18,9 C
Warszawa
niedziela, 28 kwietnia, 2024

Anatomia „trumpizmu” – Paweł Zyzak

26,463FaniLubię

[…] Neron jest jedynym cesarzem rzymskim, którego większość ludzi wciąż pamięta. Dlaczego? Ponieważ porzucił swój naród w czasach kryzysu. I dwa tysiące lat później wciąż nie możemy mu wybaczyć. Reakcja Donalda Trumpa na te zamieszki, które trwają, jest szczególnym testem jego prezydentury” – mówił swego czasu Tucker Carlson. Nie chodziło mu naturalnie o obecny, spektakularny finał prezydentury Donald Trumpa, ale o zeszłoroczne zamieszki związane z Black Lives Matter. To do nich przyrównał Wielki Pożar Rzymu z 64 r. po Chrystusie, choć pożar objął również część pałacu Nerona i aż się prosi o malowniczą analogię jednak do najświeższego szturmu „rewolucjonistów” na Kapitol. Burzą ten obraz wszakże zamiary tych ostatnich. Nie szukali oni Nerona, ale jego zastępcy i to Mike’a Pence’a zamierzali powiesić.

W 2015 r. senator Lindsey Graham, rywal Donalda Trumpa w republikańskich prawyborach, zamieścił na Tweeterze wpis: „Jeśli Trump zostanie naszym kandydatem, czeka nas zagłada… i będziemy na nią zasługiwali”. „Nie rozumiem, jak ktoś w mojej partii może sądzić, że ten klaun nadaje się na prezydenta” – dziwił się kolejny rywal Trumpa senator Rand Paul, zadeklarowany libertarianin. Zaszokowany wydawał się również senator Marco Rubio: „Jesteśmy o krok od przejęcia ruchu konserwatywnego i partii republikańskiej przez oszusta”. Z kolei Ted Cruz, który najdalej z pozostałych zaszedł w wyścigu po nominację, perorował: „On nie zna różnicy między prawdą i kłamstwem. Praktycznie każde słowo, które wychodzi z jego ust jest kłamstwem”. Wszyscy poczuli wówczas na sobie ciężar obelg i insynuacji ze strony późniejszego prezydenta, wszyscy dołączyli później do grona jego obrońców i zwolenników. Dziś ich osobiste doświadczenia z „trumpizmem” wróciły do punktu wyjścia.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

W trakcie kampanii wspomniani senatorowie na własnej skórze przekonali się, jak groźnym przeciwnikiem jest Trump, lecz nie w sensie politycznej zręczności czy oratorskich talentu, ale za sprawą niszczycielskiej siły, którą za sobą wlecze i którą w praktyce posługuje się bezkarnie. Niszczycielskiej także w sensie fizycznym. W trakcie co najmniej kilku swych wieców wyborczych Trump namawiał zgromadzony tłum do siłowego rozprawienia się z naprzykrzającym się krzykaczem. Wówczas, ale również podczas wieców prezydenckich, Trump używał języka walki, języka przemocy, języka okraszonego grubą warstwą wulgaryzmów i kolokwializmów, kierując jego ostrze względem oponentów tak z lewa, jak i prawa. W trakcie kampanii, niczym zepsuty nastolatek zmagający się z samooceną, wyszydzał swych kontrkandydatów, wytykając im wzrost, nadmierne pocenie się, fryzurę czy sposób i prędkość mówienia. Nie oszczędzał kobiet. Wyśmiewał urodę swej kontrkandydatki Carly Fioriny oraz żony Teda Cruze’a, zestawiając zdjęcie tej ostatniej ze zdjęciem własnej żony, Melanii, sypiającej, jak pokazały dzieje jego prezydentury… w oddzielnej sypialni.

