Jej termin wyznaczono w środku tygodnia i na godzinę, o której większość ludzi jest w pracy, lub dopiero ją kończy. Do tego w porze roku najchłodniejszej, gdy najwcześniej zapada mrok i najczęściej zdarza się aura, przy której „psa by człowiek z domu nie wypuścił”. A ostatnie, czego by chciał, to wyprawienie się do innego miasta, bo to jak nie wiąże się wtedy z mrozami i ślizgawicami to lodowatymi pluchami.
11 stycznia rano z licznych mediów dowiadywałem się, że smogowa jakość powietrza osiąga w Warszawie rejestry krytyczne. Zagrażając zdrowiu wszystkich, którzy tylko mogą sobie na to pozwolić, bezwzględnie skłaniać to więc powinno do nieopuszczania swoich mieszkań. Informacje te kłóciły mi się z porywistym wiatrem i taką dynamiką przemieszczających się mas powietrza, że spadający z nieba wirujący śnieżek co jakiś czas zastępowany był drobnym, ale chwilami gęstym a zawsze zacinającym marznącym deszczem. „Komu się zechce w taki dzień demonstrować?” – pomyślałem tuż przed południem wynurzając się z sieczonego wstrętnym opadem przejścia podziemnego przy warszawskim dworcu centralnym. Zacząłem też szacować, jak wielka część wybierających się z innych zakątków kraju da sobie spokój z pchaniem się w perspektywę godzin spędzonych pod tak nieprzyjaznym tego dnia niebem.
Koło czternastej pogoda zdawała się poprawiać, ale jakież to mogło mieć znaczenie, jeśli ledwie parę godzin wcześniej fatalna aura zdecydowaną większość musiała przekonać do nieruszania się ze swych miejsc zamieszkania. Jakież więc było moje zdumienie, gdy przed piętnastą wychodząc na Świętokrzyską, czyli kilometry od miejsca zbiórki, zobaczyłem setki wyposażonych w biało – czerwone flagi, żwawym krokiem zmierzających w kierunku Nowego Światu. Sam na jego rogu zamierzałem wsiąść do autobusu. Godzina szczytu, więc jechał jeden za drugim, ale do żadnego wejść było nie sposób – w każdym niesłychany ścisk. Pierwsze skojarzenie: puszka sardynek a prawie każda z barwami narodowymi. Równocześnie zdałem sobie sprawę, że takie same mają obydwie strony całej długości Nowego Światu. Pochód już tu, kilka przystanków od miejsca, w którym miał się dopiero zacząć? Każdy kolejny autobus najszczelniej wypełniony kolejnymi biało – czerwonymi, więc dałem się porwać rzece tych biało – czerwonych, którzy zasuwali (tak mi się to wtedy w głowie nazwało, bo każdy szedł jakoś tak szybko i sprężyście) pieszo. Wzrok zbiegł mi się z którymś z idących i wtedy widzę też jego uśmiech od ucha do ucha, z którego padają słowa: „Niesamowite, co?” W tym momencie zdaję sobie sprawę, że mi samemu od dłuższej chwili też gęba się śmieje z niedowierzania w realność całego tego widoku. Pod nogami chlupie śnieżna breja a po nosie co chwilę dostaję którąś z flag niesionych przez ludzi przede mną. Trudno uniknąć, bo są wszędzie. Wiatr dokucza, ale przepięknie rozwija setki płócien z narodowymi barwami. Jest tego coraz więcej – ludzie z flagami wychodzą z Wareckiej, Ordynackiej, Chmielnej, Foksal… Ktoś mówi: „Jak usłyszałem, że dzisiejsze obrady Sejmu odwołali pomyślałem, że mało kto przyjedzie”. I dostaje odpowiedź: „No to popatrz …” Doszliśmy właśnie do Jerozolimskich, której jezdnie z obydwu stron wyglądają jak rwące rzeki biało – czerwonych flag. Wszystko to wlewa się w ulicę na całej już szerokości wypełnioną tłumem. Wylądowałem w nim obok wielkiego transparentu „Solidarność Biała Podlaska”. Zgromadzeni przy nim jacyś tacy poważni, spokojni i dosłownie czuję jakąś emanującą z nich energię. Kilkadziesiąt mocnych męskich głosów zaczyna śpiewać: „Boże, coś Polskę…” Przelatuje mi przez głowę, że to chyba jakiś zawodowy chór barytonów, sam dołączam swój głos i równocześnie śpiewać zaczyna cała ulica. Potężny dźwięk aż dudni między betonowymi gmachami BGK i niegdysiejszej siedziby KC PZPR. A kościół św. Aleksandra wygląda jakby tonął w jakiejś biało – czerwonej powodzi. Rzeka naszego tłumu kieruje się w stronę Wiejskiej, gdzie miałem się spotkać z przyjaciółmi. Setki idących przed nami jednak zwalniają. Dalej iść się nie da, Wiejska zatkana gęsto zbitym tłumem, nad którym wznosi się istny las flag. Znaczyć to może tylko to, że plac przed Sejmem jest już wypełniony masami nie mniej gęstymi. Próbuję oszacować, ileż to dziesiątek tysięcy ludzi mogło to sprawić? Patrzę do tyłu i widzę, że od Nowego Światu ciągle wchodzą tłumy zdające się nie mieć końca. A równocześnie inne wlewają się od Żurawiej a kiedy wraz z dużą grupą próbujemy się skierować w stronę Ujazdowskich widzę, że jeszcze większe wspinają się ulicą od strony Wisły. Dobiega do mnie czyjś głos: „Dalej chyba nie dojdziemy, cały Plac Trzech Krzyży zaraz się wypełni a kilometr od Sejmu to my nic nie usłyszymy!” Jakby w odpowiedzi na tę obawę pojawia się ciężarówka z wielkim napisem „Przeprowadzki”. Taką wynajęli czy udostępnił ją jakiś sympatyk? Tak czy owak na jej dachu zamontowane są głośniki, jakieś dobrej jakości, bez najmniejszych zakłóceń czysty dźwięk wszystkiego, co dzieje się pod Sejmem, wypełnia całą okolicę. Decyduję jednak włączyć się w rzekę ludzi całą szerokością Alei maszerujących w stronę Łazienek. Szybko jednak trzeba zwolnić, przy ambasady amerykańskiej stoją już tysiące, wypełniając trudny do oszacowania, ale chyba długi odcinek Ujazdowskich. Przede mną mrowie zapełniających każdy metr kwadratowy Skweru Reagana. Zaczyna siąpić a raczej zacinać drobny śnieżek z deszczem. Milkną głośniki, z których rozbrzmiewało „Wolność – Te Deum” Marka Bałata i po chwili dają się słyszeć pierwsze takty „Mazurka Dąbrowskiego”, na co odpowiedzią jest odruchowe zdjęcie czapek z tysięcy głów. Obok drużyna raczej chyba zuchów, niż harcerzy, z których każdy wypręża się jak struna i dziesiątki dziecięcych paluszków układają się w gest salutowania. „Ci to chociaż mogą mieć teraz czapki na głowach” – pomyślałem i od razu zdałem sobie sprawę, że ta moja myśl to obronny odruch przed nadmiernym wzruszeniem. Pełnym głosem śpiewają wokół wszyscy aż do końca ostatniej zwrotki. Kiedy padają słowa o zapłakanym ojcu Basi na wielu twarzach widzę jakby łzy, ale to raczej śnieżek z przelotnego opadu. Wraz z końcem hymnu ludzkie mrowie zaczyna przytupywać, wielu się przemiesza potrącając innych, ale absolutnie nikomu to nie przeszkadza. Wiele rąk łagodnie