8,3 C
Warszawa
niedziela, 28 kwietnia, 2024

Polska jako niemiecki śmietnik – Artur Adamski

26,463FaniLubię

W rozpoczętej w 1989 roku wyprzedażowej polityce gospodarczej nie brak sytuacji, gdy mikro – nabywca wielkiego polskiego przedsiębiorstwa przypominał żabę połykającą bociana. Zdarzało się, że w szale wyzbywania się narodowego majątku ów polski bocian połykany bywał nawet nie przez żabę, ale – kijankę.

Otwarcie artykułowane założenie, że Polacy mają żyć z pracy a nie z tego, co posiadają znaczy najściślej to, że decydujący o wszystkim ma być obcy kapitał. A także obce państwa. To, co nazywano prywatyzacją polegało też przecież na sprzedawaniu polskich firm zagranicznym rządom, gminom, miastom. Polakom często przypadała rola siły roboczej, de facto parobków, bo praktyka pokazała, że miejsca w pracowniczej hierarchii wskazywano im głównie szczebla najniższego, o ile nie za fabryczną bramą. Co i tak nie było wariantem najgorszym, bo prywatyzacje typu likwidacyjnego miejsca pracy zamieniały w gruzowiska i śmietniska. Nie pozwólmy na powrót tej patologii, kiedy znów do decydowania o gospodarce rwą się te same sitwy.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Jeden z pierwszych „międzynarodowych biznesów” czasu przełomu ustrojowego polegał na odpłatnym przyjmowaniu beczek z toksynami. Oferta brzmiała: „weźcie to gospodarzu i ustawcie gdzieś sobie w obejściu”. Oprzeć się było trudno, bo sto marek stanowiło wówczas równowartość miesięcznej pensji, beczka wyglądała na potencjalnie przydatną a mit rzekomych wysokich niemieckich standardów ekologicznych i etyczno – biznesowych anulował wątpliwości. Dopiero po latach okazywało się, że legalne składowanie odpadów, którymi wytruć dałoby się cały powiat, dobrodziejów z RFN kosztowałoby fortunę. Na tle tego procederu zawalenie naszego rynku chłamem mającym uchodzić za np. proszki do prania wyglądać może jak przysłowiowy „pryszcz”. Mój ś.p. ojciec, chemik mający zwyczaj czytania wypisanego na opakowaniach składu ich zawartości łapał się wtedy za głowę niemal krzycząc: „Najgorsze fosforany! Tańsze od piachu, trudne do neutralizacji, wyniszczające dla środowiska! Żadne Burkina Faso czy inny szanujący się kraj takiego syfu by na swój rynek nie wpuścił!” Rządzący Polską do podobnej refleksji zdolni nie byli, stąd do dziś mamy w sklepach artykuły AGD z elementami z taniego plastiku. Tymi, które za Odrą są aluminiowe. Nie inaczej z mnóstwem wyrobów spożywczych, zawiniętych w ładne papierki, ale wypełnionych składnikami, jakich wymagający klienci unikają jak ognia. No ale to dla Polaków, więc niech sobie będzie szkodliwe, byle wyprodukować dawało się taniej. Czyż nie powinny na nas działać alarmująco sklepowe szyldy w rodzaju: „Chemia z Niemiec”? Informują one przecież wprost, że potentaci z sąsiedztwa klientów ze swojego kraju traktują z respektem a do naszych żywią uczucia wprost przeciwne?

Wraz z otwarciem granic nasze bazary zasypało pochodzącymi głównie z Niemiec przedmiotami mającymi uchodzić za starocie. Nie zabrakło ekonomistów obwieszczających to jako przejaw wzrostu wartości złotówki. Prawda jednak była taka, że ów wysyp nadkruszonych mebli, porcelany czy innych wyrobów rzemiosła pochodził z tzw. „wystawek”, czyli tego, czego mieszkańcy bogatych krajów wyzbywają się jak odpadów. Równocześnie na zachód ruszyły wielkie transporty prawdziwych dzieł sztuki, w największej części rzeźby architektonicznej z rozbieranych na kawałki m.in. śląskich rezydencji. Policja część tego procederu udaremniła odkrywając stodoły pełne zabytkowych ornamentów i epitafiów. Okazał się mieć skalę mody zastępowania ogrodowych krasnali artystycznymi reliktami. Historycy sztuki obrót ten komentowali słowami: „Wywozi się od nas skarby a zwozi do nas – śmieci”.

