Kogo wybiera wojsko – Paweł Zyzak

Można w uproszczeniu rzec, że Partia Republikańska (GOP) jest ulubioną partią amerykańskich wojskowych. Prezydenccy kandydaci GOP, od czasów Dwighta Eisenhowera, cieszyli się zdecydoanym poparciem tego środowiska. Owa więź została scementowana w czasach Ronalda Reagana, który roztrzaskał kokon wstydu, zbudowany wokół kwestii wietnamskiej. Ofiarami tej sytuacji byli przede wszystkim weterani wojny w Indochinach. To w latach 1981-1982 powstał ów słynny Vietnam Veterans Memorial w Waszyngtonie, na którym widnieje niespełna 60 tys. nazwisk żołnierzy poległych w walce z siłami północnokoreańskiego reżimu komunistycznego. Reagan podźwignął amerykańskiego weterana z kałuży, do której wtrąciła go kampania piętnowania, wyszydzania i potwarzania określeniami w rodzaju: „baby-killers”. To nie jedyny pomnik, którego budowę rozpoczęto w latach 80., a dziś jest obowiązkowym punktem na mapie turystycznej. Kolejnym jest Korean War Veterans Memorial w West Potomac Park, także w stolicy państwa. Wojna w Korei do końca lat 70. podobnież przykryta była zasłoną wstydu, ale i niepamięci. Mimo iż wprawdzie zakończyła się rozejmem, skutecznie tym razem powstrzymała pochód „czerwonych” wojsk. Republikanie byli z armią, armia była z republikanami. Tak było kiedyś.

0
957

Jeszcze pod koniec sierpnia bieżącego roku renomowany w branży „Military Times” opublikował sondaż pokazujący dalszy spadek poparcia dla kandydatury Donalda Trumpa wśród żołnierzy w służbie czynnej. Badanie przeprowadzono na próbie 1018 wojskowych w lipcu i sierpniu. Margines błędu wynosił 2 proc. Prawie połowa badanych, 49,9 proc. wyrażała negatywny stosunek do urzędującego prezydenta, w porównaniu do 38 proc. mających zdanie o nim pozytywne. Spośród wszystkich uczestników sondażu, 42 proc. wyraziło „mocną” dezaprobatę dla swego „commander in chief”. 37 proc. badanych miało zamiar głosować na Trumpa w zbliżających się wyborach, zaś na kandydata demokratów, Joe Bidena… 41 proc.. W ten sposób urzędujący prezydent zbliżył się do liczb, którymi raczej nie chwalił się Baracka Obamy. W styczniu 2017 r., gdy odchodził z urzędu, przychylnie na jego temat wypowiadało się 36 proc. wojskowych, 52 proc. negatywnie. Również w sondażu „Military Times”. Tylko tym razem liczby te opisują poparcie dla kandydata zdawałoby się „swojego”.

3 września, w ostatni czwartek, w „The Atlantic” ukazał się głośny materiał, który najpewniej zmieni i te liczby. Jego echa nie umilkły do dziś, mimo upływu prawie tygodnia. Nie wytłumił ich nawet weekend oraz próby sztabu Trumpa przekierowania narracji na inne tory. Autorzy powrócili do wydarzeń z 2018 r., a ściślej do obchodów setnej rocznicy zakończenia Wielkiej Wojny we Francji. Bawiąc na miejscu Trump odwołał wizytę na amerykańskim cmentarzu w Aisne-Marne, położonym w miejscu krwawej bitwy pod Belleau Wood stoczonej przez siły alianckie w trakcie ofensywy niemieckiej w czerwcu 1918 r. Nieobecność prezydenta wywołała zdziwienie zagranicy i falę krytyki w kraju, także ze strony konserwatywnych komentatorów. Obamie nie wybaczano na prawicy takich wpadek. O powodach tejże rozwodzili się na łamach prasy dziennikarze, zaś później autorzy licznych książek o Donaldzie Trumpie. Wedle anonimowych źródeł prezydent obawiał się, że deszcz zniszczy jego starannie i żmudnie profilowaną fryzurę. W swych wspomnieniach Bolton podaje, że skutki anulowania wizyty i decyzja o pozostaniu w ambasadzie, przestraszyły nie na żarty Trumpa. Swoim zwyczajem zaczął poszukiwać winnych, oskarżając m. in. Johna Kelly’ego, swego szefa personelu, m.in. o to, że ten nie ostrzegł go przed konsekwencjami.

Co nowego wnosi do tej sprawy raport „The Atlantic”? Ano Trump, wedle anonimowych świadków, m.in. wojskowych, namawiany do wizyty na cmentarzu, nie dość, że nie miał większego pojęcia, kto z kim i o co walczył w tej bitwie, poległych Amerykanów nazwał „frajerami” i „przegrywami”, dla których nie będzie marnował czasu. Wedle raportu Trump miał poinformować swe otoczenie, że nie życzy sobie obecności kalekich weteranów na planowanych paradach, bo „nikt nie chce tego oglądać”. Miał zadać retoryczne pytanie: a kto w ogóle chce wstępować do armii? Jednym ze źródeł dziennikarzy „The Atlantic” miał być zresztą John Kelly. Niektóre z tych oskarżeń potwierdzali w piątek kolejni świadkowie, dla „Washington Post”, Associated Press a nawet dla „Fox News”.

Ratując wizerunek Trumpa z poważnych opresji jego sztab wyborczy zorganizował deszcz wystąpień i oświadczeń znanych wojskowych, urzędników i niektórych polityków republikańskich, przekonujących dosłownie o miłości prezydenta do weteranów, wojskowych i wojskowego dziedzictwa Ameryki. Naprzeciw nim stawali byli wojskowi, mający raczej jak najgorsze zdanie na temat dokonań i osoby Trumpa. Milczeli ci wojskowi, którzy zdążyli już wyrazić swe, naturalnie negatywne, zdanie na jego temat, a więc generałowie Kelly i James Mattis, były szef Pentagonu.

Trump, licząc czas od kampanii wyborczej w 2015 i 2016 r., dostarczył opozycji i dziennikarzom obszerny zbiór wypowiedzi uprawdopodabniających autentyczność wydarzeń przedstawionych w raporcie. Mówił wielokrotnie o bezsensie wojen toczonych w Afganistanie i Iranie, jak i o bezsensie ofiar. Publicznie krytykował „swych” generałów za złą robotę na Bliskim Wschodzie, za brak umiejętności dowódczych, chwaląc się zarazem lepszą od nich wiedzą generalską, geograficzną i ogólną, np. o ISIS. W czasie kampanii wyśmiewał Johna McCaina za to, że ten „dał się złapać” Wietnamczykom z Północy, co w jego oczach, nie czyni go bohaterem wojennym. Automatycznie wyraził swój stosunek do wszystkich amerykańskich jeńców. Osobista biografia Trumpa również nie przemawia na jego korzyść. Fortelem uniknął powołania do Wietnamu, a w latach, kiedy Reagan budował wspomniany pomnik pamięci ofiar, Trump – wedle własnych słów – zmagał się z własnym Wietnamem, którym było unikanie chorób wenerycznych.

Wszystkie opisane wyżej wypowiedzi i decyzje miały wpływ nie tylko na stopnienie poparcia dla Trumpa wśród wojskowych, ale niewątpliwie również na morale żołnierzy na frontach. Stąd częste zarzuty opozycji, jak i byłych urzędników administracji Trump, m. in. Boltona, iż prezydent swą postawą naraża bezpieczeństwo narodowe USA.

Bo nie tylko o gołe wypowiedzi tutaj chodzi. Nie chcemy tu rozwodzić się na temat decyzji strategicznych Trumpa, które miały zasadniczy wpływ na sytuację i reputację Ameryki na świcie, zwłaszcza w miejscach zapalnych, tj. opuszczenie Kurdów i opozycji syryjskiej na froncie walki z Turcją i reżimem Assada, i stworzenie próżni, w którą weszły wpływy m.in rosyjskie, próbami rozmów z Talibami za wszelką cenę, w ogniu zamachów terrorystycznych, zabiciem gen. Solejmaniego i sprowadzeniem ataku bombowego Iranu na bazy amerykańskie, atakami na niższy wojskowy personel, m. in. porucznika Alexandra Vindmana, szefa Departamentu Spraw Europejskich NSA, zeznającego w trakcie procedury impeachmentu, czy atakami na NATO, a zarazem brakiem reakcji na doniesienia wywiadowcze o ofertach finansowych Kremla dla Talibów za głowy amerykańskich żołnierzy oraz umizgami do Putina i Kim Dzong Una.

Nawet broniąc się w ostatnich dniach przed oskarżeniami i oskarżycielami Trump wzmacniał owo prawdopodobieństwo. Podczas konferencji prasowej w amerykański Dzień Pracy perorował: „Nie mówię, że wojsko mnie kocha. Żołnierze tak. Wyższy personel Pentagonu prawdopodobnie nie, ponieważ oni chcą tylko toczyć wojny, żeby te wszystkie firmy – te które robią bomby i robią samoloty, i robią wszystko inne – były szczęśliwe. Ale my się wycofujemy z niekończących się wojen”.

Jeszcze jedna afera z wojskiem w tle przypieczętuje raczej fakt, że kolejna grupa tradycyjnych wyborców republikańskich, po osobach starszych, odda swój głos na oponenta obozu tradycyjnie sprzyjającego amerykańskiemu potencjałowi wojskowemu i silnej pozycji wojskowej na świecie. Można więc skonkludować, że środowisko wojskowe znajduje się w stanie permanentnej opozycji do szefa państwa od czasów Baracka Obamy. Od 2008 r., gdy fotel prezydencki opuścił George W. Bush zmaga się z izolacjonizmem gospodarzy Białego Domu, ich nieufnością czy niezrozumieniem dla potencjału militarno-strategicznego USA. Jeśli Obama uprawiał izolacjonizm i politykę nieinterwencjonizmu, walcząc z dziedzictwem kolonialnym Ameryki, Trump kontynuuje ów izolacjonizm w imię walki z „niekończącymi się wojnami”, czyli angażowaniem się Ameryki w globalne konflikty – jeśli wierzyć ustaleniom „The Atlantic” – od zawsze, czyli od 1917 r.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię