Ostatni dzień października to dla mnie data dość symboliczna. Zamiast świętości i przypomnienia o przemijaniu – co każe na serio potraktować życie – mamy festiwal żartów ze śmierci, po ulicach chodzą kilkuletnie kościotrupy i czarownice. Niespełna dwa miesiące później solenizanta wypiera brodaty dziadek, światełka i wszystko, co tworzy „zimowe święta”. A wraz z nadchodzącą wiosną pojawiają się zajączki i króliczki, które na pewno nie niosą zbawienia. Tym wszystkim sytuacjom towarzyszy często – jakże słuszne – oburzenie katolików. Trudno jednak wyobrazić sobie, że nasze oburzenie zniechęci kolejne pokolenia do komercyjnych zabaw.
Obawiam się też, że nie skłoni ich ono ani do zachwytu Uroczystością Wszystkich Świętych, ani do zapatrzenia w ubogi żłóbek, ani nawet nie doprowadzi do tego, że prawdziwie rozradują w wielkanocny poranek. Nie widzę innej drogi niż nasze autentyczne świadectwo i pokazanie, co my, katolicy, mamy. Bale i pochody Wszystkich Świętych, wielkie i radosne celebrowanie Bożego Narodzenia, w czasie którego przygotowujemy prezenty dla Nowonarodzonego, świętujemy i rozmawiamy o tym, co wydarzyło się w Betlejem, a do tego Wielkanocna agapa dla całej rodziny, a może i znajomych, to zupełnie inna liga niż strój kościotrupa, zimowe święta czy kolorowe króliczki. Ale najpierw my musimy być w tym autentyczni
