kontroli. A to doprowadzić mogło do postawienia ludzi służb i partyjnej nomenklatury przed sądami za wszystkie zbrodnie, jakich się dopuścili. Zarówno w SB jak i w WSW nie brakowało miłośników rządzenia za pomocą najkrwawszych nawet form przemocy. Uważali oni, że poradzą sobie z każdym wybuchem społecznym. I woleli nie ryzykować nawet najlepiej przygotowanych i najdoskonalej starowanych przemian. W związku z tym w łonie PRL-owskiego aparatu terroru doszło do pewnego rodzaju rozłamu. Zasadniczo – był on spójny, żaden większy spór się nie toczył, ale część służb wojskowych czy Służby Bezpieczeństwa rozpoczęła przygotowania do totalnej rozprawy ze społeczeństwem. Znanych jest co najmniej kilka na to dowodów. Wiadomo np., że dużej grupie opozycjonistów, bez ich wiedzy, zostały wyrobione paszporty. W Urzędach Spraw Wewnętrznych oczekiwały one na sytuację, w której komunistyczny reżim zdecydowałby się na deportację grupy swoich przeciwników – prawdopodobnie liczącej tysiące działaczy. Doszło też do całego szeregu prowokacji, dość jednoznacznie wskazujących na dążenie części funkcjonariuszy SB do zakłócenia procesu dogadywania się ludzi Kiszczaka z wyselekcjonowaną częścią opozycji. Być może do prowokacji tych należały bardzo brutalne ataki na demonstracje, jakie miały miejsce w Krakowie, Katowicach, Gdańsku a także 1 maja 1989 roku we Wrocławiu, kiedy to skala agresji ZOMO omal nie zakończyła się dużym rozlewem krwi. Zaroiło się też wówczas od przeróżnych akcji dezinformacyjnych, w postaci druku fałszywej prasy podziemnej czy rozrzucania ulotek drukowanych przez jakieś kręgi ludzi z SB. Wiadomo też, że obawy o to, czy komunistom uda się przeprowadzić proces transformacji z całkowitą nietykalnością zarówno zbrodniarzy, jak i ich agentów, część szpicli bezpieki skłoniła do ucieczki z kraju. Jednym z tych, którzy woleli nie ryzykować, był agent bezpieki, właśnie rozpracowany przez Kontrwywiad Solidarności Walczącej. Skorzystał on z ostatniej okazji na to, by docierając do Wiedni poprosić o azyl polityczny. Zrobił to w momencie, w którym już Austria obywatelom PRL azylu nie udzielała. Agent ten zdołał jednak ukraść sztandar Solidarności Walczącej, z którym po wszyciu go w podpinkę zimowego płaszcza dotarł na Wiednia i tamtejszym służbom skradziony sztandar przedstawił jako dowód swojej rzekomej wyjątkowej działalności i powód nadzwyczajnego niebezpieczeństwa, jakie grozić mu miało w Polsce. Za niemal pewne można przyjąć, że decyzję swoją podjął po konsultacji ze swoimi oficerami prowadzącymi z SB, powątpiewającymi w możliwość oszukania społeczeństwa polskiego cyklem „teatrzyków dla gawiedzi”, jakimi były późniejsze obrady okrągłego stołu i wybory z czerwca 1989.
Dziś oczywiście dobrze już wiemy, że do wprowadzenia stanu wojennego nie doszło ani w roku 1988 ani w 1989 a cały proces transformacji ustrojowej potoczył się najściślej po myśli komunistycznego aparatu terroru. Doskonale też wiemy, że funkcjonariusze tegoż aparatu stali się jednymi z głównych beneficjentów rzekomych przemian. Nie ma też nic dziwnego w tym, że związane z przygotowywaną operacją dokumenty SB w czasach rządu Tadeusza Mazowieckiego należały do tych, które zostały zniszczone najdokładniej i w pierwszej kolejności. Znając jednak kunszt i wytrwałość niektórych historyków związanych z Instytutem Pamięci Narodowej przypuszczam, że doczekamy solidnych ustaleń na temat „wojennego wariantu” końca dekady lat osiemdziesiątych.
Artur Adamski