8,2 C
Warszawa
piątek, 26 kwietnia, 2024

Nowa wersja wojennych relacji Niemiecko–Polskich – Artur Adamski

26,463FaniLubię

W czasach PRL – u dużą część historii zakłamywano a wspominanie o wielkich obszarach polskich dziejów było zakazane i ścigane. Prawdziwa zagłada polskiej świadomości historycznej zaczęła się jednak po roku 1989.

W postkomunistycznej „republice okrągłego stołu” radykalnie okrojono nauczanie historii a podręczniki i programy, dotyczące tej resztki, która pozostała, często więcej miały wspólnego z propagandą autorstwa potomków KPP, niż z elementarną historyczną wiedzą. Jeszcze trzydzieści lat temu przeciętny uczeń kończył szkołę podstawową ze świadomością, że w czasie okupacji Niemcy wywieźli do siebie kilkadziesiąt tysięcy kolejowych wagonów, pełnych zrabowanych w Polsce dóbr, wśród których było ponad pół miliona do dziś nam nie zwróconych zabytków sztuki. Ówczesny absolwent podstawówki zwykle wiedział też, że wywiezienie półtora miliona Polaków na roboty dla każdego z nich było nie okazją do dorobienia się majątku, ale rujnującą zdrowie eksploatacją, często przypłacaną życiem. Skutkiem dziesięcioleci upośledzania wiedzy historycznej wdowa po prezydencie Gdańska może dziś jednak głosić, że pieniądze na zakup mieszkań jej teściowie zarobili właśnie w czasie pobytu na robotach w Trzeciej Rzeszy w latach II światowej. Za Hitlera więc po fortunę do Niemiec Polacy jeździli – takie kurioza da się dzisiaj ogłaszać. Przekonanie, że Polacy o realiach okupacji nie wiedzą już nic w niektórych kręgach musi być naprawdę bardzo silne. Produkowane są bowiem kolejne książki, z których wynika, że ofiarami rabunków byli Niemcy a beneficjentami, którzy się obłowili, byli Polacy.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Kłamstwa na poziomie pojęć

Najskuteczniej wprowadza się w błąd drogą manipulacji aparatem pojęciowym. Karolina Kuszyk w książce pt. „Poniemieckie” Polaków wyrzuconych ze Lwowa nazywa reapatriantami a Niemców, zmuszonych do opuszczenia ziem na wschód od Odry – wypędzonymi. Jeśli zaakceptujemy takie rozróżnienie to przyjmiemy, że wyrwani ze swych domów za Bugiem Polacy jedynie się repatriowali. Nie spotkał ich więc żaden dyskomfort. Przeciwnie – repatriacja oznacza przecież ich powrót do ojczyzny, szczęśliwe więc wydarzenie. Repatriant to zarazem ktoś, kto był poza ojczyzną, w miejscu więc nie swoim, które mu się nie należało. Jeśli więc ktoś używa zbitki „repatriant ze Lwowa” tym samym oszczerczo insynuuje, że ktoś taki był w tym mieście kimś obcym, np. okupantem. Równoczesne nazywanie Niemców z Wrocławia „wypędzonymi” jest dużego kalibru nikczemnością. Bo wypędzony to przecież cierpiąca ofiara, którą okradziono w sposób najstraszliwszy, bo z własnej ojczyzny. Cyniczne manipulowanie tymi pojęciami to nic innego, jak odwracanie historycznych sytuacji Polaków i Niemców. Ofiary niemieckiej agresji de facto nazwane zostają szczęśliwymi beneficjentami a członkowie narodu agresorów, ludobójców i grabieżców – nieszczęsnymi ofiarami.

