W czasach PRL – u szeptany był dowcip o sowieckim agitatorze, przerzuconym do przedwojennej Polski celem zachwalania bolszewickiego raju robotników i chłopów oraz zachęcania do obalenia burżuazji i budowania socjalizmu. W czasie spotkania z wiejskim ludem swoją fajkę nabił machorką, po czym bezskutecznie usiłował ją zapalić zapałkami wyjmowanymi z pudełka opatrzonego rosyjskojęzycznym napisem „spiczki”. Kiedy kolejna już zapałka okazała się być „niewypałem” jeden z chłopów powiedział: „Wy na całym świecie socjalizm chcecie budować a nawet spiczek nie potraficie produkować?”
Nieudacznicy opętani pragnieniem nauczania innych sztuki życia czy krańcowo zapijaczeni propagatorzy trzeźwości to kurioza może i zabawne, ubarwiające życie społeczne. Gorzej, gdy propagowane przez nieuleczalnego recydywistę orędownictwo uczciwości czy inne perorowanie ślepego o kolorach staje się składnikiem życia politycznego. A kiedy chodzi o politykę międzynarodową – zaczyna być naprawdę groźnie.
Niemieccy politycy coraz częściej mówią o „konieczności wzięcia przez Niemcy odpowiedzialności za Europę”. W tym przypadku nie mamy do czynienia z bełkotem ćpuna o szkodliwości narkomanii czy patologicznego kieszonkowca o uczciwym życiu. W tym przypadku światowy wzorzec krańcowej nieodpowiedzialności peroruje na temat rzekomej potrzeby wzięcia przez niego odpowiedzialności za cały kontynent. Najściślej: prawo do decydowania o losie innych uzurpuje sobie dziś państwo, które wymordowało sześć milionów mieszkańców naszego kraju, doszczętnie go grabiąc, setki miejscowości wraz ze stolicą zamieniając w pustynię, po czym uparcie twierdzi, że żadne odszkodowanie z jego strony się nie należy. Co trzeba mieć w głowie i czego można się spodziewać po kimś, kto nie zadośćuczyniwszy swoim własnym zbrodniom aspirować potrafi do roli mentora, lidera, kreatora nowej rzeczywistości?
Jednym z najbardziej obrażających rozum oszczerstw, powielanych przez propagandę służącą udeblnianiu swych odbiorców, są brednie o Niemczech jako rzekomym państwie prawa. A wystarczy elementarna wiedza o historii, by znać bezkresną skalę tego nonsensu. No chyba, że za „prawo” uznamy wszystkie zbrodnie całymi wiekami konstruowane przez niemieckich „juystów”. Takie, za sprawą których w 1810 skonfiskowano całą własność Kościoła, co na ziemiach polskich polegało też na grabieży bezliku zabytków ruchomych czy zniszczeniu tysięcy ksiąg o rodowodzie często jeszcze średniowiecznym, pełnych faktów z naszej narodowej historii. A może owe „państwo prawa” polega na tym, że u samego zarania RFN do swych kodeksów wprowadził paragrafy, na mocy których przestępstwo zrabowania mienia ulega przedawnieniu i to w terminie ledwie paru dziesięcioleci. Tak żeby tym, co ukradł każdy ze złodziei w niemieckich mundurach po upływie tego terminu mógł się już spokojnie cieszyć i w każdy możliwy sposób dysponować. Np. sprzedawać czy legalnie wystawiać na aukcjach. Przypomnijmy, że sam spis ukradzionych w Polsce i do dziś nieodzyskanych dzieł sztuki to pół miliona pozycji. A może owe „państwo prawa” polega na tym, że ani jeden wojenny zabójca etnicznych Polaków nie został skazany przez niemieckie sądy? Powtórzę: ani jeden. Znamienny jest tu przypadek kata Warszawy gen. Ericha von dem Bacha, którego niemieckie prawo dosięgło dopiero pod koniec jego żywota i wcale nie za ludobójstwo na Polakach. Za takie rzeczy nikogo w RFN nigdy nie karano, ale ktoś przypomniał sobie, że von dem Bach miał związek z „Nocą długich noży”. Czyli z zamordowaniem osób narodowości niemieckiej. Dopiero ten fakt dla niemieckiego sądu był przestępstwem godnym kary i dopiero za to całkowicie bezkarny kat niewspółmiernie większej liczby Polaków skonał w więzieniu. A może to „państwo prawa” polega na tym, że przez 40 lat wszystkie jego sądy oddalały pozwy o ukaranie winnych rozstrzelania obrońców gdańskiej Poczty Polskiej stwierdzając, że owe rozstrzelanie było – legalne?! Podobne przykłady można by wymieniać jeszcze bardzo, ale to bardzo długo…
Jeśli zaś chodzi o fundamenty demokracji i praw człowieka to sam Herman Wouk pisał o nich tak: „Dopiero Napoleon narzucił Niemcom wolność i równość. Najechał na ten zlepek niemieckich kraików, dzięki czemu w końcu zaczęły wyrastać z feudalizmu. Braterstwo – narzucał Niemcom przemocą.” A czy inaczej jest ze współczesnym RFN, w którym to nie żadni Niemcy, ale Stany Zjednoczone przezwyciężały nazizm, dyktowały konstytucję a bazę w Ramstein budowały przecież właśnie po to, żeby do władzy nie został tam wyniesiony jakiś kolejny Adolf Hitler?
