Postkomuna naprawdę musi się bać pytań referendalnych! Jeden z komitetów wyborczych czas antenowy przeznaczony na zaprezentowanie swojego programu postanowił bowiem poświęcić na agitację przeciw uczestnictwu w referendum.
W agitce tej swą mentorską tyradę wygłasza człowiek przedstawiony z tytułami naukowymi oraz czymś, co chyba ma uchodzić za jego zawodowy „dorobek”. Z informacji tych wynika przede wszystkim, że ów agitator jest człowiekiem bez wstydu. Jako jego osiągnięcie jest bowiem przedstawione to, że osobnik ten w drugiej połowie lat osiemdziesiątych był współpracownikiem Ewy Łętowskiej. Czyli – przez reżim Jaruzelskiego powołany został jako kwiatek do munduru tyrana zamykającego w więzieniach ludzi walczących o wolność Polski i Polaków.
To, że ktoś taki, jak Ewa Łętowska i jej współpracownicy nie tylko nie spalili się ze wstydu, ale nawet potrafią brylować podając się za „autorytety” zawsze było dla mnie miarą moralnego upadku, w jaką naszą ojczyznę zepchnął komunistyczny reżim wraz z całą galerią wystruganych z kartofla „elit” postkomuny. Jaka jest bowiem historia owej Łętowskiej i jej kumpli, czyli towarzycha wywindowanego przez właścicieli Polski Ludowej z sowieckiego nadania? Po rozjechaniu strajków czołgami, przepuszczeniu przez więzienia dziesiątek tysięcy Polaków, dokonaniu paru setek politycznych mordów, wypędzeniu z kraju milionów młodych głównie ludzi Jaruzel i jego banda wymyślili sobie, że powołają do życia organ o pięknej nazwie – Urząd Rzecznika Praw Obywatelskich. Do roli tej namaścili niejaką Ewę Łętowską, skutkiem czego w telewizji można było oglądać nie tylko Jerzego Urbana, Czesława Kiszczaka, Wojciecha Jaruzelskiego, Stirlitza i czterech pancernych, ale i panią profesor. Z powierzonej jej roli wywiązywała się świetnie – trajkotała nam o praworządności do wtóru propagandystów z KC PZPR czy innych ubeków w rodzaju upiornego redaktora Barańskiego i całej galerii innych tele – enkawudystów.
O co chodziło Jaruzelowi z tym „pomysłem na Łętowską?” Jego reżim stawał wtedy na głowie, by udowodnić światu, że w Polsce następuje (uwaga: to jedno z najważniejszych słów o epoce, którą przypominam) „normalizacja”. Ta „normalizacja” polegała na tym, że Jaruzel zmienił mundur na garnitur. Podobnie jak ogromna część komunistycznego aparatu terroru. Nawet demonstracje coraz częściej nie były tłumione przez zomowców w pełnym rynsztunku, ale funkcjonariusze w cywilnych ubraniach tłukący ludzi nie pałami, ale pejczami, kastetami. Swoje ofiary powalali też coraz częściej nie pancernymi pojazdami, ale miotaczami gazu paraliżującego i elektrycznymi paralizatorami. Dla postronnych mogło to wyglądać nie jak tłumienie demonstracji, ale wielka uliczna bijatyka. Stąd też budziło mniejsze zainteresowanie zagranicznych mediów. Obrazki z masakrowanymi przez ZOMO obficie w świat już nie płynęły. Czyli – normalizacja i praworządność. Potrzebna była im do tego jeszcze jakaś kukiełka. A najlepiej cała galeria kukiełek głoszących wszem i wobec, jak to reżim komunistyczny, nazywający siebie oczywiście demokratyczną władzą ludową, dba o dobro swego ludu i troska się o to, by najmniejsza krzywda nie stała się żadnemu z obywateli PRL-u.
Kukiełki Jaruzelskiego dobrze odgrywały swoją rolę. Coraz liczniejsi nawet zaczęli wierzyć w to, co mówią a nawet – w ich szlachetne intencje. Równocześnie waliła się komunistom gospodarka, Polacy żyli w coraz większym niedostatku, wszelkiego rodzaju perspektywy rysowały się coraz bardziej beznadziejnie. Na coraz większych obrotach przygotowywane było więc to, co reżim komunistyczny, wraz ze wszystkimi najbardziej jego skrwawionymi siepaczami, miało uratować. Czyli do transformacji ustrojowej Polaków mającej zepchnąć już w nędzę najprawdziwszą, ale z funkcjonariuszy aparatu terroru oraz komunistycznej nomenklatury uczynić mająca kastę milionerów obdarowaną żelaznym immunitetem całkowitej bezkarności. Praworządność miała być więc absolutnie nadzwyczajna – ani jedna z bezliku zbrodni nie miała zostać osądzona a żadna z jej ofiar miała nie doczekać się zadośćuczynienia. I tak się właśnie stało po tym, gdy w ramach okrągłostołowego „przełomu” szefom aparatu terroru rzucili się w ramiona ich starzy i nowi przyjaciele, doskonale wpisani w widowisko nagłaśniane jako „historyczne wydarzenie o najdonioślejszym znaczeniu”.
Rola w tym wszystkim Łętowskiej i jej współpracowników była znacząca, gdyż tele – trajkotki o tym, jak to z namaszczenia Jaruzelskiego nie ustają w troskach o każdego szarego człowieka wielu brało za dobrą monetę. I często nawet uwierzyło, że w Polsce dzieje się coś korzystnego dla Polek i Polaków. Największą natomiast korzyść reżim Jaruzelskiego miał z tego, że wszem i wobec mógł głosić „mam rzecznika praw obywatelskich” a rzecznik ten, podobnie jak wszyscy jego współpracownicy, ani jednym słowem nie zająknął się nigdy o ludziach siedzących w więzieniach z powodów politycznych. A było ich sporo i to postaci dla Polski i Polaków bardzo znaczących. W latach, w których tym rzecznikiem była Łętowska a jej współpracownikiem równie nie znający wstydu mistrz dzisiejszych antyreferendalnych wywodów (który tą właśnie osobistą hańbą potrafi się chwalić!) za kratami na Rakowieckiej siedział nie tylko Kornel Morawiecki. Więźniami politycznymi byli wówczas także m.in. Krzysztof Szymański, Roman Zwiercan, Hanna Łukowska – Karniej, Tadeusz Szaniawski, Andrzej Kołodziej… Nie byle jacy przecież ludzie. O roli, jaką odgrywali w polskiej historii świadczą najwyższe odznaczenia państwowe, które potem otrzymywali. Włącznie z Orderem Orła Białego.
Powtórzę: dla Łętowskiej i całego Urzędu Rzecznika Praw Obywatelskich wszyscy ci więźniowie sumienia W OGÓLE NIE ISTNIELI ! Stąd moja osobista rada dla Łętowkiej i tego żałosnego kolesia z żałosnego urzędu utworzonego przez Jaruzela, który poucza teraz nas w sprawie referendum: Albo posypcie głowy popiołem albo spalcie się ze wstydu! A jeśli nie robicie ani jednego ani drugiego to znaczy, że jesteście tylko chodzącymi moralnymi karłami, bezwstydnymi egzemplifikacjami etycznego zbydlęcenia. I niczym więcej!
Artur Adamski