Reakcją Jacka Kaczmarskiego na wyznaczenie nocą z 12 na 13 grudnia 1981 nowego kierunku podążania polskiej wspólnoty rozkazem ponurej postaci w czarnych okularach była pieśń „Dokąd nas ślepcze prowadzisz?” W 42 rocznicę tych wydarzeń Donald Tusk objął władzę nie za sprawą czołgów i policji, ale mowa, jaką przy tej okazji wygłosił, budzić musi niepokój nie mniejszy od pokrętnej tyrady Jaruzelskiego.
Polska stoi dziś bowiem przed największym od czterdziestu lat zagrożeniem pełnoskalową wojną. Wyjaśnijmy, że to właśnie w roku 1984 przywódcy Związku Sowieckiego doszli do wniosku, że zasadniczy wariant agresji na zachodnią Europę, jakim był Plan Ogarkowa, utracił szanse powodzenia. Od tego czasu wojna na polskiej ziemi stała się mało prawdopodobna. Zmieniło się to teraz, skutkiem przestawienia gospodarki Rosji na tryb wojenny. Broń i amunicję jej fabryki produkują w trybie całodobowym i całotygodniowym. Jej armia przejmuje inicjatywę. Rosja nie lęka się strat wizerunkowych, bo już je poniosła ani sankcji, bo żadne nie zatrzymały rozbudowy jej machiny zagłady. Analitycy spierają się tylko o to, czy zagrozić siłom NATO będzie ona w stanie za trzy czy za sześć lat. O ile wcześniej nie doszłoby do wojny o Tajwan, która koncentrując siły Stanów Zjednoczonych na drugim końcu świata stworzyłaby taką okazję rozprawienia się z nami, jakiej Rosja raczej by nie przegapiła. Równocześnie stajemy przed perspektywą utraty własnej państwowości drogą nowych unijnych traktatów. Wyzwania o takiej skali wymagają przywództwa zdolnego do czegoś więcej od wywieszenia białej flagi. Jak rzadko kiedy potrzebujemy dziś rządowej elity zdolnej im sprostać. A zarazem – bez względu na okoliczności wiernej sprawom Polski. Tymczasem nasz parlament bije dziś rekordy pod względem ilości trefnisiów czy to w swych wystąpieniach plotących androny o wierze w bóstwa Słowian, objawiających się nowych płciach, usunięciu barierek nadający rangę dziejowego przełomu czy zabawiających się gaśnicami. Do decydowania o obronności rwą się znani likwidatorzy jednostek wojskowych, przeciwnicy zakupu uzbrojenia czy autorzy „analiz”, wg których demografia 38 – milionowego państwa nie pozwala na posiadanie armii większej od 150 – tysięcznej. Zarazem w kwestii nowych unijnych traktatów duża część tego towarzystwa twierdzi, że ich nie zna a z wypowiedzi jeszcze liczniejszych wynika, że ich treści nie potrafi rozumie
. Źródłem nadziei mogłaby być osoba premiera świadomego stojących przed Polską zagrożeń i gotowego stawiać im czoła. To, co miało uchodzić za expose Donalda Tuska, okazało się być jednak niezwiązanym z tymi wyzwaniami stekiem wzajemnie ze sobą sprzecznego bełkotu spojonego jedynie zapiekłością i satysfakcją czerpaną z rozwijania obrazów zemsty, w jakiej zamierza się pławić rozprawiając z politycznymi przeciwnikami.
