Twój kandydat świadczy o Tobie – ta zasada odnosi się przede wszystkim do osób decydujących o składzie list wyborczych. W wymiarze arytmetycznie ułamkowym, choć bywa że rozstrzygającym a moralnie zawsze ważkim, reguła ta dotyczy też jednak każdego oddającego swój głos.
Wbrew temu, co próbują nam wmawiać politycy państw o mizernej tradycji parlamentarnej, Polska należy do demokracji najstarszych. My już pod koniec XV wieku mieliśmy sejm o prerogatywach szerszych, niż większość europejskich parlamentów wieku XIX. Zarazem odsetek uprawnionych do głosowania oraz cieszących się pełnią obywatelskiej podmiotowości około roku 1493 był u nas wyższy, niż w wielu krajach Zachodu czterysta lat później. Z tak długą historią polskiej demokracji wiążą się też niestety dziesięciolecia sprzedajności wielu naszych sejmowych reprezentantów. Wprawdzie przedrozbiorowy Sejm Rzeczpospolitej nigdy nie osiągnął takiego moralnego dna, jakie przebija dzisiejszy Parlament Europejski, to jednak w ostatnich dekadach jego funkcjonowania i w naszym działo się wiele złego. Nie aż tyle, ile teraz w Brukseli i Strassburgu, gdzie za przyzwoleniem większości najbardziej ewidentni mega – łapówkarze nadal zasiadają w ławach deputowanych. Przy tej okazji warto pamiętać, że w Polsce pierwszy prawdopodobnie przekupiony poseł ( przez rodzimą magnaterię a nie siły zewnętrzne) pojawił się dopiero w roku 1652. Przed nim zasady jednomyślności nie złamał nikt, co oznacza, że przez dwa stulecia przekupić się u nas nie dał żaden. Zauważmy, że cała historia Europarlamentu to przy dziejach polskiego Sejmu epizodzik, który ledwie się zaczął. I niemal na starcie mamy w nim mega – korupcję. I to przez większość akceptowaną, czego dowodem obecność w nim osobniczek w rodzaju Evy Kaili. Tymczasem w XVII – wiecznym polskim Sejmie, na którym tak często psy wieszamy, pierwszy podejrzany o wzięcie łapówki czynem swym wzbudził takie oburzenie, że w obawie o swe życie zwiewał przeprawiając się przez Wisłę.
Potem jednak Polskę wyniszczaną nieustannymi najazdami dewastowano także korupcją. I to wielowariantową, bo oprócz złota z Rosji czy Prus złotu z Francji towarzyszyły piękne kobiety, które żeniąc z najważniejszymi osobami w państwie Ludwik XIV konstruował u nas swoje stronnictwo. Może i szkoda, że budowa wpływów dla Polski najmniej groźnych, do tego za pomocą metod najsympatyczniejszych, przegrała z zakusami satrapii pieczętujących się czarnymi orłami. Wszystkie te procedery powinny nas uwrażliwiać na wszelkiego rodzaju patologie, które szerząc się w samym jądrze naszego państwa mogą być dla niego śmiertelnie groźne. By im zapobiec warto dociekać motywacji kandydatów do Sejmu czy Senatu, zadawać sobie pytanie o to, po co tam się wybierają, jakimi moralnymi i mentalnymi kwalifikacjami dysponują, czego po ich bytności w salach obrad możemy się spodziewać.
