Dożywocie na osiedlu – Jerzy Pawlas

Gdy rynek budownictwa mieszkaniowego zdominowali deweloperzy, a prezesi spółdzielni mieszkaniowych stali się dyktatorami blokowisk, trudno znaleźć inne miejsce dla idei spółdzielczości, jak tylko w gablotach muzealnych.

0
667

Spółdzielnie mieszkaniowe, gdy powstawały w ubiegłym stuleciu, były organizacjami inwestorskimi, umożliwiającymi ludziom uwolnienie się od dyktatu kapitalistycznych kamieniczników – windujących czynsze, oferujących substandardowe pomieszczenia. Gdyby na taki pomysł wpadł ktoś obecnie – w „czasach kaczystowskiego reżimu” – byłby zapewne krytykowany przez „antypisowskie media”, tak jak inicjatorzy organizacji polskiej sieci handlowej, oferującej rodzime produkty rolno-spożywcze. Przecież powinni zarabiać (wyzyskując rolników) zagraniczni handlarze, w dodatku unikający podatków (za aprobatą KE).

W czasach PRL idea spółdzielczości została tak zglajszachtowana, że rolnicy niechętnie zrzeszają się (niegdysiejsze próby bolszewickiej kolektywizacji pod pozorem spółdzielni produkcyjnych). Nie organizują grup producenckich, choć teraz mogą liczyć na pomoc finansową, sięgającą 100 tys. euro.

Własność spółdzielcza jest rodzajem własności prywatnej, która w stolicy naszego kraju stała się przedmiotem działań propagandowych, fundowanej przez magistrat Społecznej Szkoły Antykapitalizmu. Głosi ona, że „własność prywatna to kradzież”. Za szkolenia anarchicznego lewactwa podatnicy płacą 3,6 mln zł rocznie. Zadymiarze uczą się m.in. taktyki walk ulicznych. Śmieszne i straszne.

Mogłoby się wydawać, że misją mediów publicznych jest przechowywanie (z możliwością dorabiania się) aparatczyków partyjnych i współpracowników służb specjalnych, zaś warunkiem ładu medialnego – osiągnięcie monopolu nadawczego przez wyżej wymienionych oraz. tzw. kapitał transformacyjny. Lustracja i dekomunizacja nie dosięgły ani mediów, ani wymiaru sprawiedliwości, ani uczelni. Nie inaczej w spółdzielczości, gdzie w zarządach i administracji nieźle urządzili się wyżej wymienieni oraz ich potomkowie.

Malejący udział spółdzielczości mieszkaniowej w krajowym rynku budowlanym, to rezultat nie tylko dominacji deweloperów, ale także degradacji idei spółdzielczości.

Dyktatorzy blokowisk

W warunkach nagminnego i wieloletniego deficytu mieszkaniowego (1-2 mln) własne mieszkanie nabiera wyjątkowego znaczenia. Daje poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji życiowej, nie mówiąc o umacnianiu więzi rodzinnych i środowiskowych. Stanowi ono – jak każda własność – warunek demokratyzacji społeczeństwa. Prezesi spółdzielni nie mogli tego nie wiedzieć, a jednak byli przeciwko uwłaszczeniu spółdzielców. Po uchwaleniu ustawy, wywieszali w proteście czarne flagi. Była to żałoba po PRL-owskiej spółdzielczości.

Chociaż tylko zarządzali wspólnym majątkiem, uzurpowali sobie prawo do własności mieszkań, traktując je jako majątek spółdzielni. Prezes był panem wszystkiego – spółdzielnia to ja. Mój majątek to setki milionów złotych. W olsztyńskiej spółdzielni „Domator” nie tylko prano brudne pieniądze, ale prowadzono nielegalną agencję towarzyską, której szefem ochrony był urzędujący prezes. Kupowali w niej mieszkania miejscowi notable, więc przedsiębiorczy zarząd był kryty. Uwłaszczenie ukróciło to sobiepaństwo. Niemniej prezesi pozostali na swych stołkach.

Jest o co walczyć, gdy wartość majątku spółdzielni mieszkaniowych przekracza budżet państwa (tylko roczne wpływy z czynszu to kilkadziesiąt milionów złotych). I co więcej – zarządzający tym gigantycznym majątkiem podlegają tylko kontroli wewnętrznej, czyli członkom spółdzielni.

Można jednak – z powodzeniem – zmylić pogonie. Trzeba tak skonstruować rady nadzorcze, by nie były zbyt dociekliwe; tak pokierować zebraniem członków, by zapewnić sobie reelekcję. Wieloletnia rutyna robi swoje, więc powodzenie murowane. Choćby wynajmowanie lokali użytkowych przynosi „dowody wdzięczności” i przychylny elektorat. Są również kombinacje statutowe. Można tak uchwalić statut, by zapewnić prezesowi długoletnią (dożywotnią) kadencję. Nietrudno to uzyskać, gdy niewielu mieszkańców (zresztą członków) interesuje się działalnością spółdzielni.

Mimo upodmiotowienia spółdzielców (są właścicielami mieszkań i części gruntu, na którym stoi budynek), nie nastąpiło gremialne rozbijanie PRL-owskich molochów na mniejsze organizmy. A to właśnie te olbrzymy w dużej mierze przyczyniły się do dewaluacji (m.in. członkostwo nie było dobrowolne) idei spółdzielczości. Pozostało po staremu, czyli spółdzielnia zredukowana do zarządu nieruchomości. Dzięki uporowi i niechęci zarządzających spółdzielniami, uwłaszczenie spółdzielców nie stało się szansą na odrodzenie spółdzielczości, choć nie przyczyniło się też – wbrew czarnemu PR prezesów – do jej likwidacji.

Bezsilność śmieciowa

Nałożenie na mieszkańców obowiązku segregowania śmieci nie traktuje się jako ograniczenia wolności obywatelskich, ani też jako udział w oszustwie, bo przecież ludzie wyręczają firmy utylizacyjne (w dodatku dostarczając im dochodowych surowców), płacąc podwyższone stawki. Gdy oburzeni mieszkańcy zwracają się z pretensjami do administracji spółdzielni, ta odsyła ich do stołecznego magistratu. Ten zaś powołuje się na jakieś rozporządzenia opresyjnego rządu PiS-owskiego. W rezultacie stawka z 10 zł miesięcznie wzrosła do 65 zł.

Wydawało się logiczne, że skoro ludzie „produkują” śmieci, to ich usuwanie powinno zależeć od liczby mieszkańców we wspólnym lokalu. Tymczasem stołeczni urzędnicy wpadli na pomysł, aby stawkę wywozu śmieci uzależnić od ilości zużywanej wody. Co to ma do rzeczy, nie wiadomo, boć przecie śmieci człowiek, a nie metr sześcienny wody. W dodatku zapobiegliwy magistrat stołeczny podwyższył opłaty za wodę (12,73 zł za metr sześcienny).

Wynikałoby z tego, że im mniejsze zużycie wody, tym mniejsza opłata śmieciowa, ale i tu pułapka, bo do rozliczenia przyjmuje się średnie zużycie na głowę (4 metry sześcienne). Tak, czy owak, trzeba płacić (skądinąd wizja niedomytej stolicy nie wygląda atrakcyjnie). No, ale jest pretekst do kolejnej podwyżki miejskich opłat. Będzie więcej funduszy na ideologie lewacko-genderowe.

Urzędnicy powołują się na ogłoszony przetarg, którego osobliwość – jak się okazuje – ma polegać na obciążeniu kosztami mieszkańców, pod pretekstem ochrony środowiska. Pomijając fakt, że stolica nie jest odpowiednio przygotowana do odbioru i utylizacji odpadów komunalnych. A śmieci to przecież surowiec i paliwo energetyczne – więc żywy pieniądz. W każdym razie w spychotechnice urzędników nie widać świadomości, że państwo traci na śmieciach miliardy. Instytut Jagielloński szacuje wartość przemysłu śmieciowego na 15,3 mld zł (w 2019 roku), z czego jedna trzecia zanika w szarej strefie (od 2 do 2,7 mld zł).

Pandemia remontowa

Tymczasem gładź szpachlowa okazuje się artykułem pierwszej potrzeby, a w dodatku atrybutem komfortu i statusu społecznego. Zjawisko dynamizuje chiński wirus, mutując w wirus remontowy. Jak na razie, nikt nie myśli o szczepionce na ten ostatni. Sąsiedzi muszą więc tolerować uciążliwości remontowe, przy czym administracja spółdzielcza jest bezsilna, bo właściciel może robić w swym mieszkaniu, co zechce.

Planując blok mieszkalny, projektanci przewidzieli taki rozkład mieszkań, taki układ stref funkcjonalnych, by ich użytkowanie nie zakłócało spokoju mieszkańców (piony kuchenne, sanitarne, wypoczynkowe). Nowi posiadacze mieszkań z upodobaniem zajmują się ich dekonstrukcją, nie bacząc na sąsiadów. W efekcie ci mają np. nad salonem łazienkę, nad sypialnią kuchnię. I trudno przeciwstawić się temu barbarzyństwu. Święte prawo własności (najczęściej nowobogackich) ma się nijak do kultury mieszkania czy relacji międzyludzkich. O typowych dla starych spółdzielni więzach społecznych można tylko pomarzyć.

Przed sąsiadami – burzymurkami nie ma obrony, ani ze strony administracji spółdzielni, ani ze strony prawa (zresztą jak je egzekwować). Na liczenie, że może ucywilizują się – może nie starczyć pokolenia. Dobrze, gdy uda się ustalić, by młoty pneumatyczne nie pracowały od świtu. Z drugiej strony nieruchomość (dom) jest własnością wspólną wszystkich członków spółdzielni. Czy zatem można dowolnie zmieniać jej walory użytkowe (eksploatacyjne) – pytanie bez odpowiedzi. Nabywcy kupują mieszkanie. Idea spółdzielczości niewiele ich obchodzi.

Demokracja bezpośrednia

Podczas gorących debat publicznych przed referendum uwłaszczeniowym Marek Borowski (n.b. absolwent SGPiS) przekonywał, że jak ludzie staną się właścicielami mieszkań – to je sprzedadzą, a pieniądze przepiją. Jak widać, tylko w deklaracjach własność miała być fundamentem przemian ustrojowych. W rzeczywistości przechwytywała ją uwłaszczająca się nomenklatura.

Znajdowała sprzymierzeńca nawet w Trybunale Konstytucyjnym. Ustawa z 1997 roku umożliwiała członkom spółdzielni stać się właścicielami mieszkań (za niewysoką opłatą), czyli stać się niezależnymi obywatelami. Szybko jednak SLD i PSL zaskarżyły ustawę do TK, który uznał opłaty za „nieadekwatne” (a więc przepis niekonstytucyjny). Niemniej towarzysze już zdążyli się uwłaszczyć, zaś TK uznał, że uczynili to zgodnie z prawem.

Blisko 10 lat później uwłaszczenie (upodmiotowienie) spółdzielców okazało się możliwe, ale nie wpłynęło to na ich aktywizację, choć zyskali prawo uczestnictwa w walnym zgromadzeniu (przedtem reprezentowali ich przedstawiciele), które w dużych spółdzielniach dzieli się na części. Teraz każdy ma głos. Nie przychodząc na walne, pozbawia się wpływu na środowisko (i koszty) swego zamieszkania.

Demokracja bezpośrednia może ożywić aktywność społeczną członków spółdzielni. Może, ale nie musi. Mieszkańcy zyskali także możliwość tworzenia małych spółdzielni, zakładania wspólnot mieszkaniowych, kontroli zarządzających. Nie można jednak zmusić ich do aktywności.

Bierność skazuje spółdzielców na pozostawanie w tym, co jest. Na dożywotnich prezesów i dożywocie na blokowisku. Dobrze, że chociaż nie odpowiadają wartością mieszkania za działalność spółdzielni (wykupione mieszkania wychodzą z majątku spółdzielni, stając się

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię