Szef rządu Koalicji 13 Grudnia objął władzę bezpośrednio po prezesie rady ministrów Zjednoczonej Prawicy i wszystko, co sobą uosabia, jest krańcowym zaprzeczeniem biografii, osobowości i działalności Mateusza Morawieckiego.
Przez wszystkie lata swoich poprzednich rządów Tusk funkcjonował pod bardzo szczelnym parasolem jednorodnej i bezwyjątkowo mu przychylnej propagandy. Do roku 2014 wszystkie media niezależne od dominującej partii były bowiem słabiutkie a władze dokładały każdych możliwych starań, żeby nie urosły i były skutecznie spychane na margines. Na palcach jednej ręki da się więc policzyć wszelkie przypadki wymknięcia się wówczas czegokolwiek spod propagandowej kontroli. W latach 2007 – 2015 wyjątków od jednolitego pro – Tuskowego przekazu było dosłownie parę, stąd i z dziennikarskim pytaniem, którego Tusk mógłby się nie spodziewać, spotkał się on w tych latach bodaj jeden czy dwa razy. To z tej przyczyny do historii przeszły nagle skierowane do Tuska słowa: „Panie premierze, jak żyć?” Potwornie zaskoczony Tusk milczał, bo w żaden sposób na sytuację taką nie był przygotowany. Fakt, że podobne zdarzenie już się nie powtórzyło, pozwala domyślać się tego, jakie konsekwencje wówczas ponieśli odpowiedzialni za trwające krótki moment rozszczelnienie ściśle nadzorowanej reżyserii obrazu, wg której Tusk każdego dnia przedstawiany miał być wyłącznie jako mąż stanu, mąż opatrznościowy, rzekomo budzący podziw i zazdrość całego świata przedmiot powszechnego uwielbienia Polek, Polaków a nawet histerycznej fascynacji narodów afirmujących Tuska w krainach od Peru po Katar i Seszele.
Warunki, w jakich przyszło działać Mateuszowi Morawieckiemu i innym politykom Zjednoczonej Prawicy, zawsze były krańcowo inne. Furia propagandowych ataków wzrastała z roku na rok a do rozmiarów niebotycznych sięgnęła w kampanii wyborczej. Rejestry niespotykane i niewyobrażalne osiągnęła wraz z wyborczym zwycięstwem PiS – u. Z faktu istnienia takiego a nie innego ładu medialnego – było to zresztą oczywiste. Przytłaczająca większość działających w Polsce mediów ma przecież rodowód jednoznaczny i niestety jak najdalszy od wszystkiego, co wiązać by się mogło z narodowym interesem naszego kraju. Nie w interesie Polski przecież pracują organy postkomunistyczne, nie dla Polski też niemieckie koncerny swymi korzeniami tkwiące w czasach hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy. Namiastka gazet i tygodników patriotycznej prawicy wraz z jeszcze mniejszą odrobiną zwalczanej przez postkomunistyczny mainstream telewizji i radiofonii dysponowały głosem ledwie słyszalnym w przestrzeni wypełnionej aparatem jednorodnym, potężnym, wszechogarniającym. Swą skalą wręcz druzgocącym a bez najmniejszych oporów dzień w dzień posługującym się pełną gamą oszczerstw i manipulacji, zdolnym arcy – skutecznie zafałszowywać rzeczywistość, szerzyć postawy złej woli i nienawiści. Pyta czasem ktoś dlaczego w Polsce nie udaje się zbudować siły politycznej zdolnej tak skutecznie działać na rzecz interesu własnego państwa i jego obywateli, jak to się dzieje np. na Węgrzech. Odpowiedź jest bardzo prosta. Od czasów ustrojowej transformacji węgierskie duże media nigdy nie znalazły się w takich rękach, w jakich od samego początku są one w Polsce. Dlatego też Węgry nigdy nie zostały poddane żadnej pedagogice wstydu, nikt nigdy Węgrów nie oduczał węgierskości, nikt nie plugawił węgierskiej historii. W przeciwieństwie do Polaków -Węgrów nie poddano jakiejkolwiek masowej tresurze umysłów. Tej, jaka od dziesięcioleci stanowi codzienność postkomunistycznych i polskojęzycznych niemieckich organów propagandy dominujących nad naszym krajem. To z tej też przyczyny większość ukazujących się w Polsce gazet, większość radiostacji i telewizji każdego dnia kreuje cudowne wizerunki Donalda Tuska równocześnie dążąc do wdeptania w ziemię Mateusza Morawieckiego czy kandydującego na prezydenta Karola Nawrockiego. I takie są też źródła nienawiści Tuska do poprzedniego premiera. Pomimo bowiem kolosalnej furii dominujących środków przekazu ogromna część Polaków Mateusza Morawieckiego jednak ocenia bardzo pozytywnie. A Tuskowi nie dają rady pomóc nawet najpotężniejsze z potężnych cudów propagandy.
Z kolei zarówno rodzinna, jak i osobista historia Mateusza Morawieckiego – to następne przyczyny ogromnych kompleksów Tuska. Morawiecki to bowiem potomek prastarych polskich rodzin, w których znaleźć można całe mnóstwo postaci na wskroś bohaterskich. Nie tylko powstańców styczniowych i konspiratorów Józefa Piłsudskiego, ale nawet polskich rycerzy spod Grunwaldu. Wystarczy zajrzeć do indeksu którejkolwiek książki o świętokrzyskim obwodzie Armii Krajowej by zobaczyć, jak wielu wśród tych akowców było Morawieckich. Te postacie, do których należą uczestnicy słynnego rozbicia więzienia w Jędrzejowie i innych spektakularnych czynów polskiego podziemia, to najbliżsi krewni premiera Morawieckiego. To ludzie, których Mateusz Morawiecki dobrze znał, to jego dziadkowie, wujkowie, kuzynowie pod opieką których się wychował. Nie bez znaczenia jest też przecież i to, jacy wychowywali go rodzice. Matka i starsza siostra działały w niepodległościowej opozycji długo przed Sierpniem 1980. Ojciec Kornel Morawiecki przez wielu znawców historii najnowszej określany dziś jest jako największy polski bohater narodowy naszych czasów. Od najmłodszych lat w niepodległościowej konspiracji działał też sam Mateusz Morawiecki. W drukowaniu podziemnej bibuły brał udział będąc ledwie nastolatkiem. Pomimo inwigilacji, szykan, nękania zatrzymaniami i przesłuchaniami zajmował się między innymi pisaniem dla podziemnego „Biuletynu Dolnośląskiego”. Publikowaniem mądrych artykułów pełnych miłości do ojczyzny. W tym samym czasie Donald Tusk na łamach pisma sprzyjającego komunistycznej władzy pisał, że „polskość to nienormalność”. Skąd taki pogląd Tuska? Może stąd, że język polski nie był normą domów, z których się wywodzi? Coś tam o przodkach obecnego premiera się dowiadujemy, ale czy był wśród nich ktokolwiek podobny do tych, którzy formowali Mateusza Morawieckiego? Mundur, w którym służył dziadek Tuska sugeruje coś dokładnie odwrotnego. Oczywiście nikt nie odpowiada za to, kto był jego dziadkiem. Już jednak za to, któremu państwu świadomie i z własnej woli oddajemy się na służbę, każdy odpowiada osobiście. A któremu państwu służy Tusk?
Dokładnie przeciwstawne są też ścieżki kariery Tuska i Morawieckiego. Trzydziestodwuletni Tusk w 1989 roku przyszedł do polityki nie mając złamanego grosza przy duszy. Pamiętający go z tamtego czasu opowiadają, że nawet na tle siermiężnych PRL – owskich realiów wyróżniał się bijącym po oczach ubóstwem. I wszystko, czego się Tusk w życiu dorobił, zawdzięcza on tylko i wyłącznie polityce. Apanażom poselskim, ministerialnym, premierowskim, unijno – europejskim… Mateusz Morawiecki poszedł drogą najściślej przeciwną, krańcowo odwrotną. Jeszcze jako student wraz z przyjaciółmi prowadził swoją pierwszą prywatną firmę. Zostając magistrem historii (w PRL-u nie zamierzał robić żadnej kariery, chciał się poświęcić nauczaniu polskości) natychmiast skończył jedne z pierwszych w Polsce, anglojęzyczne podyplomowe studia menedżerskie. Kończąc je dostał się na najlepszą uczelnię bankową RFN. Studiując na uniwersytecie w Hamburgu na dostateczną pomoc rodziców liczyć nie mógł, więc na życie zarabiał pracując fizycznie (dosłownie – z łopatą w dłoniach). A że uniwersytet ten ukończył z jedną z najlepszych lokat – zaproponowano mu stypendium na uniwersytecie w Bazylei – słynącym jako najpierwsza w Europie kuźnia kadr prawniczych. Kończąc ją mógł przebierać w najbardziej lukratywnych propozycjach. Po roku pracy na Uniwersytecie we Frankfurcie nad Menem i w centrali największego z banków niemieckich wybrał jednak powrót do Polski, gdzie irlandzcy inwestorzy kupili właśnie dwa banki, z których pozbywali się postkomunistycznej nomenklatury równocześnie szukając menedżerów największego formatu. Zorganizowany przez nich