W roku 2024, sto sześć lat po wyrwaniu się z narodowej niewoli i trzydzieści pięć po tym, jak to ponoć przezwyciężyliśmy tyranię komunistyczną, wciąż w naszej Polsce pokutują nie – polskie narracje. Nie tylko pokutuje, ale wręcz dominuje spojrzenie na polską przeszłość i na polską teraźniejszość z perspektywy ludzi i środowisk, dla których Polska może i jest miejscem zamieszkania, na pewno konstruktem wygodnym dla własnej pozycji i osobistego komfortu, czasem tematem takich czy innych wspomnień, ale na pewno nie podmiotem prawdziwej troski. Nie skarbem, o który trzeba dbać i nie czymkolwiek darzonym jakimkolwiek dobrym uczuciem. Jeśli nawet wielu z tych, którzy o Polsce piszą i mówią przez głośniki i ekrany, coś Polsce i Polakom radzą, wskazują, proponują to często wcale to nie znaczy, że Polsce i Polakom dobrze życzą. Mówią, piszą, radzą, wskazują i nawet się troszczą, bo w wytworzonym w Polsce ładzie mają taki przywilej, by mieć telewizje, radiostacje, gazety czy portale internetowe umożliwiające mówienie do większości Polaków. Ale mówiąc, pisząc, radząc, przewodząc, apelując i wskazując wcale nie mają na celu interesu Polski i Polaków, lecz swój własny. A także interes swej środowiskowo – rodzinnej kasty, zwykle związany z interesem obcych protektorów. I to takich, których stosunek do Polski jest w najlepszym razie instrumentalny. A najczęściej stricte eksploatacyjny, o ile nie – likwidatorski. Wszystko to za sprawą polskich losów, które skutkiem eksterminacji naszych narodowych elit, dokonanej w latach 1939 – 1956, potoczyły się torem wyznaczanym przez wrogów Polski. Pół wieku oporu, szczególnie przybierającego na sile w latach Powojennego Powstania Antykomunistycznego oraz w Dekadzie Solidarności, okupione było ofiarami, ale też przynosiło wspaniałe owoce. Model zmian, na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych przeforsowany drogą „Transakcji Epoki” jednak sprawił i to, że w polskojęzycznym spojrzeniu na polskie sprawy dominuje nie – polski punkt widzenia. Czyli taki, jaki obowiązywał w latach 1944 – 1989. Od rzekomego przełomu wyznaczonego tą drugą datą – zasadniczo wiele tu się nie zmieniło. Tym bardziej więc „Dzieje Polski” autorstwa profesora Andrzeja Nowaka to skarb. Skarb polskiego myślenia o Polsce. Skarb prawdy o polskiej historii. Każdy, komu zależy na prawdzie i komu zależy na Polsce, powinien ten skarb wykopać z wszędobylskiej makulaturowo – elektronicznej propagandowej masy treści produkowanych w języku polskim, ale nie za sprawą po polsku myślących serc i umysłów. Ten skarb trzeba mieć, z tego skarbu wiedzy o Polsce i myślenia po polsku trzeba korzystać.
Interesowałem się kiedyś kinematografią, skutkiem czego trafiałem i na „kinematograficzne statystyki”. Pamiętam taki rok, w którym zekranizowano „Syzyfowe prace” i zaczęto myśleć o przeniesieniu na ekran „Przedwiośnia”. Czyli być może największej z powieści międzywojennego dwudziestolecia, dość nieporadnie przekładanej na język filmu blisko sto lat wcześniej. Reakcją miesięcznika „Film” (jest taka gazeta redagowana przez ludzi z nieznanych mi powodów uchodzących za mających cokolwiek do powiedzenia na temat kina) były wykrzykiwane na okładkach żądania: „Dość ekranizowania lektur!” Bardzo znamienny to we współczesnej Polsce stosunek do najważniejszych dzieł narodowej literatury. Taki w ogóle jest stosunek kręgów uchodzących za „elity” do całego polskiego dziedzictwa. Owe kręgi, skutkiem mechanizmów skrajnie patologicznych a dla Polski fatalnych, reprezentują takie właśnie „myślenie”. I zapewne „myślący” tak nawet nie wiedzą, że nasza polska kinematografia na tle innych jaskrawo wyróżnia się wyjątkowo małą ilością dzieł własnej narodowej literatury, które w ogóle kiedykolwiek zostały przełożone na język filmu. I że na palcach jednej ręki policzyć można dwukrotne w sięgających XIX wieku dziejach polskiej kinematografii powtórne ekranizacje tego samego dzieła. Tymczasem większość dzieł Williama Szekspira, Aleksandra Dumasa, Honoriusza Balzaca, Karola Dickensa i wielu innych – doczekało się dziesiątek ekranizacji. A nie brakuje i takich, jak „Hamlet”, „Makbet” czy „Trzej muszkieterowie”, które na taśmę celuloidową przenoszono po dwieście, trzysta i więcej razy! I nikomu (powtórzę: NIKOMU) w Anglii czy Francji do głowy by nie przyszło, by krzyczeć: „Dość ekranizowania lektur!” Bo ludziom myślącym po francusku nie przeszkadza troska o francuską kulturę. Tak, jak i każdy Anglik uważa, że wszystko co angielskie przecież najlepsze, więc z wszystkiego, co angielskie treści wciąż nowe i nowe czerpać można bez końca. Wiedzą też wcale nie tak nieliczni obcokrajowcy, że bez końca można czerpać też z wielu dzieł polskich. Stąd zanim Polacy wzięli się za kręcenie „Quo vadis” Sienkiewicza obcokrajowcy zrobili to przed nami kilka razy. I dość podobnie z „Beniowskim” czy „Ogniem i mieczem”. I tak to niestety jest, że bardziej po polsku potrafią myśleć wcale nie tak nieliczni nie – Polacy, nawet ci nie znający polskiego języka, od dużej części tego, co w Polsce uchodzić ma za rzekome „elity”. Wielka część owych polskich „elit”, mimo iż wiele o Polsce paple i gdera, nigdy po polsku nie myśli. Wielka część tych „łże – elit” w ogóle nie zna potrzeby myślenia po polsku. Nie ma nawet takiej zdolności. I wcale tej zdolności nie poszukuje.
Z książkami o polskiej historii jest bardzo podobnie. W XVIII wieku najgłośniejsze pióra ówczesnej Europy zatrudniono do pisania o Polsce w sposób jak najbardziej kłamliwy i jak najbardziej obrzydliwy. W stuleciu następnym zbrodnię rozbiorów trzeba było uzasadniać, na czym zarabiały kolejne zastępy piór, kolejne papiernie, wydawnictwa, drukarnie i księgarnie. W PRL – u trzeba było uzasadniać zbrodnię, jaką było wszystko, co stanowiło o skleceniu samego kalekiego bytu, jakim był PRL. Całe pokolenia uczone więc były o heroicznych bohaterach z UB i NKWD i potwornych zbrodniarzach z NSZ, WiN czy NZW a nawet AK. Zarazem cała tysiącletnia historia sprowadzać się miała głównie do ucisku chłopów, pijaństwa szlachty i wielkich owoców, jakie wreszcie przynieść miało zwycięstwo proletariatu w odwiecznej „walce klas”. Czy coś się zmieniło po roku 1989? Tak, ale – na gorsze. Teraz dowiadujemy się nawet, że w naszych podłych dziejach byliśmy „kolonizatorami, właścicielami niewolników i mordercami Żydów”. W rocznicę Powstania Warszawskiego z pierwszej strony największej gazety dowiadywać się mogliśmy, że jego celem było wymordowanie tych Żydów, których nie udało się wymordować w poprzednich latach okupacji. Bo Polska to wielki powód do wstydu a wszystko, co w niej godne uwagi, to dzieło obcych. Tych, którzy w Polsce dokonywali czegoś wbrew Polsce i Polakom. Obok tego, co bez reszty wypełniło „główny nurt” mediów i podręczników stokroć bardziej przyzwoite było spojrzenie stanowiące kontynuację historycznej Szkoły Krakowskiej, wg której wszystkiemu, co Polskę spotkało, zawsze tylko i wyłącznie winni byli jedynie sami Polacy. I może nawet warte zastanowienia było spojrzenie na polskie doświadczenia jako na zgubny proces osłabiania władzy monarszej. Bo zgubić nas miał – nadmiar swobody, praw i przywilejów.
Jakże inne jest spojrzenie na polskie dzieje profesora Andrzeja Nowaka! Stwierdzeniem tym zapewne rzecz skrajnie strywializuję, ale przy lekturze kolejnych tomów trudno mi się oprzeć takiemu wrażeniu, że jest to po prostu perspektywa człowieka wolnego i obywatela świadomego swych praw. Czyli – spojrzenie Polaka. Takiego, jakim przez wieki świadomi Polacy byli i jakimi, należący niestety do mniejszości, świadomi Polacy są dzisiaj. Ta perspektywa wynika właśnie z tej naszej obywatelskiej a zarazem kulturowo – obyczajowo -cywilizacyjnej odmienności. W przeciwieństwie do poddanych innych królestw obywatel Rzeczpospolitej był człowiekiem wolnym. Był współwłaścicielem państwa, w którym żył. A inne państwa – były jedynie własnością monarchy. Owszem – nie brakowało Polaków, którzy z faktu tego robili użytek zły. Jednakowoż to, że taki model obywatelskiej wolności był nie tylko możliwy przez całe wielki, ale i zapewniał mocarstwową pozycję naszej ojczyzny świadczy o tym, że to świadomi swych obowiązków obywatele dominowali w kręgach ówczesnych elit. W przeciwieństwie do dzisiejszych – elit najprawdziwszych, godnych swego miana. Złożonych z Polaków takich, którzy w obronie tejże Rzeczpospolitej całymi zastępami husarzy czy towarzyszy pancernych wsiadali na koń, by szarżować na przeciwnika kilkakrotnie silniejszego. I zwyciężać z napastnikami wielekroć potężniejszymi. Bo świadomy obywatel i znał swoją wartość i znał wartość tego, w czego obronie stawał. Ten świadomy obywatel pragnął żyć, ale dla swej ojczyzny, której drugie domyślne imię brzmieć mogło „wolność”, skarb swego życia był w stanie narażać i nawet poświęcić.
„Dzieje Polski” autorstwa profesora Andrzeja Nowaka są właśnie opowieścią pisaną z punktu widzenia Polaka najprawdziwszego. Polaka świadomego swej polskości i swej obywatelskości. Takiego, dla którego kolejne przywileje nie były przyczynkiem do osłabienia Rzeczpospolitej, czy do wykwitu jakiejś patologii, lecz powodem do jeszcze większych wobec państwa obowiązków. Bo taki Polak rozumie, że im ma więcej praw – tym więcej i powinności. Im większy jest otrzymany od ojczyzny skarb wolności – tym bardziej należna mu jest troska i tym większy nie z rozkazu lecz z serca płynący nakaz jego obrony.
„Dzieje Polski” profesora Andrzeja Nowaka są więc skarbem. Skarbem polskiego myślenia, skarbem polskiej tradycji. Kwintesencją tego skarbu, jakim jest polska myśl, polska tradycja i polska świadomość. A że zarazem są arcymistrzostwem warsztatowego kunsztu i bardziej niż imponującej erudycji – tego nawet dodawać nie trzeba. W przypadku tego autora to przecież oczywistość.
Artur Adamski