4,2 C
Warszawa
piątek, 26 kwietnia, 2024

SOLIDARNOŚCIOWCY Z NAJTRUDNIEJSZYCH ODCINKÓW – Artur Adamski

26,463FaniLubię

Główni beneficjenci Okrągłego Stołu zrobili bardzo dużo, żeby chwała walki o wolną Polskę przypadła tylko im. Po przejęciu lukratywnych stanowisk i zdominowaniu mediów ścigali się w wygłaszaniu peanów głównie na cześć własnych zasług. Najbardziej trywialną mantrę bez końca powtarzał Wałęsa, z przekonaniem głoszący, że „sam obalił komunizm”. Strategia władców prasowego quasi-monopolu była bardziej przebiegła. Nikt nie miał takich, jak oni, możliwości kreowania własnej narracji, stąd przez długie lata pompowali Polaków legendami o bezprzykładnym bohaterstwie ich własnego środowiska. Rzetelny obraz historii oznaczać musiałby przecież oddanie sprawiedliwości także innym działaczom. A zmonopolizowany przekaz uzasadniał uprzywilejowanie w III RP tych rzekomo najważniejszych, niemal jedynych, bezprzykładnie zasłużonych.

Polityka skazywania na zapomnienie

W 1989 roku obóz lewicy laickiej przeforsował w Sejmie stanowisko, zgodnie z którym często bardzo skrzywdzeni działacze podziemnej Solidarności nie mieli otrzymać jakiegokolwiek zadośćuczynienia. Kto słuchał tamtych debat ten na pewno pamięta, że z pomocy dla ofiar reżimu, w ich imieniu, zrezygnowali ci „ludzie Solidarności”, którzy po kontraktowych wyborach rozsiedli się w fotelach na Wiejskiej. Przysłuchujących się tej debacie początkowo wstrząsnął wniosek, że z premedytacją z narodowej pamięci wyklucza się działaczy mniej znanych a przede wszystkim – nie należących do nowego obozu władzy. Kolejne wydarzenia prowadziły do innego wniosku. Takiego, że pookrągłostołowe elity naprawdę uwierzyły już w to, iż o ustrojowe przemiany walczyły tylko one i że wszystkie koszty, cierpienia i ofiary poniesione zostały tylko przez ich własne środowiska. Tak to egotyzm tak skrajny, że ograniczający pole widzenia do swojego własnego towarzyskiego kręgu, legł u podstaw skazania na zapomnienie dzieł i poświęceń wszystkich, którzy do kręgu tego nie należeli. Sam Ryszard Bugaj przyznawał potem: „skorzystali z szansy wdrapania się do nieba i wciągnęli za sobą drabinę”. Podczas, gdy obwieszani kolejnymi medalami we wszelkiego rodzaju mass mediach opowiadali o swoim bohaterstwie – ludzie często znacznie większych zasług odchodzili w zapomnieniu, wegetowali w niedostatku, doznawali dalszych szykan i upokorzeń. A jeśli ktokolwiek z elit III RP ich los zauważał to głównie po to, by rzucić obelgi o „sierotach po socjalizmie”, „oszołomach” czy „niedojrzałych do demokracji”.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Represje represjom nierówne

Z kolejnych, publikowanych przez IPN zbiorów dokumentów bezpieki wyłania się coraz bardziej jaskrawy obraz zróżnicowania represji, praktykowanych przez SB. Wynika z nich, że mimo iż także w Warszawie zdarzały się ofiary śmiertelne, to jednak w ostatniej dekadzie PRL-u stosunkowo największym bezpieczeństwem cieszyć się mogli (oczywiście nie „in block” ale „statystycznie”) opozycjoniści działające właśnie w stolicy. Zawdzięczali to zapewne obecności zagranicznych dziennikarzy czy ambasad krajów, z opiniami którymi reżim musiał się liczyć. Na tle realiów stolicy np. Górny Śląsk już wówczas zwany był „Katangą”, w której z byle powodów aparat represji sięgać potrafił do metod rodem z czasów stalinowskich. I im „głębsza” prowincja – tym katalog esbeckich metod okazywał się bardziej okrutny. W Wałbrzychu posuwano się nawet do rażenia przesłuchiwanych prądem.

Coraz bardziej jednoznaczny jest też obraz „środowiskowej dywersyfikacji represji”. Z przemocą rzadziej spotykali się tzw. inteligenci. Być może wynikało to z obawy, że osoby, które ukończyły studia, mogą mieć kontakty, umożliwiające dochodzenie swoich praw. Większość ciężko pobitych przez funkcjonariuszy – to robotnicy lub młodzież. Większość przypadków praktykowania prawdziwych tortur dotyczyła właśnie ludzi młodych. A niepokornym rolnikom z dalekich wiosek reżim potrafił nawet konfiskować ich ojcowiznę.