Parafrazując trenera Górskiego: „Takie szkody Polacy mają jakie wyrządzać sobie pozwalają.” Jeśli dajemy sobie wciskać szmelc to nie dziwmy się, że za coraz większe pieniądze coraz więcej coraz gorszego wpychają nam szrotu. Ostatnio np. Siemens (ten sam, który Auschwitz zaopatrywał w krematoria a parę lat temu przegrał proces w sprawie swojego „funduszu łapówkowego”) popadł w tarapaty, wynikłe z zamknięcia się rynków na wiatraki prądotwórcze. Skala zwrotów, napraw gwarancyjnych i wyczerpanie się cierpliwości odbiorców z kolejnych krajów przepełniła magazyny, zdławiła produkcję. Do tego starzy użytkownicy do dziś nie znaleźli sposobu racjonalnej utylizacji zużytych śmigieł a masowe ich zakopywanie w ziemi czy topienie w morzach też ma swoje granice (jak dotąd przypadkiem najsensowniejszego ich wykorzystania jest zrobienie kładki na rzeczce, na co wpadł jeden z naszych rodaków). Z rachunku ekonomicznego, uwzględniającego wszystkie rzeczywiste koszty też zaczęło wynikać, że „prąd wiatrakowy” należy do najdroższych. Nie mogło więc być inaczej – sprzedaż się załamała, produktów nie ma komu wcisnąć, zadłużenie wytwórcy sięgnęło czterech i pół miliarda. I nagle, jak za dotknięciem różdżki magika, nabrzmiały problem stanął przed perspektywą błyskawicznego rozwiązania. A ułożyło się ono w jedno pasmo „cudów”. Pierwszy, że przed Polską nagle otworzył się ułamek należnych funduszy z KPO. Nie żaden prezent, lecz oprocentowany kredyt, ale triumfalny szał, że „dają co Tusk obiecał!” wielu przyćmił rozum. Drugi „cud” był taki, że kwota to niemal identyczna z tą, jaka rozwiązuje problemy Siemensa. Trzeci, że przeznaczeniem tego, co „dostać” ma Polska może być tylko i wyłącznie energetyka „eko”, czyli wiatrowa. „Cudownie” rozwiązać się miał też ten problem, że wiatraki czekające na polskich odbiorców mają swoje lata, bo od lat zalegają w magazynach, często jako wcześniej zwrócone i naprawione, ale których już nikt nie chce. „Cudowna” ustawa problem ten rozwiązała stanowiąc, że dotyczy właśnie nie wyrobów nowych, ale – trochę już wiekowych. No dobrze, sentyment do antyków, nawet jeśli oznacza nabywanie przedmiotów w części już wyeksploatowanych, można zrozumieć, choć ciężej w aż tak masowej skali. Co jednak począć z faktem wysokiej awaryjności nabytków? I na to znalazł się „cudowny” sposób – wystarczyło skrócenie gwarancji z czterech lat do roku, by niczego już nie można było producentowi zwracać ani wymagać od niego nieodpłatnej naprawy. Pomyślałby ktoś, że na drodze temu wszystkiemu stanąć mogą ograniczenia sieciowe czy regulacje, uniemożliwiające wciśnięcie w nasz kraj tysięcy wiatraków. Okazuje się, że uruchomione pasmo „cudów” zdaje się nie mieć końca. Żadną przeszkodą dla zakupu okazało się nie być niedostosowanie sieci energetycznej. „Cudownie” rozwiązać się też miał problem ochrony gruntów rolnych, bo sejmowa ustawa wyłączyć ma spod tej ochrony tereny, na których stanąć mają wiatraki. Znikać też zaczęła przeszkoda odległości od domów, bo za sprawą ustawy można by je budować tak blisko ludzkich siedzib, jak w żadnym innym kraju. A co zrobić, jeśli komuś w Polsce nie będzie się to podobało? Na taką okoliczność narodził się jeszcze jeden „cud” – „zbawienna ustawa” zawiera także i to, że budowa wiatraka klasyfikowana ma być jako inwestycja publiczna. A taka umożliwia wywłaszczenie każdego, kto oporny. I jakby tej obfitości „cudów” jeszcze było mało – wszystko to zespolono z decyzją o ograniczeniu cen prądu dla Polek i Polaków. Wprawdzie jedna sprawa z drugą związku nie ma żadnego, ale gdyby ustawa uszczęśliwiająca Polaków wszechobecnymi wiatrakami za ich własne pieniądze skłoniła prezydenta do postawienia weta – równocześnie skazałby on naród na drastyczny skok cen energii. Ci, którzy wysmażyli ten wiatraczny pasztet bardzo kochać muszą producenta tego, co likwidowane jest nawet w jego ojczyźnie. Mnóstwo niemieckich farm wiatrowych właśnie przecież znika, ustępując miejsca wielkim odkrywkom i pospiesznie budowanym elektrowniom węglowym.

Oczywiście cieszyć się należy, że „cud ocalenia Siemensa drogą udręczenia i zadłużenia Polaków” wyszedł jak przysłowiowe szydło z worka. W przeszłości jednak podobnych „cudów” doświadczyliśmy bez liku. Niepostrzeżenie, bo przez długie lata nie było mediów skłonnych o nich informować. I jeśli znów pełnym głosem mówić będzie mogła tylko jedna strona to czeka nas niezauważalna erupcja jeszcze większych „cudów”. Problem jednak nie tylko w biznesmenach i politykach wyspecjalizowanych w tego rodzaju seryjnym „cudotwórstwie”. Jest on i w nas, w masowych konsumentach swymi zakupowymi wyborami ugruntowujących cynicznych producentów w pogardliwym przekonaniu, że „na Polaczkach można krociowe biznesy robić bez końca wciskając im najgorszy szajs”. Jeśli nie szanujemy ani siebie ani swojego kraju to się nie dziwmy, że inni widzą w nas nabywców tandety gotowych żyć na śmietniku.

Artur Adamski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content