odgina gałęzie krzewów, by inni mogli dotrzeć do punktu z gorącą herbatą, straganiku z obwarzankami, kolejki przed przenośnymi toaletami. Większość zasłuchana w słowa kolejnych przemówień, stąd powszechne niedowierzanie rozmiarowi przybyłych tu mas ustępuje nastrojowi skupienia. Starając się rozgrzać przemieszczam się wśród tłumów, więc dobiegają mnie rozmowy toczone w niektórych grupach. Zdumiewa celność niektórych stwierdzeń: „Celowo obsadzają najwyższe stanowiska krańcowymi miernotami. Dewastacja i chaos sprowadzi Polskę do poziomu masy upadłościowej i o to w tym chodzi. Wtedy wielu jak zbawienia czekało będzie aż nas połkną”. Większość słucha jednak kolejnych przemówień. Majchrowskiego, Morawieckiego i paru innych są tak ciekawe, że postanawiam posłuchać ich potem w Internecie. Następny etap to marsz pod Kancelarię Prezesa Rady Ministrów. Na dobrze oświetlonych Alejach widać teraz mnóstwo transparentów. Jedne z nazwami miejscowości, inne z hasłami – patriotycznymi lub prześmiewczymi, żadnych wulgarnych w ogóle nie widać. Ludzie w przeróżnym wieku, sporo małżeństw z małymi dziećmi a najwięcej chyba trzydziesto – czterdziestolatków. Wspaniale prezentują się grupy górników i górali. Kwadrans później jestem pod Belwederem. Przez tłumy brnie piętrowy autobus, znany z Marszy Niepodległości. Z głośników płyną apele do czoła pochodu, by iść dalej, bo koniec jest jeszcze pod Sejmem. „Aż pod Sejmem?” Obserwując tłum wypełniający cztery pasy ruchu, ścieżki rowerowe i szerokie chodniki ustalam, że na każdy metr bieżący przypada nie mniej, niż 40 osób. Jeden koniec tych mas jest pod ruską ambasadą, skąd do Sejmu są dobre trzy kilometry. Jeśli dodać do tego wypełniających wszystkie możliwe skwerki to za minimalną liczbę uczestników przyjąć trzeba 150 tysięcy. Choć bliższa prawdy byłaby chyba dwukrotnie większa. Kiedy w Polsce o tak mroźnej porze roku mieliśmy jakiekolwiek zgromadzenie porównywalnej wielkości? I jakie rozmiary by ono osiągnęło, gdyby zwołać je na którąś wiosenną sobotę? Kiedy już wracam słyszę dyskusje toczone między kolejnymi grupkami. Ta z Wałbrzycha ma informacje, że pierwsze tysiące tych migrantów, którym przyjęcia odmówią wszystkie kraje Zachodu, skierowane być mają do ich miasta. Konkluzją jest gromkie stwierdzenie: „Wtedy całe tu przyjedzie i inaczej sobie z Tuskiem porozmawia!” Zanim dotrę do dworca usłyszę dziesiątki głosów, wg których „dzisiaj to tylko pierwsze ostrzeżenie”, bo „jak nie zejdą z tej drogi to za miesiąc nas tu będzie dziesięć razy więcej i już nie po to, by tylko krzyczeć”. Z Placu na Rozdrożu rozmiar zgormadzonych tłumów widać najpełniej. I chyba wszyscy tu kręcą krótkie filmiki, zapewne od razu trafiające do milionów adresatów.
Bywałem na setkach często wielkich i wspaniałych manifestacji. Ta miała coś z ducha masowych spotkań z polskim papieżem, ale zawierała też w sobie potencjał prawdziwego wybuchu. Nade wszystko w przybyłych masach tętniła troska o ojczyznę, sprzeciw wobec wyrządzanych jej krzywd, gotowość twardego wystąpienia w jej obronie. Polska ma licznych wspaniałych obrońców, Polaka ma – przyszłość!
Artur Adamski