Przeczytałem sobie niedawno „Świadectwa stanu wojennego”, wydany już prawie dwadzieścia lat temu przez Instytut Pamięci Narodowej tom złożony z dziesiątek wspomnień ludzi od 13 grudnia 1981 zaangażowanych bez reszty w walkę o wolną Polskę.
Sam należę do Pokolenia Stanu Wojennego. Nic bowiem w moim życiu nie wpłynęło na moją świadomość tak bardzo, jak wojna wypowiedziana mojemu narodowi przez prosowiecki reżim Jaruzelskiego. Przed tamtym Grudniem byłem nastolatkiem żyjącym własnymi sprawami. Liżącym rany po nieszczęśliwej miłości młodzieńcem pochłoniętym bardziej sportem lotniczym niż szkołą, zaczytującym wiersze „kaskaderów literatury”, wsłuchującym się w psychodelicznego rocka niż obywatelem – patriotą marzącym o wolnej ojczyźnie. Wziąłem oczywiście udział w słynnym Marszu w Obronie Więźniów Politycznych, w czasie którego zresztą o mało nie zostałem ofiarą esbeckiej prowokacji (rozpędzona ciężarówka na Placu Uniwersyteckim z wielką prędkością wpadła właśnie w „moją” część pochodu a przeżywany przeze mnie etap „lizania ran po miłości” sprawił, że na jej widok nawet nie przyspieszyłem kroku). Polska, wolność, niepodległość – także i wtedy były dla mnie sprawami ważnymi, ale związek Solidarność liczył dziesięć milionów członków, we wspomnianej demonstracji maszerowały dziesiątki tysięcy wrocławian. „Wielomilionowy ruch świetnie radzi sobie beze mnie” – tak myślałem i dlatego skupiałem się na własnych sprawach. Z tej też przyczyny jednym z najważniejszych dni w moim życiu okazał się być potem ten, w którym w bezbrzeżnie beznadziejnej i ponurej scenerii, jaka rozpostarła się po stłumieniu grudniowych strajków, bardzo boleśnie zatętniło mi w głowie pytanie: „I gdzie jest tych dziesięć milionów ludzi Solidarności ??”
Większość relacji zawartych w „Świadectwach stanu wojennego” do złudzenia przypomina moje własne przeżycia, myśli, emocje tamtego czasu. Tę samą niezgodę na totalitarne zniewolenie, na zdeptanie historycznych szans naszej ojczyzny i niemal identyczne poczucie zagrożenia wraz z gotowością zapłacenia słonej ceny za marzenia. Za te marzenia o wolnej Polsce, przeżywane w całym naszym kraju i spisane w „Świadectwach”. Zarazem mimo, iż rzecz dotyczy doznań wstrząsających, w pamięci zaszytych tak mocno, jakby zdarzyły się przed chwilą, czytając te „Świadectwa” miałem też wrażenie, że mam do czynienia z lekturą dotyczącą niemal archeologii. Absurd? Paradoks? Chyba nie do końca…
„Świadectwa” zawierają np. opisy szarż czołgów na zakłady strajkujące w proteście przeciw stanowi wojennemu i masowym aresztowaniom. W jednym z takich zakładów tłum robotników znamiennie odpowiedział na wygłoszone przez milicyjny megafon ostrzeżenie: „Wycofajcie się, za pięć minut przez te mury i bramy przejadą czołgi!” Odpowiedź ta brzmiała: „To jedzcie po naszych trupach! Ale nasze dzieci nigdy wam tego nie zapomną!” Kilka minut później czołgi rozwaliły fabryczne mury równocześnie z kilku stron strajkującego zakładu. Robotników nie rozjechały, bo po wybiciu czołgami wyłomów zatrzymały się na dymiących kurzem gruzach. I przy ogłuszającej kanonadzie zza strzelających ślepą amunicją tanków wytrysnął szturm setek funkcjonariuszy ZOMO. Pod uderzeniami ich pałek padały kolejne dziesiątki zdeterminowanych w stawianiu oporu. Oporu – walcowi sowieckiego zniewolenia.