Powyższe prawidłowości nie są ustaleniem, opartym na badaniach statystycznych, ale taki własnie obraz wręcz uderza z relacji i dokumentów, dotyczących lat osiemdziesiątych. Na pytanie, gdzie prowadzić działalność konspiracyjną było najtrudniej i gdzie wiązało się to z największym ryzykiem – odpowiedzieć można dość jednoznacznie: im dalej od Warszawy i innych wielkich miast – tym było gorzej i niebezpieczniej. Podejmowani działalności w miejscowości dalekiej, małej a do tego w sytuacji, gdy nie ma się w rodzinie żadnego funkcjonariusza, dygnitarza czy prawnika – mogło oznaczać prawdziwe igranie ze śmiercią.

Wołów

Trudno sobie wyobrazić miejsce dla konspiracji trudniejsze. Dziesięciotysięczne miasteczko, w którym nie dość, że trudno o anonimowość, to jeszcze oddalone od większych ośrodków. A do tego jednym z głównych pracodawców jest w nim więzienie, skutkiem czego ludzi związanych z aparatem represji wyjątkowo w nim dużo. Nawet topografia miejscowości wydaje się stworzona na przekór tym, którzy chcieliby tu rozpocząć jakąś nielegalną działalność. Prowadzi z niej bowiem tylko parę dróg, które bardzo łatwo obstawić, by mieć „wszystkich jak w worku”. A jednak w Wołowie znaleźli się tacy, którzy postanowili walczyć. Natychmiast po wprowadzeniu stanu wojennego powstały podziemne drukarnie. Do mieszkańców docierały konspiracyjne wydawnictwa. Na ulicach i w kościele pojawiały się plakaty i ulotki. Co jakiś czas nad miastem powiewały transparenty lub flagi Solidarności. W ogólnopolskim Dniu Narodowego Protestu wokół Wołowa unieruchomiony został transport kołowy. Podejmowano udane próby zorganizowania demonstracji i praktykowano pomysłowe, spektakularne a zarazem skuteczne formy protestu. Niczego nie osiągano jednak za darmo. Zatrzymania, rewizje, wypełnione zastraszaniem i szantażem przesłuchania – były na porządku dziennym. Zwolnienie z pracy – w małym mieście z niewielką ilością miejsc zatrudnienia – było dotkliwe stokroć bardziej, niż w mieście dużym, w którym zawsze możliwości jest więcej. W wyniku sankcji prokuratorskich i wyroków kolejni wołowianie trafiali do więzienia. Na szczęście znajdywali oni oparcie i ze strony przyjaciół i nieocenionego Kościoła, którego kapłani i wierni zachowali się „tak, jak trzeba” i także w Wołowie swą odwagą i ofiarą wypisali piękną kartę historii.

Bezcenne świadectwa przeszłości w „Wołowskich obrazkach z wojny polsko – jaruzelskiej” utrwalili m.in. Stanisław Reczek i Andrzej Manasterski. Autorzy przyznają, że nie każdą tajemnicę potrafili wyjaśnić. W III RP długo żaden państwowy organ nie pochylił się np. nad sprawą jednej z tajemniczych śmierci działacza wołowskiego podziemia. Po dziesięcioleciach wyjaśnienie tej, jak i innych tragedii, będzie już o wiele trudniejsze.

Znamienne jest zakończenie tej książki. Nie ulega wątpliwości, że autorzy tej opowieści bardzo się starali nie pominąć nikogo. Przyznają jednak, że nie wiedzą o wszystkim, co w podziemnym Wołowie się działo. Prawdziwa konspiracja oznaczała przecież radykalne ograniczanie informacji o współpracownikach. Stąd ostatnim akordem tego wzruszającego tomu jest prośba autorów o wybaczenie nieuniknionych luk w tej opowieści oraz o ich uzupełnienie własnymi wspomnieniami. Warto zadedykować ten fragment „okrągłostołowym herosom”, przekonanym o swoich wyjątkowych zasługach a nawet o własnym „samodzielnym obaleniu komunizmu”. Czy w głowie któregokolwiek z nich mogłaby zaświtać podobna potrzeba pamięci o walczących niegdyś o tę samą sprawę a zepchniętych na margines? Czy ktokolwiek z tych samozwańczych bohaterów w podobny sposób pomyślałby o całkowicie zapomnianych, anonimowych towarzyszach wspólnej walki o wolną Polskę?

Artur Adamski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content