W chwili, gdy stał się liderem partii republikańskiej, zaczęła ona z wolna przypominać dysfunkcyjną rodzinę, żyjącą w matni strachu i w cieniu oprawcy. Republikanie z przerażeniem obserwowali wzrost popularności Trumpa w prawicowym elektoracie, bijący historyczne rekordy. W trakcie jednej, zwycięskiej kampanii wyborczej, Trump zdołał podważyć święte zasady poprawnego dyskursu politycznego, skutecznie zanegował ortodoksję fiskalnego i konstytucyjnego konserwatyzmu oraz republikańskie cele w polityce zagranicznej, a teraz odbierał partii Lincolna jej tożsamość wraz z jej bogatą złożonością. Na koniec swej prezydentury Trump zaneguje nawet fundament, na jakim powstawała GOP. Symbolem tegoż zjawiska będą flagi konfederackie na Kapitolu powiewające w sąsiedztwie tych o neopogoańskiej konotacji (bóstwo Kek), przypominających okultystyczne symbole III Rzeszy, flag quasi-kultu Quanon opartego na zlepku teorii spiskowych, wreszcie izolacjonistycznego hasła America First, oraz zwinięte i zadeptywane na ziemi przez tłuszczę flagi współczesnej Ameryki.

Ruch konserwatywny w tym czasie zachorował na gorączkę „trumpizmu”, objawiającą się zależnością od chaotycznej i niespójnej „narracji” kontrolowanej przez jedną, niestabilną osobę. Objawiającą się radykalizacją nastrojów oraz marginalizacją tradycyjnych konserwatywnych wartości i haseł. Gros konserwatywnych dziennikarzy, komentatorów i publicystów zaczął dokonywać zdumiewającej ekwilibrystyki w tłumaczeniu kontrowersyjnych słów i zachowań Trumpa lub też je zwyczajnie zamilczał i przykrywał wielce niepokojącymi relacjami ze świata skrajnie lewicowego marginesu.

Na środowiska opiniotwórcze piorunująco z kolei podziałał przykład dziennikarki Fox News Megan Kelly, walczącej jeszcze w 2016 r. o palmę pierwszeństwa w kategorii: najchętniej oglądany segment na kanale, z samym Billem O’Reillym. W trakcie jednej z debat przedwyborczych Kelly zmusiła Trumpa, by odniósł się do swych wcześniejszych inwektyw względem kobiet. Po debacie Trump wpadł w furię. W serii ataków w mediach społecznościowych i na wiecach podważał obiektywizm Kelly m.in. sugerując, iż tego dnia dziennikarka… miesiączkowała. Kelly starła się natychmiast z ową niszczącą siłą. Jej tropem podążyli zwolennicy Trumpa. Dosłownie. Zmuszona była, wraz z mężem i dziećmi, wyprowadzić się z domu i zamieszkać w pokoju hotelowym. Otrzymała policyjną ochronę. Do Trumpa dzwonił sam Ruprecht Murdoch prosząc go, by zdjął z Kelly „fatwę”. Utarto kompromis. Pojednanie wyglądało jak jeden z epizodów historii Salmana Rushdiego. Kelly wprawdzie nie przyjęła (jak Rushdie islamu) „trumpizmu”, ale przeprowadziła ekspiacyjny wywiad z kandydatem na prezydenta w głównym czasie antenowym…

Przez kolejne lata liderzy republikańscy byli świadkami rekordowego odpływu partyjnego aktywu. Na polityczną emeryturę przeszła potężna grupa kongresmenów. Wielu związanych z partią ludzi rzucało pod różnymi pretekstami partyjną legitymację, czyli wyrejestrowujących swą afiliację przy GOP. Trump tymczasem nie zaprzestał stosowania języka przemocy w mediach społecznościowych, na swoich prywatnych kontach, dzięki którym – jak przyznawał – jest tu, gdzie jest. Republikanie obserwowali z przerażeniem, iż Trump za pomocą jednego tylko narzędzia może, gdy przyjdzie do elekcji, wykoleić karierę polityczną każdego z nich. Jeśli nawet nie zaatakuje w trakcie starań o nominację, to anihiluje szanse delikwenta w walce o mandat w trakcie wyborów, w rywalizacji z demokratami, zwyczajnie demotywując elektorat GOP.