Znane było kiedyś pojęcie fachowca, polityka czy artysty „z prawdziwego zdarzenia”. W owym „prawdziwym zdarzeniu” chodziło o to, że do miejsca, które zajął, dotarł nie żadną drogą na skróty, ale realizując swoje powołanie, zdobywając niezbędne doświadczenia i kompetencje, sprawdzając się na szczeblach niższych zanim ośmielił się aspirować do wyższych. Przed kilkunastu laty, będąc mężem zaufania w jednej z komisji wyborczych, stałem się świadkiem znamiennego zdarzenia. Po zamknięciu lokalu, przy liczeniu głosów zauważyłem, że pewna sterta kart do głosowania rośnie zdumiewająco wysoko. Zaciekawiony tym, któż stał się wybrańcem aż tak wielu zajrzałem i okazało się, że setki osób swój krzyżyk postawiło przy danych pani noszącej to samo nazwisko, co pewien właśnie odnoszący głośne sukcesy sportowiec. Jak się potem dowiedziałem poza zbieżnością jednego z częściej w Polsce występujących nazwisk owego wyczynowca z kandydatką do sejmu nie łączyło nie tylko nic, ale nawet poglądy obydwu tych osób były ze sobą sprzeczne. Osoba z wyborczej listy nie dała się poznać z jakichkolwiek wypowiedzi, znana była jedynie kręgowi własnych znajomych, ale zbieżność jej nazwiska z osobą całkowicie inną, ale w tym momencie popularną, dało jej ogromną ilość głosów. Jeśli prześledzić wydarzenia kolejnych wyborów to okaże się, że niefrasobliwość części elektoratu doprowadza nie tylko do wyłaniania posłów całkowicie nieznanych i przypadkowych, ale że niektórzy „układacze list” nauczyli się już wykorzystywać nazwiska wzbudzając skojarzenie wprowadzające wyborców w błąd. Czyż takie manipulacje nie są dla nas obraźliwe? I czy czymś zasadniczo innym jest wprowadzanie na listy wyborcze osób, które za sprawą występu w programie typu reality show stały się znane, ale tylko z tego, że są znane? Mieliśmy takich w sejmie już wielu, któryś nawet został ministrem, ale czy choć jeden z nich sprawdził się w swej parlamentarnej roli? A co myśleć o wprowadzaniu na listy osób, które dały się poznać jedynie z tego, że zderzyły się swoim samochodem z pojazdem szefa rządu? Albo lansujących się na tym, że kiedyś zetknęło się z nim w roli nauczyciela i fakt ten wykorzystują jako asumpt do ujadania na niegdysiejszego ucznia, który został premierem? Nie jest też przypadkiem, że posłami najbardziej agresywnymi są ci, którzy po latach wierności jednemu obozowi przeszli na drugą stronę barykady. Pragnąc zbudować swoją pozycję w nowym miejscu i zaskarbić sobie zaufanie wcześniej obcego, o ile nie wrogiego otoczenia, zwykle wykazują iście neoficki fanatyzm. Czyż może nie budzić obrzydzenia nagłe wylewanie pomyj na tych, z którymi dopiero co się współpracowało, którym się podlegało? I czyż nie jest to aktywność nie tylko bezproduktywna, ale też dla naszego państwa toksyczna? Miewamy też wśród naszych „wybrańców” osoby de facto podające się za kogoś, kim nie są. Rzekomych filantropów, dla których tak naprawdę ich dobroczynna działalność była lukratywnym biznesem. Udawanych bohaterów, których heroizm został wykreowany przez agencje PR i załgane media.
Wyłaniając członków parlamentu przekazujemy w ich ręce losy całej naszej zbiorowości wraz z dziedzictwem wielu pokoleń. To oni decydować mają o przyszłości Polski i Polaków. Zarazem każdego z nich obdarowujemy przywilejami, immunitetem i nieusuwalnością aż do końca kadencji. Zwracajmy więc uwagę na to, czy któryś w publicznej przestrzeni nie zaistniał za sprawą żałosnego przypadku czy przebiegle skonstruowanej trampoliny. Często uniknąć błędu można sięgając choćby do zalecenia zawartego w Herbertowskiej „Kwestii smaku”. Jeśli czyjaś życiowa droga nazbyt przypomina kameleona, skupionego na własnym interesie narcyza, marionetkę w obcych Polsce rękach, chorągiewkę na wietrze, hochsztaplera czy wprawnego wazeliniarza to czy ktoś taki zasługuje na to, by być naszym reprezentantem?
Artur Adamski