Około roku 1991 uwagę wielu wrocławian zwróciły wielkie samochody ciężarowe z niemieckimi numerami rejestracyjnymi. Od takich w całej Polsce zaroiło się wtedy wszędzie, co oczywiście było skutkiem błyskawicznego wyprzedawania za grosze ogromnej części naszego majątku narodowego. Rzucające się w oczy ciężarówki miały jednak szokujące dla Polaków olbrzymie napisy. Wielkie litery na plandekach składały się w słowo: DACHAU.
Jedna z takich ciężarówek często stała przy ul. Grabiszyńskiej, u wylotu Placu Pereca. W tamtych latach przynajmniej co parę dni zdarzało mi się bywać na znajdującym się tuż obok przystanku komunikacji miejskiej. I zawsze, kiedy oczekującym na autobus czy tramwaj towarzyszyła ciężarówka ze słowem DACHAU, wśród stojących tam panował dość szczególny nastrój. Przez wiele miesięcy, a może i przez całe lata, wrocławianie jakby nie mogli uwierzyć, że ktoś może wymalowywać na samochodach tak upiorne słowo. Czasem słyszałem komentarze osób z niedowierzaniem kręcących głowami: „Co ci Niemcy mają w głowach, że tak demonstracyjnie umieszczają taką treść? I że przyjeżdżają z nią do Polski?” Bywało, że ktoś próbował podejść do sprawy ze zrozumieniem. Padały wtedy argumenty, że to po prostu przecież nazwa miejscowości. Inni zdążyli się już jednak dowiedzieć, że chodzi tu nie tylko o imię miasta, ale i firmy, którą ktoś w RFN zdecydował się właśnie tak nazwać. Nie wiedzący tego stwierdzali: „No dobra, tak się nazywa to przeklęte miejsce, w którym te Szwaby żyją, ale dlaczego nie ograniczą się jedynie do adresu napisanego nie za dużymi literami?” Mi oczywiście od lat przedszkolnych Dachau kojarzyło się z dziesiątkami tysięcy Polaków, których tam wywieziono i zamordowano. Z księdzem, którego Niemcy zabrali dosłownie parę minut po udzieleniu ślubu moim dziadkom, by go zawieźć bezpośrednio właśnie do Dachau i zabić. Z miejscem śmierci kilku dalszych krewnych oraz całego mnóstwa Polaków i to często tych naprawdę wyjątkowych.
Z tych lat, kiedy ciężarówka z napisem DACHAU była niemal codziennością okolic Placu Pereca pamiętam zasadniczo dwie interpretacje tego zjawiska. Jedna wiązała się ze stwierdzeniem: „Ostentacyjnie przyjeżdżają pokazując, gdzie nas mają i co z nami mogą zrobić. I wcale się tego nie wstydzą”. Drugi pogląd pojawiał się rzadziej i budził niedowierzanie. Niektórzy domniemywali bowiem, że „Ci Niemcy po prostu nie wiedzą, czym to ich Dachau jest”.
Parę lat później zdarzyło mi się spędzić dłuższy czas w Niemczech. Rozmawiałem z wieloma starszymi i młodszymi Niemcami. Oglądałem niemiecką telewizję. Odwiedzałem księgarnie i zaglądałem do podręczników. Dowiedziałem się wtedy, że wśród Niemców nie istnieje nic takiego, jak wiedza o ich zbrodniczej przeszłości. Słyszeli o holokauście, ale za głównych odpowiedzialnych się nie uważają a za tragedię równorzędną uznają tzw. „wypędzenia”, do jakich doszło po zakończeniu II wojny światowej. Jakiekolwiek polskie ofiary, setki wymordowanych polskich wiosek, Warszawa obrócona w pustynię – o takich faktach nikt nie mówi tam nigdzie. Te tematy nie istnieją w mediach, w szkolnych podręcznikach ani programach i w świadomości nawet absolwentów uniwersyteckich wydziałów historii (prezydent RFN Roman Herzog, uniwersytecki profesor historii o tym, że było coś takiego, jak Powstanie Warszawskie, nie miał bladego pojęcia!). O niemieckich zbrodniach, w szczególności tych popełnionych na Polakach, w RFN wie pies z kulawą nogą. Z tej przyczyny wiele budynków obozów zagłady w RFN czy w Austrii służy dziś za domku letniskowe lub lokale rozrywkowe. Krematoria i komory gazowe filii obozu zagłady Gusen są dziś kawiarniami lub podmiejskimi daczami. I właśnie z tej przyczyny niemal nikt w Niemczech czy Austrii nie kojarzy Dachau z czymkolwiek nieprzyjemnym. Austria czy Niemcy to państwa, w których od kilkudziesięciu lat zwyciężyło zapomnienie i kłamstwo. Tym większy te żałosne społeczności dziś przeżywają szok słysząc o jakichś polskich wnioskach reparacyjnych. O co chodzi zrozumieć nie potrafią, bo przecież to oni byli ofiarami. A obozy? Przecież one były – polskie!
Artur Adamski