1.6 C
Warszawa
środa, 6 listopada, 2024

Dlaczego chcą zlikwidować IPN? – Artur Adamski

26,463FaniLubię

To, co się działo z archiwami prosowieckiego aparatu nadzorowania społeczeństwa, było najbardziej znamienną ilustracją rzekomego przełomu, jaki miał się dokonać w roku 1989.

Miała już Polska „pierwszego niekomunistycznego premiera”, kiedy wszystkie placówki Służby Bezpieczeństwa rozpoczęły na masową skalę, niszczenie zasobów archiwalnych. Wprawdzie Joanna Szczepkowska ogłosiła w telewizji, że „komunizm się w Polsce skończył”, ale jakoś nikt z „niekomunistycznych” władz nie zrobił nic, aby powstrzyma

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

kradzież dokumentów, mogących stanowić narzędzia szantażu, ani zapobiec niszczeniu dowodów zbrodni. Archiwa bezpieki wrocławskiej skurczyły się do około dziesięciu procent ich stanu. Jeśli jakoś można zrozumieć palenie świadectw podłych czynów, mogących być potencjalnym kłopotem dla beneficjentów bizantyjskich emerytur, przyznawanych siepaczom reżimu, to trudniej pojąć unicestwienie wielkiego zbioru drukarskich unikatów. Archiwum wrocławskiej bezpieki składało się bowiem m.in. z dwóch wielkich sal, wypełnionych wyłącznie publikacjami, potajemnie drukowanymi na Dolnym Śląsku od roku 1945. Były to często jedyne zachowane egzemplarze gazetek i broszur, wydawanych przez setki niepodległościowych organizacji. Stanowiły więc bezcenne świadectwa polskiej walki o wolność, a wypełniały je informacje o nigdzie indziej nie odnotowanych wydarzeniach – akcjach antykomunistycznego podziemia, protestach i represjach. Były też w nich wspomnienia z lat wojny i okupacji, utwory literackie, analizy i inne dokumenty tamtego czasu. Wielka część tych zasobów pochodziła jeszcze z lat czterdziestych. Nikomu nie mogła już zaszkodzić, a miała rangę nie tylko ważnych świadectw historii, ale wręcz skarbów narodowej kultury. Ich zniszczenie było więc czymś na miarę unicestwienia przez hitlerowców w roku 1944 tysięcy rękopisów Biblioteki Narodowej, których treści nigdy już nie poznamy. Esbecy z Kielc dokonali swojego dzieła zniszczenia w sposób jeszcze bardziej barbarzyński – cały gmach tamtejszej bezpieki zalali benzyną, więc po niemożliwym do ugaszenia pożarze z wszystkiego pozostał jedynie popiół.

Do dziś nie wiadomo, jak wielka część tzw. teczek została zniszczona, a jak wiele „sprywatyzowano”. Według niektórych informacji dokumentami, które część kadry SB postanowiła sobie przywłaszczyć, wypełniano nie tylko domowe szafy różnych Kiszczaków, ale całe hale magazynowe. A domyślać się można, że ci, którzy zdobywali się na taki trud i ryzyko, brali jedynie to, co dawało się do czegoś użyć i mogło przynosić wymierne korzyści.

W „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakowa padają intrygujące słowa: „Archiwa nie płoną”. W przypadku dokumentów, pozostałych po UB, SB i innych służbach, mamy w pewien sposób do czynienia z tą zasadą. Już bowiem u zarania jednostek takich, jak dający początek KBW Batalionu Specjalnego płk. Henryka Toruńczyka, kopia każdego powstającego w nim dokumentu zawsze trafiała do zasobów GRU. Od roku 1975 duplikaty wszystkiego, co w związku z najdrobniejszymi nawet aktami sprzeciwu wobec władz sporządzane było w bezpiekach każdego z krajów obozu, trafiało do moskiewskiego Centrum Informacji o Przeciwniku. Jeśli by więc nawet spalić w Polsce teczki wszystkich agentów, to ich pełna zawartość nadal pozostaje w dyspozycji władców Rosji.

Jakże znamienne jest to, że Instytut Pamięci Narodowej udało się powołać dopiero w roku 1999, po morderczych zmaganiach Akcji Wyborczej Solidarność. Z rzeczywistą statutową działalnością IPN ruszył jednak dopiero w roku 2005, po objęciu funkcji prezesa przez prof. Janusza Kurtykę. Niestety status Pionu Śledczego od początku przekreślał zdolność IPN do dochodzenia sprawiedliwości. Już jednak sama możliwość badania działań komunistycznych służb wywołuje permanentną furię. Zapowiedź Grzegorza Schetyny, że gdy Platforma Obywatelska dojdzie do władzy, zlikwiduje IPN, to przecież tylko jeden z bezliku analogicznych „wyskoków”. Bardzo wielu IPN przeraża i wielka część okrągłostołowych elit niezmiennie uważa go za śmiertelnego wroga.