Nobel za ignorancję

Karolina Kuszyk przytacza słowa Olgi Tokarczuk o polskich nazwach miejscowości Dolnego Śląska: „banalne i nadane bez polotu”. Sama pisze o „onomastycznych bublach”. Można zrozumieć, że niemieckie brzmienia są bliższe sercom obydwu pań, ale podejmując ten temat powinny wiedzieć, że zdecydowana większość nazw miejscowych Dolnego Śląska ma rodowód słowiański lub wprost polski. Ustalając polskie nazewnictwo prof. Stanisław Rospond nie nadawał wioskom imion, ale je przywracał, opierając się na dokumentach z czasów piastowskich. W przypadku miejscowości powstałych w wyniku dużo późniejszego osadnictwa, którym imion nie nadali Polacy, komisja kierowana przez wybitnego językoznawcę zwykle sięgała do nazw czeskich. O narodzie naszych południowych sąsiadów, jako mieszkańcach Dolnego Śląska, zwykle mało się pamięta. A przez długie wieki żyjąc na tej ziemi obok Niemców mieli oni własne nazwy dla takiego np. Waldenbergu, który dla nich zawsze był Walbrzichem. Pani Kuszyk potrafi pisać o „oszukiwaniu piastowskimi baśniami i legendami”. Można zrozumieć, że od Piastów bliższe jej mogą być postacie z takich rodów, jak Hohenzollernowie, Richthofenowie czy Hoymowie. Jednak nazywać mitologią szereg wieków, po których mimo upływu kilkuset lat pozostało tak wiele materialnych świadectw? Czy autorka nie dostrzega groteski, w jaką stacza się jej rozumowanie?

Wszystkiemu winna „historia”

Jeśli nie da się jeszcze wszystkich win zrzucić na Polskę i Polaków – upowszechnia się narrację, wg której „historia pomieszała szyki, zawiniła historia”. Trudno o postawienie sprawy bardziej wygodne dla sprawców wojen, beneficjentów wielkich grabieży, konstruktorów machin ludobójstwa. Manipulacja to tym bardziej cyniczna, że odnosi się do Niemców. Bo przecież winni nie oni, lecz naziści, hitlerowcy, esesmani albo – historia. Za to winy Polaków, nawet jeśli wyssane z palca, artykułowane są z precyzyjnym wskazaniem narodowości. Równocześnie Polaków konsekwentnie wykreśla się spośród ofiar. W Niemczech standardem jest określanie największych tragedii XX wieku wypowiadanym jednym tchem zdaniem: „Czasy holocaustu i wypędzeni”. Czyli, że cierpienia Niemców są odpowiednikiem zagłady Żydów i do tak zdefiniowanej ligi ofiar inni już się nie zaliczają. A już na pewno – Polacy.

Bezmyślność, nieuctwo czy zła wola?

Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaprzeczy, że z historycznym dziedzictwem ziem, w 1945 roku przejmowanym przez polskie władze z sowieckiego nadania, często działo się żle. Trzeba jednak nie wiedzieć nic o realiach tamtego czasu by oczekiwać, że przybywający nad Odrę Polacy w pierwszym odruchu powinni się rzucić do konserwowania spuścizny niemieckiej kultury. Antyniemieckie odium było wtedy oczywistością nie tylko dla naszego narodu, w którym nie było rodziny bez kogoś przez Niemców dopiero co zamordowanego. W powojennych dziesięcioleciach nie tylko w całej Europie powszechna była znajomość wymazywanej dziś z pamięci prawdy, że zbrodnie nie były dziełem garstki jakichś nazistów, ale że dokonywały ich dosłownie miliony ludzi o ściśle określonej narodowości. Z tej przyczyny przez dziesięciolecia nie dopuszczano osób narodowości niemieckiej np. do uczestnictwa w międzynarodowych zawodach sportowych. Na igrzyska olimpijskie Niemcy zaczęli wracać dopiero w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Początkowo były to też jedynie kobiety a np. w zawodach strzeleckich czy biathlonie Niemcom pozwolono startować dopiero w końcu lat sześćdziesiątych. Bo przez dziesięciolecia w dziesiątkach krajów skojarzenie „Niemiec i karabin równa się ludobójca” było powszechne i nikt z taką oczywistością nawet nie próbował dyskutować. Przymierzanie dzisiejszych realiów, w których możliwe jest publikowanie takich kocopałów, jakie w formę książki ujmuje np. Karolina Kuszyk, wynikać może albo z braku elementarnej wiedzy albo ze złej woli. Podobnie jak mędrkowanie wypowiadającego się w tych opowiastkach Daniela Kruczkowskiego, że „żaden cmentarz nie przestaje być cmentarzem”. Żadne to odkrycie, ale przecież smutny los poniemieckich nekropolii nie jest niestety niczym szczególnym. Bo czym są podwórka, trawniki, skwery warszawskiej Woli czy Ochoty, w których do dziś są popioły tych dziesiątek tysięcy, którym często przed egzekucją kazano trzymać w rękach drewniane deski, by ich zwłoki łatwiej się później paliły? Tylko część spopielonych ciał ofiar niemieckiego mordu kilka miesięcy później dało się zebrać i po ludzku pochować. Wielka ich część wrosła w grunt. Takich przestrzeni, które choć tego nie widać, są cmentarzami, jest w Polsce wielekroć więcej, niż w różny sposób zatartych dawnych miejsc pochówku na Ziemiach Zachodnich. Piętnujący barbarzyńskich sprawców zagłady dolnośląskich cmentarzy pamiętać jednak powinni, kto w 1939 roku zaprowadził tego rodzaju standardy, kto w samym tylko pierwszym roku wojny wyeksterminował czwartą część polskiej inteligencji, kto w cmentarze zamieniał uprawne pola, obsypywane popiołami z ludzkich zwłok. Pomijanie tego kontekstu to nic innego, jak fabrykowanie historycznego kłamstwa. I niczym innym nie jest koncentrowanie uwagi na pladze powojennego szabru. Ktoś przecież uruchomił ten proces, w którym złodzieje polskiej narodowości nigdy jednak do pięt nie dorośli milionom niemieckich arcy – złodziei. Jakież to znaczące skarby kultury rozgrabili zdemoralizowani wojną i okupacją szabrownicy z kraju obróconego w perzynę? Z nielicznymi wyjątkami były to przedmioty użytkowe i bibeloty rzadko reprezentujące wyższą klasę artystyczną. A niemieccy szabrownicy nadal mają u siebie historyczne skarby narodowych polskich muzeów. Do dziś odzyskać się nie dało wyszabrowanych w Polsce arcydzieł Rafaela, Rubensa czy Brueghla.

Po co produkuje się takie bzdety?

Czytelnik nie znający historii z lektury książki takiej, jak „Poniemieckie” Karoliny Kuszyk wnioski wyciągnąć musi takie, że na Bogu ducha winnych Niemców nie wiedzieć czemu nagle napadli ciemni, pazerni Polacy, którzy ograbiwszy nieszczęsne ofiary z ich domów i wszelkiej własności wygnali je z ich ukochanej ojczyzny. A w związku z tym, że są zbieraniną podłej hołoty, głównym jej zajęciem stało się bezczeszczenie cmentarzy i dewastowanie wszelkiej substancji, której przeznaczenia ich prymitywne umysły nie były w stanie pojąć. Obłowionych na cudzym, rojącym o jakichś rzekomych polskich dziejach i kulturze uświadamiać więc trzeba, że nie są u siebie, że wszystko co mają, zawdzięczają skrzywdzonym przez nich, ograbionym Niemcom.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że programowe upośledzanie wiedzy o historii, z jakim mieliśmy do czynienia przez całe dziesięciolecia po roku 1989, na celu miało m.in. pojawianie się książek o tego rodzaju faktograficznej i etycznej „jakości”. Bo trzeba nie wiedzieć naprawdę nic, by dać sobie wciskać kity tak monstrualnego kalibru.

Artur Adamski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content