Świetnie pamiętam pierwsze numery czasopisma, wydawanego pod egidą wrocławskiej archidiecezji. Było to w czasach, w których stan wojenny pogrążał nas w najgłębszej beznadziei. Jak zawsze w polskiej historii – opoką był Kościół. A z nadludzkim trudem wywalczone prawo do wydawania „Nowego Życia” było jednym z ramion, umacniających Dolnoślązaków w obliczu coraz bardziej gasnących nadziei.
W pierwszych latach swego istnienia „Nowe Życie” wyglądało bardzo ubogo. Szarawy bibulasty papier, jeden lub dwa kolory druku – wszystko to sprawiało, że katolickie pismo Polski południowo – zachodniej przypominało nielegalne biuletyny, wydawane przez Solidarność Walczącą. I w pewnej mierze tak było, bo każde wydanie pełne było dziur po bezwzględnych ingerencjach komunistycznej cenzury. Jednak nawet te teksty, które przetrwały obróbkę, permanentnie przeprowadzaną przez nadzorcze macki totalitarnej dyktatury, często były naprawdę wspaniałe. Do dziś pamiętam tę niezłomną moc potęgi ducha, bijącą z nie jednego artykułu. A także niezwykłe ciepło, emanujące z felietonów poświęconych sprawom ojczyzny, życia rodzinnego, zmagania z trudnym losem. Nie było więc dla mnie niczego dziwnego w tym, że często spotykałem się ze zwyczajem gromadzenia kolejnych numerów „Nowego Życia”. Bo warto było wracać do tego, co się w nich wyczytało miesiąc, rok czy parę lat wcześniej. Jakby automatycznie sam wtedy zacząłem robić to samo. Zbiorek starych numerów „Nowego Życia” odziedziczyłem też po moim zmarłym ojcu. Bywa, że się nad nim pochylam szukając słów, które w tamtych trudnych czasach nie tylko dla mnie okazywały się być bardzo ważne.
Na początku XXI wieku sam miałem zaszczyt współpracować z „Nowym Życiem”. Miało już wtedy lepszy papier i bogatszą szatę graficzną. Redaktorem naczelnym był wówczas ks. prof. Stanisław Nitecki, składem zajmował się mój przyjaciel Romek Lazarowicz. Artykuły, które pisałem dla „Nowego Życia” miały wyłącznie tematykę historyczną. Obok cyklu „Z dziejów Kościoła na Dolnym Śląsku”, w którym po prostu przedstawiałem historie kolejnych świątyń, zamieszczałem teksty o toczącej się w naszym regionie po roku 1945 walce o niepodległość.
Od kilku lat, w związku z zatrudnieniem w Warszawie, moja obecność w rodzinnym mieście jest mniejsza (choć to we Wrocławiu jest mój dom, do którego na pewno wrócę na stałe a nie jedynie na weekendy). Siłą rzeczy ostatnimi czasy rzadziej mi się zdarzało czytywać „Nowe Życie”. Wreszcie, z początkiem Adwentu, zasiadłem nad kilkunastoma numerami z ostatnich lat. Ucieszyło mnie, że pismo wygląda dziś o wiele bogaciej. Z zainteresowaniem przeczytałem szereg artykułów, poświęconych m.in. historii kościołów z różnych zakątków mojej mniejszej ojczyzny, o sztuce sakralnej, naukach płynących ze słów wielkich postaci chrześcijaństwa. Zarazem uderzyła mnie nieustanna obecność na łamach bądź co bądź katolickiego pisma osoby Jacka Sutryka. W pierwszej chwili przez myśl przeleciały mi wypowiedzi Jezusa o tym, że lekarz grzesznikom jest potrzebny a nie tym, którzy dobrze się mają. Czy jednak te ewangeliczne mądrości mogą oznaczać także oddawanie łam chrześcijańskiego pisma komuś, kto tak konsekwentnie przeciw chrześcijaństwu występuje? Jeśli spojrzeć na daty wydania numerów „Nowego Życia”, w których pojawia się pan Sutryk to okaże się, że niemal dokładnie w tym samym czasie patronował on obscenicznym marszom propagującym najbardziej wynaturzoną seksualną rozwiązłość. A także ekscesom ruchu spod znaku czerwonego pioruna, znanego z obrzucania kościołów kamieniami i butelkami z farbą, wdzierającego się do świątyń i zakłócającego liturgię, na ścianach Domów Bożych smarującego napisy w rodzaju „J…ć kler!” Ten sam Jacek Sutryk przeforsował i wręczył nagrodę miasta, któremu prezydentuje, liderce ruchu żądającego prawa do zabijania nienarodzonych dzieci. Ośmielam się zapytać: co osobnik taki robi na łamach pisma wydawanego pod skrzydłami katolickiego Kościoła?
