HEROSTRATES… NASZ I POWSZECHNY – Rafał Żebrowski

Nim na dobre pogrążymy się w karnawałowych szaleństwach, musimy koniecznie pomyśleć o sprawach publicznych. Wszak mamy rok wyborczy i choć prezydent nie odgrywa decydującej roli w naszym systemie politycznym, to tym razem jego obiór będzie aktem o wyjątkowej doniosłości. Spójrzmy na dobro Ojczyzny z nieco szerszej perspektywy. A jeśli tak, to zacznijmy od niejakiego Herostratesa.

0
948

Nasz bohater mieszkał w Efezie, jednym z najwspanialszy miast greckich w całej Jonii, w IV w. pne. Był człowiekiem ze wszech miar godnym zapomnienia już przez następne pokolenia. Nawet jego obywatelstwo owego grodu pozostaje wątpliwe, może nawet był niewolnikiem. Parał się szlachetnym, choć mało wzniosłym, rzemiosłem szewskim. Ale bardzo chciał być kimś, jak większość mu podobnych ludzi. Wedle większości przekazów to miało go popchnąć strasznego czynu. Kombinował w zasadzie logicznie, acz bez oglądania się na tzw. poboczne okoliczności: skoro nie mam jak wpisać się do dziejowych annałów, to muszę wykręcić taki numer, by zmusić potomnych do zapamiętania mego imienia, a najlepsza będzie do tego zbrodnia.

Na nieszczęście była ku temu sposobność, niewymagająca inwencji ani wyczerpujących przygotowań. W Efezie, co najmniej od epoki brązu, kwitł kult Artemidy, dziewiczej bogini łowów, a pewne wierzenia lokalne związane czystością niewiast były tu obecne może nawet jeszcze wcześniej. Było to genius loci, bo przypomnijmy, iż po zwycięstwie chrześcijaństwa w Cesarstwie Rzymskim właśnie pod Efezem wedle tradycji miała dożywać spokojnej starości sama Matka Boża. Było to miejsce tyleż spokojne, co ustronnym – zaręczam, bo sam widziałem. W każdym razie, pierwszą świątynię boskiej myśliwej zmiotła powodź w VII w. pne. Drugą ok. 560 r. wzniósł król Lidii, Krezus, a jak łatwo z imienia wnioskować można, dysponował on aż nadto dużym kapitałem inwestycyjnym, by wznieść olśniewający gmach, który w następnym wieku Herodot wpisał na swą listę cudów starożytności. Rzecz jasna ówczesny Artemizjon był oczkiem w głowie całego miasta, które zresztą czerpało znaczne zyski, zdzierając skórę z licznych pielgrzymów z całego świata greckiego, nie wyłączając procederu wciskania im pamiątek.

Tu postanowił uderzyć nasz szewc i 21 VII 356 r. p.n.e. podpalił świątynię. Budowla obróciła się w perzynę bo, choć wzniesiono ją głównie z marmuru, zgromadzono w niej liczne artefakty, wota i skarby. Aż dziwne, że nikt nie strzegł tego wszystkiego dostatecznie pilnie. Herostrates rychło został ujęty, a że nie pożałowano mu tortur, to się i przyznał. Inna sprawa, że pójście w zaparte, kłóciłoby się z jego celem głównym. No właśnie, można mieć wątpliwości, czy on rzeczywiście taki był. Wielkie świątynie w starożytności pełniły nie tylko funkcje sakralne, także były skarbcami miast-państw, a jako takie prowadziły też operacje bankowe. Można więc snuć podejrzenia, iż mistrz dratwy i młotka był okropnie zadłużony i przede wszystkim chodziło mu o unicestwienie rejestru długów, który musiał znajdować się w Artemizjonie. Tak czy siak musiał za swój świętokradczy czyn odpowiedzieć głową. Jednak przyjmując powyższą motywację czynu oskarżonego sędziowie dokonaliby jego racjonalizacji, sprowadziliby sam akt na granice codzienności. Z pewnością nie o to im chodziło, skoro karą dodatkową uczynili wymazanie imienia podsądnego ze wszystkich dokumentów i nawet z rozmów pod karą śmierci. Ten sposób rozumowania wspiera także późniejsza opowieść o tym, że kiedy płonął efeski Artemizjon, na świat przychodził przyszły król macedoński Aleksander Wielki, największy zdobywca, a zatem i podpalacz, świata starożytnego.

Skazujący Herostratesa mogli sądzić, że postępują racjonalnie. Jednak w istocie „nawarzyli nam piwa”, które będziemy pić w tym roku i do końca świata. Wykreowali bowiem bezwiednie coś, co zwie się kompleksem Herostratesa. Najpierw jednak musiała pozostać po nim pamięć. Utrwalił ją niepomny na nic historyk Teopomp z Chios, arystokratycznego pochodzenia, przedkładający widać ponad wszystko chwalenie się posiadanymi wiadomościami, co jeszcze nie oznacza wiedzy, a tym bardziej mądrości. Notabene wraz z ojcem został wydalony z ojczyzny za popieranie Sparty i dopiero nie kto inny, jak właśnie macedoński Aleksander uchylił to wygnanie. Potem już o Herostratesie pamiętano także dzięki kolejnym przekazom, a rzesza jego naśladowców szybko rosła. Do reguł życia społecznego i politycznego weszło założenie, że można się unieśmiertelnić nie tylko szlachetnością i mądrością, ale także głupotą i nikczemnością. Zwłaszcza w okresach wielkich przełomów wracano do Herostratesa, np. w klasycznej literaturze hiszpańskiej złotego wieku, w tym za pośrednictwem pióra samego Cervantesa, wspominającego o nim w dziejach nieśmiertelnego Don Kichote. Nie odstraszało też nikogo, że często nie były to przynoszące chlubę przywołania, jak choćby we wstępie do Haszkowego „Dobrego wojaka Szwejka”. Także Hitler w przemówieniu podsumowującym podbój Polski w 1939 r. o naśladowanie efeskiego szewca oskarżył Żydów i mocarstwa Zachodnie, o sobie – rzecz jasna – zapominając. Mnogość herostratesików była też wprost proporcjonalna do rozwoju środków masowego przekazu, bo dzięki nim wystarczyło cokolwiek wrzasnąć, a głupota powielona w tysiącach egzemplarzy detronizowała największą agorę, o najznakomitszej akustyce. Oczywiście, krytycyzm wszelkiej maści redaktorów powinien przynajmniej częściowo tłumić te erupcje braku rozsądku i elementarnego smaku (nieszczęścia chodzą parami), ale i pokusa zwiększania nakładów, czy oglądalności jest wielka. Na domiar złego na polskim rynku medialnym gra się obecnie znaczonymi kartami, a przeważają promotorzy właśnie herostratesików, którzy zdają się być niepomni na przestrogi z dzieciństwa o niebezpieczeństwie zabawy milusińskich zapałkami, mającej kończyć się zawsze zmoczeniem kołderki w nocy.