W pierwszych słowach stwierdził, że nie będzie mówił o kończących sprawowanie władzy, by zaraz potem niewiele mówić o czymkolwiek innym. Powołał się na walkę Solidarności słowem nie wspominając o ofiarach, jakie poniosła. W swój program wpisał za to przywrócenie bizantyjskich uposażeń dla funkcjonariuszy aparatu terroru, których zawodowe życie polegało na tropieniu, wsadzaniu do więzień i łamaniu życia bohaterów tejże Solidarności. Mówił o czerpaniu z dziedzictwa Jana Pawła II a na ministrów powołał osoby wzywające do „odjanopawlenia” Polski. Wielki rodak powtarzał, że „nie ma przyszłości naród zabijający nienarodzonych” a powołujący się na papieża Polaka Tusk w swym expose zapowiedział prawo do aborcji. Słynny z gróźb o „nieuchronnych sankcjach za nieprzyjęcie migrantów” i nie przebierających w słowach ataków na każdą formę ochrony granicy nagle objawił się jako rzecznik ich stuprocentowej szczelności. Likwidator wojska, w województwa najbardziej narażonych atakiem kasujący siły zbrojne, zaniedbania w obronności zarzucał autorom bezprecedensowych inwestycji militarnych. Bez oparcia na jakichkolwiek faktach miotał oskarżenia o rzekomym złodziejstwie odchodzącego rządu. A to przecież jak najodleglejszy od PiS- u prof. Witold Modzelewski skalę grabieży samego VAT-u za jego czasów wyliczył na wielkość co najmniej rocznego budżetu naszego państwa. Lamentował nad jego obecnym stanem, choć dostaje dwakroć większy od największych, którymi wcześniej dysponował, do tego z niższym zadłużeniem oraz rezerwami walut i złota, jakie nigdy wcześniej nikomu się nawet nie śniły. Poprzednikom zarzucał niemal rządy terroru, choć to wraz z końcem jego rządu skończyło się napadanie na redakcje i strzelanie do górników. Ubolewał nad nędzą, choć była symbolem właśnie jego czasów i to właśnie ci, z którymi zaczął się już rozprawiać bezrobocie obniżyli do najniższego od 33 lat, zarazem najniższe płace realne podnosząc do poziomu nieznanego nigdy wcześniej. Roił o pojednaniu z głową państwa, choć dopiero co w kierunku pałacu prezydenta RP wołał: „lepszy byłby dla ciebie sznur i gałąź pod ciężarem zgięta!” Apogeum tyrady, w której znalazło się wszystko poza przyzwoitością, dobrą wolą czy prawdą były buńczuczne opowiastki o swej rzekomej pozycji w organach Unii Europejskiej. Tej pozycji, z której Polska nigdy nie miała absolutnie nic a bardzo wiele miały np. Niemcy, których stocznie odbudowywano przy równoczesnym nakazie likwidowania naszych.
Jeśli stery rządu obejmuje dziś człowiek, dla którego powodem do dumy może być nawet płaszczenie się przed Berlinem to jaki będzie los naszych programów regulacji Odry, rozbudowy portów czy energetyki innej od wiatrowej? Programy społeczne i inwestycje ostatniego ośmiolecia w dużej mierze możliwe były dzięki majątkowi znajdującemu się jeszcze w polskich rękach oraz temu, co za poprzednich rządów Tuska sprzedano a w ostatnich latach – odkupiono. Z tego, co Tusk mówił 12 grudnia wyciągnąć można wniosek, że wraca właśnie owa tuskonomia, czyli „ekonomia” polegająca na wyprzedawaniu po kolei wszystkiego. Gdzież w tym strumieniu wzajemnych samozaprzeczeń, okraszonych jedynie zapowiedzią podwyżek dla budżetówki, cokolwiek mogącego uchodzić za choćby namiastkę programu? Za to jakby na zasadzie, że oracji pełnej gwałtu na faktach i logice nic już nie może zaszkodzić dorzucił jeszcze dominującą pozycję Polski w Unii Europejskiej. Dobrze, że powstrzymał się przed zapowiedzią kosmicznych skoków nadprzestrzennych i nawiązania stosunków dyplomatycznych z Marsjanami. Jednak i bez tego owe majaki rekordzisty w swym do szpiku kości zakłamaniu czy też zwidy lewitującego w świecie urojeń zapowiadają jak najbardziej upiorny kierunek, w którym powlecze on teraz naszą zbiorowość.
Nie lepiej wyglądają pomysły na obsadę Rady Ministrów. Za finanse odpowiadać ma polonistka, obronność przekazana zostaje w ręce lekarza słynącego ze zwalczania Wojsk Obrony Terytorialnej. Na tym tle najlepiej obsadzone wydaje się być ministerstwo sportu, uraczane posłem znanym z nadpobudliwości. Krokiem mrożącym krew w żyłach jest natomiast powierzenie ministerstwa spraw zagranicznych osobie, której wypowiedzi rzecznik departamentu stanu USA, czyli głównego gwaranta naszego bezpieczeństwa, zdefiniował jako funkcje rosyjskiej propagandy. Tej decyzji trudno nie zrozumieć inaczej, jak celowego zmierzania do utraty wiarygodności Polski w oczach najważniejszego z naszych sojuszników. Następstwem wręcz musi być ograniczenie w dostępie Polski do technologii militarnych i generalnie – rozluźnianie relacji z USA. A to automatycznie służyć będzie podporządkowaniu hegemonii niemieckiej, do której zresztą stary – nowy szef MSZ – u swym słynnym berlińskim hołdem wzywał.
Jakaż metoda kryje się w całym tym szaleństwie? Czyżby celem jej było pożegnanie z niepodległością, rozpłynięcie się Polski w unijnym państwie kleconym wg traktatów otwarcie stwierdzających, że realizować mają wizję Altiero Spinellego – Europy bez państw i narodów? Zarówno mowa złożona z wprost pomyleńczych sprzeczności jak też współgrająca z nią obsada rządowych stanowisk niewiele dają nadziei na to, że chodzić może o cokolwiek lepszego.
Artur Adamski