1.7 C
Warszawa
środa, 19 marca, 2025

WSPOMNIENIE O MARKU GRASZEWICZU

26,463FaniLubię

Kiedy w roku 1984 rozpoczynałem studia w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego dr Franciszek Nieckula, we wstępie do jednego z pierwszych, można by rzec – powitalnych, wykładów stwierdził, że „jest to najmocniejsza polonistyka w kraju”.

Wkrótce przyszło się nam przekonać, że rzeczywiście tak było. Lata osiemdziesiąte były dekadą największej chwały i szczytowych triumfów wrocławskiej polonistyki. W pierwszych latach tego dziesięciolecia w murach instytutu działali jeszcze tacy giganci nauk o języku jak profesorowie Stanisław Rospond i Wojciech Bąk. Wykłady z całego szeregu epok literackich wygłaszały największe z naukowych autorytetów w tych dziedzinach. Arcy – mistrzem w zakresie literatury średniowiecza był prof. Jan Woronczak, baroku – prof. Czesław Hernas, oświecenia – prof. Mieczysław Klimowicz. Ciągle dawali też znać o sobie naukowcy, którzy swe kariery zaczynali jeszcze na Uniwersytecie Jana Kazimierza. A obok nich – całe mnóstwo kadry średniego i młodszego pokolenia. Ciekawej, barwnej, różnorakiej choć z jednym wspólnym mianownikiem. Była nim porażająca wręcz klasa erudycji. Rozmiar oczytania i wiedzy tych ludzi nie tylko imponował studentom. Ci tytani intelektu często wręcz porażali jakością i zawartością swoich umysłów.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Jedną z postaci rzucających się w oczy był dość wówczas młody Marek Graszewicz. Mówiono o nim (do dziś nie wiem, czy to prawda), że był jednym z dwóch członków partii w tym instytucie. Wg niektórych krążących wśród studentów opowieści miał to zrobić „dla dobra instytutu – żeby się od niego odczepili”. Kto pamięta te czasy ten wie, że brak partyjnych w jakiejś strukturze uczelni był wówczas czymś wręcz niemożliwym do wyobrażenia. Komuniści zapewne prędzej zlikwidowaliby jakiś kierunek niż pozwolili, żeby nie było na nim żadnych „partyjnych towarzyszy”. Dr Graszewicz podobno miał „się poświęcić” i „czerwoną legitymację” przyjąć. Zastrzegam się, że wszystko to powtarzam jedynie za krążącymi wśród ówczesnych studentów opowieściami. A opowieści te brzmiały tym bardziej absurdalnie, że wygląd Marka Graszewicza był skrajnym zaprzeczeniem wszystkiego, z czym kojarzyli się partyjni towarzysze. Duża, kędzierzawa, czarna broda, fryzura niemal taka, jaką nosił Jimi Hendrix, do tego zwykle ubrany był w kurtkę US Army, dżinsy i wielkie buty typu wojskowego (niewykluczone, że też z amerykańskiego demobilu). Dwie dekady wcześniej za sam taki wygląd pierwszy patrol milicji by go aresztował a sąd już by znalazł jakiś paragraf uzasadniający wsadzenie za kratki. W latach osiemdziesiątych takich przynajmniej legitymowano, spisywano i co jakiś czas – zatrzymywano. Należeli bowiem do typów przez milicję i inne służby uważanych za najbardziej podejrzane.