Ale mamy też wiersz z arcyważnego w naszej literaturze tomiku poezji, czyli „Herostratesa” pióra Jana Lechonia z „Karmazynowego poematu”. To właściwie „tomiczek” składającego się zaledwie z kliku utworów. Jego ważkość zda się odwrotnie proporcjonalna do objętości. Tytułowej barwy nadaje „woluminowi” historyczny kontekst. Zawarte w nim utwory powstały w latach 1916-1918, czyli w czasie oczekiwania na zmartwychwstanie Polski. Herostrates został z resztą opublikowany po raz pierwszy w 1917 r. w czasopiśmie „Pro arte et studio”. Wszakoż pierwodruk książkowy nastąpił w 1920 r., czyli równe sto lat temu. Dopiero co odrodzony kraj istotnie miał karmazynowe oblicze od łun pożarów, krwi ofiar cywilnych i co najmniej hojnie przelewanej przez obrońców. Jaka się naszym dziadom Ojczyzna z tego potopu wyłoni, właściwie miało się dopiero okazać, więc słowa otwierającego tomik-poemat wiersza brzmieć musiały wówczas jak dzwon. Wcale to wszakże nie oznacza, że sens dziewięciu (liczba pełna) strof Lechoniowego „Herostratesa” był oczywisty. Właściwie do dziś w jego recepcji dominują pozory. Traktowany on jest, jako utwór programowy i wezwanie do odrzucenia tradycji romantycznej. Choć wszyscy dostrzegają wpływ jej protagonistów, bo i trzeba było być ślepym oraz głuchym, by nie złowić tonów zaczerpniętych z Mickiewicza, a jeszcze liczniejszych ze Słowackiego: „Polska / Papuga wszystkich ludów – w cierniowej koronie”. Do tego dodaje się jeszcze, iż w wierszu tym ów wątek tytułowego bogoburczego niszczycielskiego zamachu na fundamenty naszej świadomości, wynika z głębokiej obawy o przyszłość ojczyzny. Oj, mało to, a nic właściwie nie dodają uwagi, że w Skamandrze-grupie poetyckiej, której Lechoń był współzałożycielem, żaden z jego współbraci po piórze nie stał się konsekwentnym dekonstruktorem-podpalaczem polskiej jaźni. Całkiem jakby wchodziło w grę uczynienie ze „Grobu Aganemnona” Słowackiego, czy „Uspokojenia” (obu silnie przywoływanych w „Herostratesie”) młota do zniszczenia polskości, bądź by był jakąś tajemnicą głęboki romantyzm samego Lechonia, który niemal 40 lat po pierwodruku Herostratesa w czasopiśmie studenckim znalazł koniec swego wygnańczego losu w samobójstwie na nowojorskim bruku. Właśnie idąc tropem autora „Króla Ducha” na skrwawionym progu niepodległości młody poeta sam cierpiąc, rozdrapuje rany, ale nie w akcie ślepego wandalizmu, lecz by budzić sumienia i uczucia.

Dla mnie w dziejach naszego kraju najdziwniejszą „figurą” Herostratejską stał się Walery Jan Sławek, pseudonim „Gustaw”, „Soplica”. Był człowiekiem niebywale mężnym i zasłużonym. Całe swe życie poświęcił Polsce. Był bojowcem PPS. Odniósł okrutne rany, przygotowując bombę dla jej Organizacji Bojowej. Jeden z nielicznych, którzy mogli mówić do Józefa Piłsudskiego per „ty”. Kilka razy był premierem. Kierował sejmem. Wyznaczony przez Marszałka na stróża jego testamentu politycznego, miał objąć prezydenturę, aliści duet Mościcki-Rydz sprawił, że został pozbawiony realnego wpływu na politykę. Wiele wskazuje na to, że próbował do niej wrócić za cenę zamachu stanu, a nawet posunięcia się do otrucia urzędującego prezydenta. Zapewne chciał dokonać zwrotu w orientacji naszej Ojczyzny na proniemiecką, co wówczas oznaczało jednak prohitlerowską. Spisek odkryto, a Sławek odebrał sobie życie na kilka miesięcy przed ukończeniem sześćdziesiątego roku życia. Czy zdał sobie sprawę, że powstrzymano go na chwilę przed podpaleniem Polski i to u progu najstraszniejszej próby wojny i ludobójstwa oraz okupacji ze strony dwóch zbrodniczych systemów? Tego wiedzieć nie będziemy, ale zwyczajnie – choć jestem historykiem – nie chcę wierzyć, by właśnie ten człowiek miał ginąć z własnej ręki, jak gracz przychwycony na złamaniu reguł gry politycznej, któremu nie zostawiono wyboru.

Oczywiście ten końcowy akapit opowieści z Herostratesem w tle jest nieadekwatnie dramatyczny w stosunku do dzisiejszej sytuacji naszego kraju. Jednak nie powoduje mną romantyczna przesada. Będziecie w tym roku nieraz słyszeć po korekcisłowa, które z ust naszych niemal przemocą wyciskać będą modlitwę o pomstę Niebios. Niech Wam nie powszednieją, bo to nikczemny podpalacz krząta się po naszej świątyni… nieporadny jak dziecko… ale przez to nie niebezpieczny.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię