Ujawnienie informacji o płaceniu przez agentów rosyjskich służb specjalnych za wykonywanie na murach napisów „Je… PiS” przypomniało mi pewien znamienny epizod sprzed ponad czterdziestu lat.
Historię tę opowiadał mi ś.p. Krzysztof Gulbinowicz, dobrze ją też pamiętał ś.p. Kornel Morawiecki. Było to w roku 1982. Szybko rozwijająca się wówczas Solidarność Walcząca tworzyła kolejne struktury wyspecjalizowane w przeróżnych formach podziemnej działalności. Jedna z nich miała się zajmować fotograficznym i filmowym dokumentowaniem dziejących się wydarzeń, przede wszystkim komunistycznych zbrodni i aktów społecznego oporu. Początkowo grupa fotografów na światłoczułych kliszach uwieczniających obrazy aresztowań czy ulicznych demonstracji korzystała ze sprzętu własnego i głównie klasy amatorskiej. Zapotrzebowanie na sprzęt profesjonalny szybko zostało przekazane do jednego z działających już wówczas zagranicznych przedstawicielstw Solidarności Walczącej. Konkretnie – do inżyniera Andrzeja Wirgi, prowadzącego Biuro Zagraniczne Solidarności Walczącej w Republice Federalnej Niemiec. Wirga w zachodnich Niemczech działał bardzo sprawnie. W mediach i na tablicach ogłoszeniowych zamieszczał informacje o organizacji walczącej w Polsce z reżimem komunistycznym oraz prośby o wpłaty na podany rachunek bankowy. I rzeczywiście przez całe lata osiemdziesiąte jakieś kwoty na ten rachunek były wpłacane. O ile pamiętam w sumie były to dziesiątki tysięcy zachodnich marek, co przy ówczesnych relacjach walutowych (przeciętna miesięczna płaca w PRL – u wynosiła około 30 DM) było wartością znaczącą. Najciekawsze przypadki działalności Andrzeja Wirgi wiązały się jednak nie z przemycanymi potem do kraju wpłatami pieniężnymi, ale z ofiarodawcami różnych przedmiotów, których potrzebę posiadania zgłaszała działająca w Polsce Solidarność Walcząca. Tak bowiem, jak dzisiaj np. Telewizja Republika ogłasza potrzebę zakupu kamer czy wozu transmisyjnego, tak Andrzej Wirga na łamach swoich publikacji w mediach RFN ogłaszał, że Solidarność Walcząca potrzebuje takiego czy innego sprzętu – najczęściej poligraficznego, radiowego czy jakichś podzespołów elektroniki. W odpowiedzi na takie ogłoszenia do Wirgi zgłaszali się czasem bardzo dziwni ludzie, ale nie raz okazywało się, że całkowicie bezinteresownie oddają oni czasem w ręce przedstawiciela Solidarności Walczącej rzeczy naprawdę wartościowe, np. sprzęt radiowy oparty na technologiach (!!) nieznanych po wschodniej stronie „żelaznej kurtyny”. Jeden z najbardziej cudacznych, ale niezmiernie owocnych przypadków tego rodzaju Igor Janke opisał w swojej książce pt. „Twierdza. Solidarność Walcząca – podziemna armia”. Wydarzenie to brzmi absurdalnie i całkowicie niewiarygodnie, ale naprawdę miało miejsce. Dobitny tego dowód stanowi sporych rozmiarów dostawa skanerów podsłuchowych, które Wirga od ofiarodawców otrzymał i które następnie zostały z powodzeniem przemycone do Polski, gdzie odegrały dużą rolę w działaniach Solidarności Walczącej. Ofertę ofiarowania Solidarności Walczącej owego sprzętu, którego Solidarności Walczącej mogło pozazdrościć sowieckie KGB, złożył Wirdze człowiek wyglądający bardzo dziwnie. Nie budził zaufania, Wirga obawiał się, że deklarujący się jako bezinteresowny ofiarodawca to jakiś „lewacki świr” a może i terrorysta. Sprawa jednak była zbyt wielkiej wagi, by z potencjalnej szansy zrezygnować. Inżynier Wirga wziął więc udział w kolejnych spotkaniach i z „lewackim świrem” i z paroma innymi, których wygląd był jeszcze bardziej niepokojący. W końcu zorientował się, że towarzystwo to należy do ultra – komunistycznej, finansowanej przez Związek Sowiecki organizacji Rote Army Fraktion. Ni mniej, ni więcej – ludzie otrzymujący pieniądze od Sowietów zgłosili się z chęcią wsparcia organizacji walczącej z sowiecką okupacją! Do pewnego stopnia absurd ten wyjaśnił się w jednej z rozmów, w czasie której lewak z wszystkich poznanych przez Wirgę wyglądający na najbardziej szajbniętego powiedział: „Jaruzelski to żaden komunista. To, co macie w Polsce, to żaden komunizm. Słusznie robicie chcąc rozwalić ten faszyzm udający komunizm”. Po tej krótkiej rozmowie aktywista Rote Army Fraktion przekazał przedstawicielowi Solidarności Walczącej walizę supernowoczesnej elektroniki. Było to ostatnie spotkanie z tymi ofiarodawcami, którzy niczego nie oczekiwali w zamian i po usłyszeniu od których serdecznego „Good luck!” Wirga nie spotkał ich już nigdy więcej.

Szybko też pojawiły się w RFN owoce ogłoszonego przez Andrzeja Wirgę zapotrzebowania na sprzęt filmowy i fotograficzny. Parę dobrych aparatów i chyba jedna niezła miniaturowa kamera przez jakichś zupełnie niewiadomych ludzi zostało przekazanych niemal od razu i po ukryciu w zakamarkach kursujących do Polski ciężarówek – dotarły do Solidarności Walczącej (już latem 1982 współpracujący z Solidarnością Walczącą konstruktorzy z firmy Steyer dostarczyli bowiem informacje o takich miejscach w konstrukcji ciężarówek, o istnieniu których nie wie, więc i do których nigdy nie zajrzy żaden celnik czy inna kontrola graniczna). Aparaty szybko trafiły w ręce profesjonalnych fotografów – konspiratorów, stąd dokumentowanie wydarzeń stanu wojennego weszło w lepszą jakościowo fazę. Krótko później jednak do Solidarności Walczącej trafiła szokująca oferta. Dziś nie pamiętam już kwot, jakie proponowali tajemniczy oferenci (z ludźmi, którzy już nie żyją, rozmawiałem o tym wiele już lat temu), ale chodziło o pieniądze olbrzymie. Kwoty były wymieniane w dolarach i miały być to dziesiątki tysięcy (a przeciętna pensja to było wtedy w Polsce kilkanaście dolarów). W złożonej pisemnie ofercie ktoś przyznawał się, że to on jest ofiarodawcą sprzętu fotograficznego a teraz proponował (o ile mnie pamięć nie myli) dwadzieścia czy trzydzieści tysięcy dolarów (niewykluczone, że więcej) za wykonanie niemieckojęzycznych napisów w bodaj trzydziestu punktach Wrocławia. Zaznaczał przy tym, że muszą to być miejsca rozpoznawalne. Oferentowi (a raczej: oferentom) najbardziej zależało na fotografiach dużych napisów namalowanych we wrocławskim Rynku, na ratuszu, przy dworcu głównym i na Ostrowiu Tumskim w sąsiedztwie katedry. Oferta zawierała życzenie dotyczące rozmiarów i wyrazistości wymalowanych liter oraz oczywiście – treść napisów. Miały być niemieckojęzyczne i stwierdzające, że Wrocław to miasto, które powinno należeć do Niemiec. Celem uwiarygodnienia oferty nieznani jej autorzy stwierdzali, że za jedne tylko pierwsze zdjęcie wykonane zgodnie z ich zamówieniem natychmiast przekażą (o ile mnie pamięć nie myli) tysiąc dolarów.
Dla części członków Rady Solidarności Walczącej propozycja ta była wstrząsem. Inni stwierdzili, że „to normalna rzecz, bo Niemcy to przecież Niemcy, mają swoje interesy i generalnie są to interesy Polsce wrogie”. A propos pozyskanego sprzętu ktoś powiedział „brać, ale jego odbioru nie kwitować”. Ktoś inny zażartował, że można by jeden napis zrobić, ale jakąś farbą łatwą do całkowitego usunięcia i po sfotografowaniu natychmiast napis zmyć. Oczywiście jednak – z propozycji tej nie skorzystano. W żaden też sposób nie udało się ustalić, od kogo ona nadeszła. Po paru miesiącach wszyscy o niej już chyba zapomnieli, kiedy nagle pojawiła się kolejna. Mowa w niej była o jeszcze większych pieniądzach a zamówienie tym razem polegało na propozycji wymalowania napisów polskojęzycznych, ale wymierzonych w Żydów. Na zasadzie podobnej do poprzedniej jakiś oferent zobowiązywał się do wypłacenia ogromnych pieniędzy za napisy w rodzaju „Przecz z Żydami”, „Żydzi do gazu” czy wizerunki gwiazdy Dawida wiszącej na szubienicy. Wszystko wskazywało na to, że propozycja przyszła z tego samego lub bardzo podobnego źródła. Z jakiego – znów w żaden sposób nie dało się ustalić. Nie muszę chyba dodawać, że o jakimkolwiek korzystaniu z takiej propozycji nie mogło być mowy.
Odpowiedź na pytanie „o co w tym wszystkim chodzi” jest oczywista. Są na świecie (między innymi za naszą wschodnią i za zachodnią granicą, ale nie tylko) potężne i zasobne w pieniądze siły gotowe płacić za działania wyniszczające wizerunek Polski, generujące społeczne podziały, wywołujące w naszym kraju zabójcze dla niego konflikty. To w tym celu w XVIII wieku Berlin i Petersburg przez całe dziesięciolecia tysiącom obywateli Rzeczpospolitej wypłacały tzw. „jurgielt”. Fryderyk II i jego następcy płacili swym agentom, by wprowadzali do obiegu sfałszowaną polską monetę, przegłosowywali w polskim Sejmie zabójcze dla Polski ustawy, pisali, drukowali i kolportowali wyniszczające Polskę publikacje, siali toksyczny zamęt choćby właśnie napisami na murach. W latach osiemdziesiątych XX wieku jacyś Niemcy (raczej nie prywatne osoby – oferowane kwoty były zbyt duże) chcieli nagłośnienia w szerokim świecie „faktu” rzekomego pragnienia wrocławian, by oderwać swoje miasto (zapewne wraz z całym regionem) i dołączyć je do RFN. Potem chyba tym samym zamarzyło się przyprawienie Polakom gęby nazistów, by wzmocnić przekaz o „polskich obozach koncentracyjnych”. Teraz agenci Putina za jedno „Je… PiS” płacą bodaj osiem dolarów. Na szczęście nikczemnych półgłówków gotowych hasełka takie smarować na murach czy umieszczać na swych własnych samochodach nie mamy w Polsce zbyt wielu.
Artur Adamski