Dr Graszewicz specjalizował się w literaturze najnowszej. Z tej przyczyny do ostatniego roku studiów znałem go tylko z uniwersyteckich korytarzy, bibliotek a także księgarni i antykwariatów, w których wówczas bywałem często i w których spotykało się wielu polonistów. Między innymi – buszującego w półkach z książkami Graszewicza. W końcu, po czterech latach studiów, nadszedł czas, w którym zacząłem uczęszczać na jego zajęcia. Spotkania z nim należały do bardzo relaksujących. A zarazem – ogromnie wzbogacających w wiedzę. Pytania zadawał, ale na odpowiedzi nigdy nie czekał długo. Chyba nie lubił ciszy, bo jeśli prawidłowa się nie pojawiała od razu sam wszystko wyjaśniał. Najczęściej mówił z dużą prędkością przez bite półtora godziny. A że mówił bardzo interesująco – wszyscy byli nastawieni na odbiór bardzo skutecznie absorbujący. Po prostu – chłonęliśmy te fascynujące wykłady, mające moc solidnego zaszywania się w naszej pamięci. Do dziś pamiętam z tego całe mnóstwo. Tematem była literatura po roku 1945 co oznacza, że w przypadku takiej problematyki nie sposób ukryć własnego stosunku do powojennej rzeczywistości. A stosunek ten okazał się być jednoznaczny. Koledze, który miał pomysł napisania pracy magisterskiej na temat realizmu socjalistycznego odpowiedział, że literatura tego okresu była tak krańcowo bezwartościowa, że szkoda czasu na to, by tak dennym chłamem się zajmować. Stwierdził też, że nie jest zbyt przyzwoitym z tego nieszczęścia naszej historii się naśmiewać. Bo to była tragedia, hańba, nieszczęście. Za nie warte analizy uznał też studia nad umysłami oddanymi niegdyś socrealizmowi. Bo te umysły osiągnęły wówczas po prostu dno prymitywizmu i znikczemnienia. Graszewicz zaproponował natomiast zwrócenie uwagi na to, co w przeciwieństwie do socrealizmu – jest godne absolwenta uniwersytetu i warte czasu poświęcanego na tworzenie pracy magisterskiej. Nie miał też litości dla żyjących w komunistycznej Polsce literatów, którzy oddali się twórczości zgodnej ze standardami bolszewickiej Rosji. „Przecież nikt im lufy pistoletu do skroni nie przykładał” – stwierdzał Graszewicz. I wymieniał listę korzyści, jakie otrzymywali twórcy za oddawanie swych piór służbie marksistowskiemu reżimowi. W wyniszczonej wojną, pełnej wszechobecnej nędzy Polsce wysługujący się komunistom powieściopisarze i poeci dostawali piękne mieszkania, samochody, prawo do niemal nieograniczonego korzystania z luksusowych domów pracy twórczej. Autorskie honoraria stanowiły wielokrotność przeciętnych dochodów a publikując choćby jeden utwór na rok uzyskiwało się prawo do stałego wynagrodzenia, korzystania z ze sklepów z uprzywilejowanym asortymentem, dobrych restauracji, w których płaciło się bonami ZLP… O szmaceniu się różnych Jastrunów czy Szymborskich słyszałem wcześniej sporo, ale z wykładów Graszewicza obraz wyłaniał się stokroć bardziej upiorny, niż z opowiadających o tym audycji Radia Wolna Europa. Jak się zresztą okazało – repertuar tej radiostacji był Graszewiczowi dobrze znany, przy czym zaskoczył mnie stwierdzeniem, że „oni ten temat traktują bardzo oględnie, w zasadzie nic prawie o hańbie socrealizmu nie mówią, bo na swoim pokładzie mają nie jednego, który w tej hańbie czynnie uczestniczył”. Kiedy spytałem o wydaną właśnie wtedy „Hańbę domową” Jacka Trznadla Graszewicz odpowiedział, że nieszczęście socrealizmu było o wiele większe od opisanego w tej głośniej wówczas książce. Od dobrych kilku lat miałem wtedy dostęp do mnóstwa wydawnictw podziemnych i emigracyjnych, były one moją codzienną lekturą, ale nigdy w niej nie spotkałem się z tak surową oceną literatury i sztuki Polski czasów Bieruta.

Jeszcze bardziej zaskoczyły mnie opowieści Marka Graszewicza o realiach życia literackiego lat siedemdziesiątych. Przykładem niech będzie historia organizowanych przez środowiska niezależne spotkań ze Stanisławem Barańczakiem. Ten fragment wykładu brzmiał mniej więcej tak: „Spotkanie autorskie z Barańczakiem miało mieć miejsce u nas na Nankiera. Jak wiadomo – poeta ten mieszkał w Poznaniu, więc przyjeżdżał pociągiem na wrocławski dworzec główny. Na peronie łapała go esbecja, po czym siłą wpychała z powrotem do pociągu i pilnowała, żeby z niego nie wysiadł aż do odjazdu w przeciwnym kierunku. W drodze do Poznania pociąg zatrzymywał się jednak na stacji Wrocław Mikołajów, więc Barańczak tam wysiadał, wsiadał w tramwaj i na umówione spotkanie docierała z niewielkim tylko spóźnieniem. Następnym razem SB wpychała więc Barańczaka do najbliższego pociągu pospiesznego do Poznania. Pospiesznego, który na żadnej wrocławskiej stacji już się nie zatrzymywał. Prawie zawsze okazywało się jednak, że gdzieś przed Popowicami czy Osobowicami ten pospieszny na chwilkę stawał przed jakimś semaforem. I ten moment zawsze Barańczakowi wystarczał, żeby z pociągu wyskoczyć, złapać jakiś autobus czy taksówkę i szybko dotrzeć tam, gdzie był we Wrocławiu umówiony. W końcu więc Służba Bezpieczeństwa zaczęła odsyłać i Barańczaka i innych, których traktowała tak samo, już nie pociągami, ale – samolotami latającymi na liniach krajowych. Z nich już się nie dało wysiąść. W pewnym momencie proceder takiego odsyłania schwytanych opozycjonistów sprawił, że najczęstszymi pasażerami samolotów LOT – u byli wyłapywani przez esbecję dysydenci…”

Ten i dziesiątki innych wątków wykładów doktora Marka Graszewicza przypomniały mi się w momencie, w którym dowiedziałem się o jego śmierci. Odeszła postać barwna, twórcza, inspirująca, imponująca erudycją. W mojej pamięci pozostanie jako osobowość wyjątkowa, przyjazna i jako źródło unikatowej wiedzy.

Artur Adamski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
254SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Przejdź do treści