W tym zjawisku, zasadzającym się na politycznej kalkulacji, ale również na ludzkiej bojaźliwości i zwykłym ambicjonerstwie, tkwi tajemnica, dlaczego aż do 6 stycznia, czyli dnia, w którym doszło do zamieszek, liderzy GOP tolerowali postępowanie radykalizującego się Trumpa. W listopadzie 2020 r. znaleźli się w pułapce szansy na zachowanie większości w Senacie. Gdyby stracili ją już wtedy, zapewne kampania dezinformacyjna Trumpa, służąca podważaniu wyników i zaufania w system wyborczy, nie cieszyłaby się taką bezkarnością, a nawet dopingiem ze strony niektórych kongresmanów. Ostatecznie Trump wystarczająco zdemotywował swą bazę oraz umiarkowanych wyborców GOP, by Georgia po raz pierwszy od dekad miała demokratycznych senatorów.

Chyba najbliżej, najwcześniejszej i zwięzłej diagnozy „trumpizmu” był Rick Perry, były republikański gubernator i sekretarz energii w administracji Trumpa. W owym 2016 r. mówił: „Kandydatura Donalda Trumpa jest rakiem na konserwatyzmie i musi zostać wyraźnie zdiagnozowana, wycięta i odrzucona”. Rick Wilson, autor godnej polecenia książki: Everything Trump Touches Dies: A Republican Strategist Gets Real About the Worst President Ever, przyrównał „trumpizm” do wirusa, który wniknął w organizm GOP i, tak jak „hitleryzm” w Niemczech przedwojennych rozszedł się na całą prawicę i centrum, ruchu konserwatywno-prawicowego. Podobnego porównania użył Garri Kasparow, nazywając „trumpizm” drugim obok Covid-19 wirusem, z którym Ameryka musi się uporać, przed ewentualnym nadejściem mądrzejszego, młodszego i mniej nieobliczalnego „Trumpa”. Wilson stwierdził, że „trumpizm” prowadzi do odrzucenia norm kulturowych i rzeczywistości. Skoro wirus ten atakuje normy upośledza również ośrodek strzegący naszej moralności.

„Trumpizm”, jak pisałem w poprzednim materiale, podszywa się pod różne konstrukty światopoglądowe. Może imitować ideologie, ruchy i polityki. Właśnie w warstwie programowej „trampizm” stanowił, podlegający ciągłej ewolucji, stop przeróżnych idei i koncepcji: palekonserwatyzmu, społecznego konserwatyzmu, alternatywnej prawicy i natywizmu, z domieszką osobistych przekonań twórcy, pochodnych jego cech osobowości i rozmaitych uwikłań. Liberalne media amerykańskie określają „trumpizm” mianem ideologii, czasami dają się ponieść fantazji i niemalże za ostatnim stadium konserwatyzmu. Warto przytoczyć tu zdanie Russella Kirka, nestora amerykańskiego konserwatyzmu, który nazwał „konserwatyzm negacją ideologii”. Ideolog porozumiewa się z odbiorcą językiem emocji i odpowiednio sformatowanego dogmatyzmu. Konserwatysta opiera swój przekaz na rozumie i logice. Analizuje rzeczywistość przez pryzmat wartości, ale wartości idą w zgodzie poznawczej z powyższymi. „Trumpizm” – raz jeszcze – jest wirusem, pasożytem, w treści pustym, w formie przybierającym twarz „trumpisty”.

„Trumpizm”, jeśli brać pod uwagę jego relację z dużą częścią elektoratu GOP, spełniał kryteria kultu, a ruch trumpistowski – sekty. Korzystając z mediów społecznościowych oraz silnej polaryzacji społecznej skutkującej powstawaniem plemiennych baniek informacyjnych, Trump stłamsił myślenie krytyczne swych zwolenników, wypełniając lukę po nim codzienną, bezpośrednią komunikacją, pozwalającą na projekcję alternatywnej rzeczywistości. W grupach składających na ów elektorat, należy pamiętać, zachodziły zjawiska i mikroprocesy psychologiczne.

Wymienić można choćby tzw. eksperyment Ascha, powtarzany przez wiele dekad, a dotyczący problemu konformizmu. Uczestnicy eksperymentu otrzymali zadanie zlustrowania trzech różnej długości linii i zadecydowania, do której najbardziej podobny jest osobny odcinek. Jeśli podejmowali decyzję samodzielnie, odpowiadali na ogół poprawnie. Jeśli odpowiadali grupowo, siedząc obok podstawionych uczestników, którzy odpowiadali mylnie, czując niewidzialną presję, zaczynali odpowiadać tak jak oni, błędnie, zaprzeczając logice i zmysłom. W ten oto sposób na nieporównywalną skalę miliony podłączonych do konta tweeterowego Trumpa jego zwolenników mogły uwierzyć w blef o „masowym fałszerstwie”, wbrew nawet temu, iż jego sztab przegrał ponad 60 procesów sądowych i nie wykazał oraz nie pokazał żadnego. Lub też uwierzyło niedawno w to, m. in. za sprawą protrumpowych rozgłośni, że szeregi „rewolucjonistów” zostały zinfiltrowane przez Antifę, mimo zaprzeczeń ekspertów w badanej dziedzinie – FBI, że nie ma na to dowodów.

Posługując się badaniami naukowymi – jeśli ktoś nie ufa swemu zmysłowi obserwacji – można było również przewidzieć, że manipulacja i dezinformacja sztabu Trumpa, opierająca się na języku wojennym, zmaterializuje się wcześniej lub później po prostu w formie aktów przemocy. Realizując kontrolowany eksperyment we współpracy z Facebookiem, polegający na zakładaniu fałszywych kont sączących teorie spiskowe, naukowcy ocenili, że informacje i hasła nasączone negatywnym językiem, „podrasowane” kontrowersją, rozprzestrzeniają się z prędkością reakcji łańcuchowej na tle „normalnych”, informacji opartych na faktach. W tym miejscu warto polecić pozycję: LikeWar. The Weponization of Social Media, wyjaśniającą fenomena od rodziny Kardashianów i Taylor Swift po ISIS oraz rosyjską wojnę informacyjną.

Finalnie Donald Trump, próbując ratować własną skórę, porzuci swych wyznawców oraz współpracujących z nim jeszcze oportunistów. Próbkę lojalności dał podczas wiecu tuż przed próbą puczu, kiedy wezwał rozogniony tłum do marszu na Kapitol. Obiecał otóż, że doń dołączy, po czym wsiadł do limuzyny, pojechał do Białego Domu i zasiadł przed telewizorem. Z kolei za skóry akolitów bierze się twarda jak mur rzeczywistość. Giulianiemu grożą zarzuty prokuratorskie za słowa wzywające do „bitwy” podczas owego wiecu, zarzuty FBI o kontakty agenturalne z Kremlem oraz utrata togi adwokackiej, m. in. za hucpę o „masowym fałszerstwie”. Inni prawnicy Trumpa odbierają pozwy od Dominion Voting, osławionej firmy od maszyn do głosowania, rzekomo fałszującej głosy poza granicami USA. Od „rewolucjonistów”, którzy posłuchali Trumpa, ten zdążył się już odciąć. Jemu bowiem również grozi proces kryminalny.

„Trumpizm” ma w sobie cechy autorytarne, bo „trumpista” odczuwa brak legitymacji swej racji, pozycji i władzy. Neguje zatem otaczającą go rzeczywistość. Innymi słowy „stawia ją na głowie”. W amerykańskiej rzeczywistości musi, kiedy przekroczy pewne granice, zetrzeć się w końcu z ową ścianą, ale reżimów totalitarnych nic nie ogranicza. Jedną z przyczyn, dla których Trump autentycznie boi się oddania władzy, jest m. in. niespodziewane zachowanie jednego z nieprzewidywalnych aktorów, choćby władz Iranu. A te zaprzysięgły mu zemstę i śmierć, czyli rzuciły nań współczesną „fatwę”. Zatem czy w niniejszych tych słowach prezydent Iranu Hasana Rouhaniego jest ziarno prawdy, czy on również postawił świat na głowie? A może odwrócił go z powrotem na nogi?

To co widzieliśmy w Stanach Zjednoczonych (środa 6 stycznia) wieczorem i dzisiaj pokazuje ponad wszystko jak słaba jest zachodnia demokracja. Widzieliśmy niestety, jak żyzna jest tam gleba pod populizm, pomimo postępów w nauce i przemyśle. Populista doszedł do władzy i doprowadził swój kraj przez cztery lata do katastrofy”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content