W nie jednym już kręgu ludzi podających się za katolików zwyciężyła ideologia „róbta co chceta”. Mnie na katechezach, mszach świętych i w rodzinnym domu uczono, że niestety, ale nie można „róbta wszystkiego”, bo nie raz bywa, że to, co „chceta” to niestety grzech. O zasadzie tej, a chyba już także o pojęciu tak „archaicznym”, jak „grzech”, dawno zapomniały niektóre pisma niegdyś katolickie, choć ciągle używające tego miana. Takie, jak choćby „Tygodnik Powszechny”, dla którego okładkowym bożyszczem może być nawet niegdysiejszy ksiądz, wymyślający dziś Kościołowi, w którym będąc kiedyś kapłanem żył życiem aktywnego homoseksualisty. A z Kościoła, na który teraz rzuca swoje klątwy odszedł, bo jednak Kościół ten nie zgadza się na kapłanów żyjących w małżeństwie czy konkubinacie, do tego wraz z osobą tej samej płci. Mamy już w Polsce medialne ośrodki, podające się za katolickie, które stają po stronie takich ludzi. Widząc na łamach kolejnych numerów „Nowego Życia” patrona homoparad, antykościelnych ekscesów i piewcę nieograniczonego prawa do aborcji z przerażeniem bronię się przed myślą, że być może kolejna katolicka gazeta uśmiecha się w tę samą stronę.
Z zainteresowaniem przeczytałem też kolejne felietony Pawła Skrzywanka, poświęcone naukom świętych Kościoła. W tych samych dniach spotkałem jednak i inne felietony tego samego autora, publikowane w innych mediach. Jeden z nich to bardzo stanowcze i emocjonalne wystąpienie po stronie Moniki Strzępki, która zdaniem Pawła nadal powinna być dyrektorem jednej z największych scen w Polsce – warszawskiego Teatru Dramatycznego. Pomijam to, że inscenizacje Strzępki to jedno pasmo szyderstw z polskiej historii i kultury a w tym, co wyprawia ona z klasyką naszego dramatu narodowego, poza tytułami, nie sposób doszukać się związków z Krasińskim czy Mickiewiczem. Chociaż – wymieniani są oni jako autorzy kolejnych sztuk. Kluczem do interpretacji tych wynaturzeń może być niedawny głośny wywiad Strzępki, w którym ze śmiertelną powagą ubolewała ona nad swoim życiem w Warszawie, w której czuje się osaczona przez wieżowce, kojarzące się jej z opresją czyhających zewsząd wielkich fallusów. Cóż – przy takim sposobie myślenia nie powinien dziwić ani wulgaryzm ani homoerotyzm ani też wszystkie ciosy zadawane polskim świętościom, ziejące z jej kolejnych przedstawień. Dziwi za to stanowczy głos felietonisty katolickiego miesięcznika, używającego najmocniejszych argumentów dla poparcia dyrektorki teatru, od czasu, kiedy nim została, zaopatrzonego w wejście o kształcie wielkiej kobiecej waginy, przy swoich monstrualnych rozmiarach wiernie oddającej anatomiczne barwy i detale. Jak wiadomo Strzępka nie uległa prośbom nawet o to, by widokiem takim nie atakować chociaż wtedy, gdy grany ma być spektakl dla najmłodszej widowni. Lecz jak widać sprawczyni takiego procederu liczyć może na stanowcze wsparcie nawet felietonisty katolickiego miesięcznika.
Nikt nie jest bez grzechu, ale każdy grzech jest jednak powodem do wstydu. Zwykle grzesznik fakt jego popełnienia ukrywa, mówi o nim przepraszając, ze spuszczonym wzrokiem, w konfesjonale. To oczywiste, że grzech czy po prostu błąd zdarza się nawet tym, których najszczerszą intencją jest szerzyć dobro i w dobrych celach wypowiadać się na łamach pism związanych z Kościołem. Czy jednak jest dobrze, gdy łamy takiego pisma udostępnia się ludziom otwarcie, na niwie publicznej działającym przeciw fundamentalnym zasadom tegoż Kościoła? I czy dobrze jest, gdy piszą w nim ludzie, którzy w innych miejscach piszą coś dość zasadniczo innego? Moje wrażenia z lektury nowego „Nowego Życia” są więc jakby – podwójne. A zastanawiając się nad tym, czym jest owa „podwójność” zaczynam się obawiać, że być może… moralność…
Artur Adamski
Może rozwiązaniem problemu byłaby zmiana tytułu na „Nowy Hipokryta”, „Nowe Obłudnictwo”, albo „Nowy Lucyfer”. Miesięcznik pod takim tytułem nie plugawiłby dziesięcioleci swego dziedzictwa i nie wprowadzałby w błąd czytelników.