Za rządów Mazowieckiego w żaden sposób niepowstrzymywany proceder rozkradania i palenia teczek miał skalę przemysłową. Funkcjonariusze SB niszczyli lub zawłaszczali oczywiście przede wszystkim to, co dotyczyło agentury najgroźniejszej i sadowiącej się w elitach III RP. Mimo tego z niedopalonych resztek wyłaniać się zaczął obraz operacji i werbunków, potężnie odciskających się na naszej teraźniejszości. Historyk Włodzimierz Domagalski wpadł na przykład na trop podjętej zaraz po Sierpniu 1980 operacji nadania nowej tożsamości kilkudziesięciu oficerom SB, którzy pod nowymi nazwiskami i ze spreparowanymi życiorysami mieli realizować zadanie objęcia różnych funkcji na szczytach Solidarności i wszystkich możliwych gremiów opozycji. Jedynym z tej grupy, którego udało się dotąd zidentyfikować, jest Marian Pękalski, do dziś występujący równocześnie jako Marian Kotarski. Pod jednym nazwiskiem jest on obsypanym odznaczeniami byłym działaczem Grup Oporu „Solidarni” i właścicielem utworzonego jeszcze w podziemiu wydawnictwa „Rytm”. Pod drugim – pobierającym dziś emeryturę majorem SB. Kim są pozostali ludzie o podwójnej tożsamości, na pewno wiedzą Putin i jego zausznicy. Na podstawie tego, co zostało po pożodze w archiwach SB, dotąd nie udało się ustalić, którzy to są.

To, co ocalało z archiwów SB, pozwoliło też zdemaskować całe mnóstwo agentów, którzy, podając się za opozycjonistów, najpierw doprowadzali do rozstrzygnięć korzystnych dla swoich prosowieckich mocodawców, a następnie, występując w roli autorytetów, decydowali o losach państwa i narodu. Wiedza o tym, kto kim naprawdę był, pozwala nam dzisiaj zrozumieć przyczyny kuriozów, których gejzerem stała się Polska po zawarciu okrągłostołowego kontraktu. Takich na przykład, jak ułożenie relacji z RFN w sposób, zgodnie z którym zdelegalizowana we wrześniu 1939 roku mniejszość polska w Niemczech nie tylko nie może odzyskać majątku skonfiskowanego przez Hitlera, ale w myśl obowiązującego za Odrą prawa ona w ogóle nie istnieje, podczas gdy mniejszość niemiecka w Polsce cieszy się przywilejami nieznanymi w żadnym innym kraju. Skutki przekazania w roku 1989 Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ręce esbeka są też takie, że zgodnie z zawartymi przez niego umowami stuczterdziestotysięczna mniejszość niemiecka ma zagwarantowane stałe miejsca poselskie w polskim Sejmie i finansowanie działalności z polskiego budżetu, w tym lekcji niemieckiego. Równocześnie kilkunastokrotnie liczniejszym Polakom w Niemczech, zgodnie z obowiązującym w RFN prawem, można nie tylko zakazać rozmowy z własnym dzieckiem w polskim języku, ale też polskim rodzicom, drogą decyzji administracyjnej i nieodwołalnej, ich dzieci na zawsze odebrać.

Z dokumentów, badanych dzisiaj w IPN dowiadujemy się też, że przesłuchań niektórych opozycjonistów w żaden sposób nie da się zakwalifikować jako czegokolwiek z kategorii represji. Polacy postrzegali je wówczas jako prześladowania, a z dokumentów IPN wynika, że chodziło raczej o budowanie legendy niektórych ludzi. Podczas bowiem, gdy jedne organizacje zwalczano z maksymalną bezwzględnością, z innymi prowadzono rozmowy stricte polityczne, mające na celu ubicie wielkich partykularnych interesów.

Przy okazji niedawnych prac zespołu prof. Grzegorza Majchrzaka nad książką, poświęconą rozpracowywaniu przez SB organów przywódczych NSZZ Solidarność, na światło dzienne wyszły nowe fakty, dotyczące metod komunistycznego panowania nad społeczeństwem. Jedna z kluczowych została wypracowana zaraz po wydarzeniach Grudnia 1970. Reżim, mający do czynienia z powtarzającymi się co kilka lat wybuchami wielkich protestów, postanowił wtedy o utworzeniu w SB specjalnych zespołów szkolących i budujących pozycję nowej kategorii agentów. Na wypadek przyszłych wydarzeń, analogicznych do tych, jakie wstrząsnęły PRL w roku 1956 i 1970, agenci ci mieli opanować zdolność perfekcyjnego wpasowania się w oczekiwania protestujących, oczarowania ich swoją charyzmą i objęcia przywódczej roli w nowych ruchach społecznych.

To że wśród najściślejszych elit wielkiego ruchu Solidarności znaleźli się zdrajcy, w najmniejszym więc stopniu nie było dziełem przypadku. Ta straszna prawda jest jedną z wielu, o których dowiadujemy się dzięki IPN. I właśnie z takich przyczyn ciągle słychać żądania, by ten Instytut zlikwidować.

Artur Adamski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
269SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content