Cała historia Unii Europejskiej to co najwyżej kilka dekad. A była kiedyś w sercu kontynentu unia trwająca cztery stulecia i która sama z siebie nie upadła nigdy, lecz zabita została agresją trzech ościennych satrapii. Sięgała miliona kilometrów kwadratowych, miała monarchów narodowości wcale nie najczęściej polskiej, bo w większej mierze litewskiej czy ruskiej. Gdyż narody w niej żyjące były nie na żarty równoprawne pomimo tego, że na Polaków spadał główny ciężar obrony tej unii. Sami Polacy mieli bowiem u siebie sto zamków i miasta otoczone murami, podczas gdy parokrotnie większe Wielkie Księstwo Litewskie podobnie ufortyfikowane miało jedynie Wilno i Troki. I ileż cierpliwego współdziałania, pokoleniami trwającego dojrzewania do zacieśniania tej wspólnoty, wzajemnego układania się, dogadywania było trzeba, by w sposób zgodny od kroków podjętych w Krewie i Horodle po wiekach doprowadzić do unii realnej – lubelskiej! A wszystko po to, żeby nie było wątpliwości, że każda strona chce tego samego, że szczerze pragnie rzeczywistego wspólnego państwowego organizmu. A jak swoje „unie” budowali Niemcy? Po zabiciu Rzeczpospolitej nie kończące się pomysły na germanizację, by jakoś poradzić na to, że co trzeci mieszkaniec Prus mówi przede wszystkim po polsku. W 1864 zbrojne wydarcie części terytorium Danii, w 1866 – Austrii, 1870 – wojna z Francją i po triumfalnych defiladach w jej stolicy ogłoszenie się cesarstwem. Jakże butnie – wprost z wersalskiej siedziby francuskich królów. Takie to już widać zawsze być musi „budowanie Europy po niemiecku”.
Jakże się oprzeć aktualności tych faktów, gdy jakże upiornie brzmią dziś brednie o „konieczności odpowiedzialności”? Upiornie tym bardziej, gdy jakże cynicznie łżą o rzekomych „Stanach Zjednoczonych Europy”. Przecież w Kongresie USA najmniejszy ze stanów ma tyle samo głosów, co największy. A to, co dziś w UE forsują Niemcy oznacza, że taka np. Polska w tym, co ma powstać, de facto nie będzie miała głosu absolutnie żadnego. Do zmian tak gruntownych dojść ma bez jakiejkolwiek rzeczywistej debaty, bez elementarnej wiedzy tych, których przeobrażenie to ma dotyczyć. Pospiesznie, na gwałt i tak natychmiastowo, że Tusk poczuł się zobowiązany piątą osobę w polskim państwie, jaką jest prezes Narodowego Banku Polskiego, wyprowadzić z jego gabinetu za pomocą „silnych ludzi”. Bo kadencja tegoż prezesa kończy się dopiero za cztery lata a bez zgody tej piątej osoby w państwie nie można Polsce ani odebrać polskiej waluty ani polskiego złota wyekspediować z Warszawy do Frankfurtu. A wszystko po to, by Niemcy mogły „wziąć odpowiedzialność”, czyli całą Unię urządzić sobie po swojemu. I to teraz, już, natychmiast. Wprawdzie same prywatne lokaty bankowe obywateli RFN to dzisiaj dwukrotność kwoty reparacji, wyliczonych przez Polski Instytut Strat Wojennych, ale z obecnego kryzysu Niemcom wyjść będzie wygodniej i bez żadnych własnych kosztów, gdy Polsce narzuci się euro, odbierze rezerwy, własną politykę pieniężną i w ogóle gospodarczą. Tego chcemy, zgodzimy się na to?
Artur Adamski