W grudniu 1981 załogi wielu zakładów pracy stawiały barykady i narażały życie, by tych miejsc bronić w imię wolności obywatelskich i wolności swojej ojczyzny. Dziś wielu tych zakładów już nie ma. Kilka lat później zdradzieccy łże – przywódcy zawarli dil z tymi, którzy dowodzili owymi szwadronami czołgów. W jego następstwie najcenniejsze składniki majątku narodowego przejęły nomenklaturowe spółki zaraz potem przeprowadzające „restrukturyzacje” często polegające na sprzedaniu zakładów niemieckim potentatom. Tym, dla których zakłady te stanowiły konkurencję. Dzięki dokumentom niedawno ujawnionym przez profesora Bogdana Musiała dziś już wiemy, że w roku 1989 rząd Republiki Federalnej Niemiec specjalne fundusze przeznaczył na to, by to, co stanowiło przeszkodę dla gospodarczych interesów Niemiec w Polsce – wykupić i zlikwidować. To często z tej przyczyny załogi kolejnych fabryk z dnia na dzień traciły pracę. A ich protesty ówczesna propaganda piętnowała kalumniami o „nieprzystosowanych do transformacji”, o „sierotach po PRL – u”, o „mentalnie niezdolnych do życia w realiach wolnego rynku”. A także tym określeniem najpodlejszym i najbardziej szkodliwym. Dla tradycji polskiej i chrześcijańskiej wyniszczającym najbardziej, bo wymyślonym przez związanego z aparatem władzy księdza. Przez duchownego trudem ówczesnej propagandy namaszczonego na rzekomy „moralny autorytet”. Tego kapłana, który jakże wielu swymi słowami i procederami skutecznie zniechęcił do wszystkiego, co kojarzyło się z Kościołem. Tego, który został członkiem partii Unia Demokratyczna. Ta obelga wymyślona przez owego hipokrytę w sutannie i z profesorskim tytułem brzmiała: „Homo sovieticus”! Tą bluzgą obrzucano ludzi pozbawianych środków na utrzymanie ich rodzin. Ludzi broniących miejsc pracy, które im zabierano, żeby kreatury z PZPR -u mogły nabić kabzę a kolejny niemiecki koncern o hitlerowskim rodowodzie mógł sobie zlikwidować polskiego producenta i sam zbijać kolejne miliony na tym, że jego monopolowi żadna polska firma już nie zagrażała. Tak się potoczyły losy wielu polskich zakładów. Zakładów w stanie wojennym bronionych przez załogi gotowe na każde poświęcenie w imię wolności swojej ojczyzny. Tyle to wszystko było warte dla tych, którzy dorwali się do władzy po „okrągłym stole” …
A kiedy już czołgowe gąsienice zmiażdżyły pierwszą w stanie wojennym falę protestów zaczął się czas konspiracji. Też dobrze pamiętam ten czas, ten ocean czasu przeznaczanego na drukowanie, na kurierskie trasy, jakże też często na „buzowanie w miejscu”, bo coś się chrzaniło z powielaczem albo gdy trzeba było błyskawicznie ewakuować sprzęt, bo zagrożenie, bo aresztowania … Ileż nocy nieprzespanych, ileż nerwów, ileż zdrowia straconego w tych tygodniach, w których niemal pewne już było, że któregoś świtu nagle wejdą do domu razem z drzwiami a w domu przecież sędziwy ojciec dopiero co po zawale i mama z niewiele lepszym zdrowiem … Lata podziemnego mozołu i walki w coraz większym stopniu ze – zwątpieniem. Sto pięćdziesiąta noc w całości spędzona nad sitodrukową ramką, dwusetny wyjazd z transportem bibuły, sześćsetny raz plecak wypełniany świeżym wydrukiem. I to pytanie, przed którym coraz trudniej się było obronić: „Czy my kiedykolwiek cokolwiek osiągniemy?”
„Świadectwa stanu wojennego” IPN opublikował w roku 2006. Jego autorzy wymieniają mnóstwo nazwisk. A nie wiedzą wtedy jeszcze, że co któreś z nich – należało do tajnego współpracownika bezpieki. Część tych autorów już nie żyje. Może i dobrze, że nie doczekali tej prawdy? Tej wiedzy, że niektórzy z ludzi, których znali jako swoich współpracowników z podziemia – byli opłacanymi przez antypolskie służby zdrajcami? Część z nich nawet funkcjonariuszami na etatach niejawnych. Tymi, którym krótko po „okrągłym stole” przyznano specjalne emerytalne uposażenia. Takie w wysokości zaczynającej się od czterokrotności średniej płacy nauczyciela. Tyle dostawał zwykły przechodzący na resortową emeryturę funkcjonariusz strudzony piętnastoma latami służby. Oficer SB z dłuższym stażem oczywiście znacznie więcej. A mnóstwo ludzi Solidarności równocześnie strącono w prawdziwą nędzę. Zupełnie tak, jakby wszystkim Polakom zamierzano uświadomić, że za walkę z Polską i Polakami otrzymuje się immunitet bezkarności i życie w luksusie. A za walkę o polską wolność – upokorzenie, wyszydzenie i nędzę.
Kiedy premierem (mówiło się: „niekomunistycznym”) był Tadeusz Mazowiecki w całej Polsce płonęły archiwa Służby Bezpieczeństwa. Czasem nawet tak spektakularnie, jak w Kielcach, gdzie po prostu hektolitry benzyny wlano do siedziby niegdysiejszej bezpieki i puszczono ją z dymem wraz z całą zawartością. Niektórzy posłowie Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego nawet się oburzali, ale tak naprawdę nikt przeciw temu nie kiwnął palcem w bucie. Ostatecznego rozwiązania tej „zagadki” dostarczyło sejmowe głosowanie przeprowadzone w trzecią rocznicę „przełomowych” wyborów z roku 1989. 4 czerwca 1992 przytłaczająca większość Sejmu RP stwierdziła jednoznacznie, że szpicle prosowieckich służb powołanych do zwalczania polskich dążeń niepodległościowych mają pełne prawo do zajmowania najwyższych urzędów państwa polskiego, włącznie z godnościami marszałków Sejmu i Senatu, fotelami ministrów a nawet premiera i prezydenta… Taką „wolną” Polskę wywalczyliśmy, za takim kształtem naszego państwa zagłosowała sejmowa większość …
„Świadectwa stanu wojennego” przypomniały mi mnóstwo historii przyjaciół z tamtych czasów. Basi Sarapuk w roku 1986, za przewożenie prasy podziemnej, SB skonfiskowała samochód marki skoda. W 1992 roku pojazd ten zdołała odzyskać. Okazało się, że sześć lat stał na milicyjnym parkingu. W tym czasie dach przerdzewiał tak, że zrobiła się z nim dziura i woda wlewająca się do środka doprowadziła do przerdzewienia na wylot także podłogi. Basia samochód więc odzyskała, ale był on już raczej kupą złomu. A kiedy już znów była skody tej właścicielką – poczta doręczyła jej list polecony wysłany przez policję, spadkobierczynię Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych. List ten zawierał rachunek za trwające sześć lat parkowanie na milicyjnym – policyjnym parkingu. Suma była astronomiczna, bo w końcu całe sześć lat a przecież i odsetki i inflacja z przełomu tamtych dekad…
Kiedy zaczynała się Druga Rzeczpospolita największym luminarzom kultury niepodległej Polski przyznano apartamenty na Zamku Królewskim. Zamieszkał na nim np. Stefan Żeromski. By było wiadomo, jak ważna jest sprawa ojczystej kultury i myśli niepodległej. Wyniszczony rozbiorami i wojnami kraj był biedny jak mysz kościelna, ale ogromne środki przeznaczono też na szkoły. Po to, by młode pokolenie uczyć. W zasadniczej mierze – uczyć ojczystej historii, miłości do ojczyzny, obowiązku oddania swemu państwu. Temu też służyły nakłady na harcerstwo, na mające być kuźnią patriotyzmu polskie wojsko. Krótko po „okrągłym stole”, latem roku 1991, jednym pociągnięciem ołówka ze wszystkich szkół wyrugowano wszystkie zajęcia pozalekcyjne, włącznie ze szkolnymi drużynami harcerskimi. Ilość lekcji języka ojczystego zredukowano do ilości nieznanej w żadnym innym kraju europejskim czy pozaeuropejskim, ale w jakikolwiek sposób cywilizowanym. A ilość lekcji historii zmniejszono o połowę… Tak jakby właśnie po to, by dziesiątki kolejnych młodych roczników stawały się bezbronnymi ofiarami nieprzyjaznych Polsce narracji. I żeby łatwiej przyswajały „pedagogikę wstydu” – rzeczywistą naczelną ideologię tego, w co nam Polskę wypoczwarzono w 1989 roku.
W Drugiej Rzeczpospolitej mieliśmy trzech prezydentów. Każdy z nich był profesorem. Dwóch z tych trzech profesorów – naukowcem klasy i sławy światowej. Dwóch z tych trzech prezydentów – zasłużonym, bohaterskim bojownikiem o polską niepodległość. Z trzech pierwszych prezydentów bytu szumnie zwanego Trzecią Rzeczpospolitej żaden nie miał wyższego wykształcenia. A każdy z tych trzech – był zarejestrowanym agentem prosowieckich służb zwalczających polskie dążenia niepodległościowe.
Czy jest się czemu dziwić, że po tym, co z Polską zrobiono po roku 1989, dla trzydziestu dwóch procent obywateli naszego państwa to, czy państwo to będzie istniało czy nie – jest sprawą całkowicie obojętną? A kilkanaście procent wolałoby, żeby żadnego państwa polskiego wcale nie było? Te liczby, które poznałem uczestnicząc w kampanii wyborczej roku 2023, wstrząsnęły mną nie mniej, niż w 1981 roku stan wojenny. A teraz zbliżają się wybory prezydenckie, które wygrać może osobnik gotowy urzeczywistnić wolę tych kilkunastu procent. A trzydziestu dwóm procentom w ogóle nie będzie to dolegało.
Ktoś jeszcze pyta, dlaczego „Świadectwa stanu wojennego” są dla mnie jak książka o archeologii? W grudniu 1981 mieliśmy w Polsce takich, którzy stając naprzeciw czołgów krzyczeli: „Po naszych trupach!” I do końca lat osiemdziesiątych tysiące gotowych dać się zatłuc lub zgnić w więzieniach. A już w 1992 – sejmową większość stwierdzającą, że na szczytach polskiego państwa zasiadać mają antypolscy zdrajcy. Co my tak naprawdę od tego 13 grudnia 1981 osiągnęliśmy? Do jakiego stanu doprowadziliśmy naszą ojczyznę? Czy mamy być z czego zadowoleni widząc dziś przepaść, nad jaką zawlekliśmy dziedzictwo bez mała jedenastu wieków i dziesiątek pokoleń naszych ojców, dziadów, pradziadów?
Artur Adamski
Tak, to racja. Trzeba dodać, że od stanu wojennego do okragłego stołu upłynęło 8 lat, a od 1989 do dziś … 26. Konkluzję pozostawiam czytelnikom.