konkurs wygrał Mateusz Morawiecki. Pod jego zarządem szorujące po dnie wyeksploatowane przez postkomuchów zwłoki wyprowadzone zostały do pozycji jednego z kilku największych przedsiębiorstw kraju. A osiągnął to zatrudniając, gdy inni zwalniali, młodym matkom dając dodatkowe macierzyńskie urlopy a mającym dzieci w wieku przedszkolnym możliwość pracy na pół, ćwierć albo trzy czwarte etatu. Kierowany przez niego Bank Zachodni WBK zaczął być też nazywany prawdziwym ministerstwem polskiej kultury i dziedzictwa narodowego. Bo będąc jego prezesem Morawiecki ogromne pieniądze przeznaczał na dosłownie setki służących Polsce inicjatyw. Nie tylko na poświęcone polskiej historii filmy, książki, pomniki, ale i na szkoły dla młodych liderów polskiego biznesu. Właściciele większości akcji pozwalali mu na to, bo mimo tych nakładów kierowany przez Morawieckiego bank rósł i rósł przynosząc kolejne wielomilionowe zyski. Dlatego i samemu najlepszemu z bankowych prezesów płacili milionami. I płaciliby nimi nadal, gdyby nie decyzja Morawieckiego o wejściu w politykę. Bo Morawiecki nigdy nie chciał życia poświęcać zarabianiu pieniędzy. Zawsze chciał je poświęcić – służeniu Polsce. Kariera w biznesie była dla niego jak najlepsza ze szkół doskonałego zarządzania. Dlatego w roku 2015 mając czterdzieści parę lat i ogromny bagaż doświadczeń paręset tysięcy miesięcznej pensji (plus liczne premie) zamienił na kilkadziesiąt razy mniejsze wynagrodzenie ministra i wicepremiera. Zna ktoś w najnowszej historii Polski podobną ścieżkę kariery? Tusk też podobnej nie zna. Dla Tuska – jest ona wprost nie do pomyślenia. Stąd na samą myśl o tym Tusk dostaje największej ze swoich słynnych – furii.
Wyjaśnijmy też przy okazji choć jedno z długiego szeregu kłamstw wymyślonych i tak skutecznie przez postkomunistyczny aparat propagandy nagłośnionych, że powtarzają je czasem nawet zdezorientowani przeciwnicy reżimu Donalda Tuska. Kłamstwem tym jest informacja jakoby Mateusz Morawiecki miał kiedyś być doradcą Donalda Tuska. Prawda jest taka, że w roku 2010 Morawiecki przyjął propozycję uczestnictwa w Radzie Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów, którym był wówczas Donald Tusk. Radzie złożonej z kilkudziesięciu osób i nie będącej żadnym ciałem doradczym, ale w myśl jej statutu mającej przynosić nowe koncepcje gospodarczego rozwoju. Przyczyna decyzji uczestnictwa w tej Radzie była prosta: Mateusz Morawiecki liczył na to, że będąc członkiem tego gremium będzie miał możliwość realizowania projektów ciągnących w górę polską gospodarkę. Bo o Polskę, jej rozwój i przyszłość zawsze chodziło mu najbardziej. O dobro Polski bez względu na to, kto nią rządzi. Kto zna Mateusza Morawieckiego ten wie, że jednym z jego ulubionych świętych jest bardzo niegdyś kultywowany w Czechach święty Prokop. Czyli ta z postaci wyniesionych na ołtarze, która wg pradawnej legendy miała zaprząc diabła do orania pola. Na tej samej zasadzie Morawiecki liczył na to, że będąc członkiem gremium współdziałającego z choćby najżałośniejszą miernotą, mającą jednak największe możliwości decyzyjne, zdoła tym sposobem zrobić coś dla Polski dobrego. Już na pierwsze spotkanie tej Rady Gospodarczej Mateusz Morawiecki przyniósł więc szereg projektów mających zwiększyć potencjał polskiej gospodarki. Jeden z nich wzorowany był na doświadczeniach południowokoreańskich czeboli, za sprawą których biedny kraj stał się najbardziej dynamicznym z azjatyckich tygrysów. Inny projekt miał doprowadzić do repolonizacji działającego w naszym kraju sektora bankowego. Szybko jednak okazało się, że mająca działać przy Tusku Rada Gospodarcza jest fikcją. A uczestnictwo w niej stratą czasu. A może jeszcze gorzej, bo firmowaniem czegoś dla Polski niedobrego. Sam Donald Tusk pojawił się na tej Radzie tylko w czasie posiedzenia inauguracyjnego a następnie dosłownie wpadł na nie jeden tylko raz, na krótko i nie wyrażając najmniejszego zainteresowania przedmiotem obrad, którego zresztą pojąć zapewne nie byłby w stanie. Była to jedna jedyna okoliczność, w której teoretycznie drogi Tuska i Morawieckiego mogły się choć odrobinę zbliżyć. Ale nie zbliżyły się one nigdy. De facto do czasu, gdy Morawiecki z Tuskiem spotkali się w czasie kampanii wyborczej w roku 2023, na własne oczy obydwaj widzieli się jedynie dwa razy. Powtórzę: Morawiecki i Tusk przed rokiem 2023 widzieli się jedynie dwa razy. Nigdy nie odbyli ze sobą żadnej dłuższej rozmowy. Nigdy nie przeszli „na ty”. I nigdy Mateusz Morawiecki nie był żadnym doradcą Donalda Tuska. Przeciwnie – po kilku miesiącach uczestnictwa w Radzie Gospodarczej, której członkiem został w roku 2010, już na przełomie roku 2011 i 2012 Morawiecki złożył rezygnację. Zostało to zresztą wówczas w kręgach wyższego menedżmentu gospodarczego zauważone tym bardziej, że Morawiecki właśnie odnosił w swej pracy ogromne sukcesy – kierowany przez niego Bank Zachodni WBK awansował wtedy do pozycji jednego z największych w naszej części Europy a wszystkie jego wyniki okazywały się być coraz bardziej rekordowe. Tusk, pragnąc mieć w swoim kręgu postać życia gospodarczego zbierającą tak wielkie splendory, wysłał więc wtedy Morawieckiemu propozycję objęcia jednego z ministerstw. Morawiecki wiedział już wtedy jednak, że zainteresowanie Tuska rozwojem Polski jest żadne. I spodziewając się jedynie rzucania belek pod nogi propozycję tę odrzucił.
W absolutnie każdym detalu Tusk na tle Morawieckiego przedstawia się żałośnie. Na takie też oczywistości Tusk zawsze reaguje wściekłością. Kiedy Tusk wyjeżdżał do Brukseli, by objąć funkcję przewodniczącego Rady Europejskiej, zmuszony był do publicznego wyznania: „I must polish my English”. W rzeczywistości chodziło nie o doskonalenie, ale o naukę angielskiego niemal od podstaw. I temu Tusk na indywidualnych lekcjach poświęcał większość każdego dnia ostatnich miesięcy „pracy” na urzędzie premiera. Dobrze po angielsku mówić nie nauczył się nigdy, czego dowodów dostarcza każde z jego anglojęzycznych wystąpień. Także pod tym względem Morawiecki jest całkowitym zaprzeczeniem Tuska. Od dziesięcioleci Mateusz Morawiecki regularnie bywa z wykładami na najlepszych uniwersytetach zachodniej Europy i Stanów Zjednoczonych. Domyślać się możemy, w jaką furię wprawiać Tuska musiały choćby ostatnie wykłady Morawieckiego, wygłaszane na Harward University. Bo gdybyż w umiejętnościach językowych Tusk zdołał kiedyś sięgnąć choćby pięt Morawieckiego to na jakiż temat mógłby on wygłosić jakikolwiek wykład?
Jan Maria Rokita, znający Tuska jak mało kto stwierdził niedawno, że Tuska ma tak naprawdę jedną tylko nadzwyczajną zdolność. Jest to zdolność wydobywania z ludzi wszystkiego, co najgorsze. Ni mniej ni więcej – zdaniem jego wieloletniego współpracownika – Tusk to siewca zła. Każde, choćby najgłębiej ukryte zło z ludzi Tusk wydobywa, zwielokrotnia i wszystko co najgorsze na Polskę sprowadza. A wiedząc, że kierując polskim rządem Mateusz Morawiecki w ciągu paru lat potrafił podwoić budżet polskiego państwa, Tusk po prostu gotuje się z krańcowej nienawiści. Sam bowiem ledwie powrócił do władzy – wygenerował deficyt większy od sumy deficytów z poprzednich ośmiu lat (mafie vatowskie musiały się przecież odkuć po latach posuchy). Indywidua stworzone do niszczenia zwykle nienawidzą stworzonych do budowania dobra. Tak, jak bez reszty oddani służbie Niemcom nienawidzą bez reszty oddanych tytanicznej pracy dla Polski. To dlatego Tusk kipi zawiścią i zemstą. To z tej przyczyny Tusk to istna furia nienawiści wymierzonej w Morawieckiego.
Artur Adamski