Jest we Wrocławiu taka miernota, co się nazywa Sławomir Piechota. O jej istnieniu przypominam sobie zawsze, kiedy coś smutnego dzieje się z kimś z grona najbardziej zasłużonych dla naszej ojczyzny.
Kiedy kilka lat temu w Sejmie pojawiła się idea przyznawania najofiarniejszym i najbardziej poszkodowanym działaczom solidarnościowego podziemia chociaż skromnych świadczeń finansowych jednym z pierwszych przeciw temu protestujących był poseł Platformy Obywatelskiej Sławomir Piechota. I mimo, że w konkurencji na wystąpienie w dziejach polskiego parlamentu najgłupsze i zarazem najbardziej nikczemne kandydatów do prymatu jest multum to jednak swoim ówczesnym ględzeniem Piechota zasłużył sobie w rywalizacji tej na miejsce – poczesne. Nie wiem, czy osobnik ten wzniósł się wtedy na wyżyny swego intelektu czy też bredził w odmętach jakiejś „pomroczności jasnej”. Tak czy owak uznał, że godnym wysłuchania jest jego ostrzeżenie o jakichś nieprzeliczonych rzeszach, które jego zdaniem rzucić się miały, by doić budżet zgłaszając swe roszczenia. I to takie, których jakoby nie będzie można w żaden sposób ani zweryfikować ani ograniczyć.
Piechota jest z rocznika 1960. Czyli właśnie tego, z którego rekrutowało się najwięcej osób w latach osiemdziesiątych zaangażowanych w walkę o wolną Polskę. Ale Piechota i o tej walce i tych wszystkich ludziach wtedy konspirujących, katowanych i zamykanych w więzieniach, którym niszczono zdrowie, łamano życie – nie wie literalnie nic. Jeśli bowiem roi o jakichś dziesiątkach czy setkach tysięcy bojowników tamtych czasów to dowodzi tym najdobitniej, że sam nawet najbardziej epizodycznie jakimkolwiek związkiem z ludźmi walczącymi o wolną Polskę nigdy przenigdy – „skala” się nie mógł. Zarazem jakoś nigdy też nie zdarzyło się Piechocie ustosunkować do problemu esbeckich emerytur. Od roku 1990 przyznawano je każdemu odchodzącemu ze Służby Bezpieczeństwa właśnie na „zasłużony odpoczynek”. Wystarczyło piętnaście lat zatrudnienia w resorcie stworzonym w celu zwalczania polskich dążeń demokratycznych, wolnościowych i niepodległościowych, żeby mieć przyznaną dożywotnią emeryturę w najskromniejszym wariancie stanowiącą trzykrotność wynagrodzenia nauczyciela z najwyższymi kwalifikacjami. Zwykle emerytury te były znacznie większe a powtórzmy, że ogromna część tych esbeckich emerytów w chwili nabycia swych bizantyjskich świadczeń nie miała nawet czterdziestu lat. I za co te ogromne apanaże od polskiego państwa otrzymywali? Za państwa tego niewolenie, za tropienie, krzywdzenie, bicie, za odbieranie ludziom zdrowia, za wykańczanie najlepszych synów polskiej ziemi. I wszystko to Piechocie nie przeszkadzało. Przeszkadzała mu wizja przyznania, po ponad trzydziestu latach od tzw. „obalenia komunizmu” świadczeń paruset złotowych tak naprawdę garstce tych działaczy solidarnościowego podziemia, którzy jeszcze żyli. W przeciwieństwie do bizantyjskich świadczeń katów z bezpieki – to ta perspektywa byłą dla Piechoty tak oburzająca, tak przerażająca, że aż musiał zabrać w tej sprawie głos. Zaprotestować przeciw drobnemu, symbolicznemu gestowi w stosunku do kiedyś o Polskę walczących a bardzo często – haniebnie w Polsce skrzywdzonych. Tylko pierwsze dziesięć lat wypłacania bizantyjskich emerytur dla siepaczy z SB oznaczało wybulenie z polskiego budżetu kwoty, za jaką dałoby się w Polsce zbudować trzy tysiące kilometrów autostrad. No ale dla niektórych to jest OK. Tak samo OK, jak nędza tysięcy tych, którzy w latach osiemdziesiątych zostali skrzywdzeni za to, że byli bohaterami walki o wolność Polski. Swoją drogą – piękny to przykład dla młodych pokoleń. Taka nauka: będziesz niszczył Polskę i Polaków – to będziesz żył w luksusach. A jak będziesz poświęcał się dla Polski – to skończysz w nędzy. Taki to „kodeks etyki i wychowania” stworzyli twórcy bytu szumnie zwanego Trzecią Rzeczpospolitą. Twórcy ładu, który ma wiernych obrońców.
Nikczemne brednie Piechoty przypominają mi się zawsze, kiedy z kimś z coraz mniej licznych szeregów bojowników Solidarności dzieje się coś niedobrego. Parę dni temu prezes dolnośląskiego oddziału Stowarzyszenia Wolnego Słowa Tomasz Białaszczyk zapraszał na spotkanie z Jerzym Sandeckim – działaczem solidarnościowego podziemia, więźniem politycznym czasów PRL-u. A dziś Tomek Białaszczyk zmuszony był rozesłać odwołanie tegoż spotkania. Bo Jerzy Sandecki trafił do szpitala, na SOR – Szpitalny Oddział Ratunkowy… Jak wielu weteranów zmagań z komunizmem – także Sandecki zdrowie ma w kiepskim stanie. Miejmy nadzieję, że obecny nagły pobyt w na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym skończy się dla niego dobrze.
To już nie pierwszy raz Tomek Białaszczyk musiał z takiej przyczyny odwołać spotkanie z uczestnikami wydarzeń lat osiemdziesiątych. To już niemal standard, że co drugie, co trzecie – musi być odwołane. Kto zna realia tamtych zmagań – ten się temu nie dziwi.
W roku 2009 profesor Janusz Kurtyka oszacował, że w latach 1976 – 1989 było w Polsce około dziesięciu tysięcy rzeczywistych działaczy opozycji. Rzeczywistych, czyli nie szeregowych członków przez kilkanaście miesięcy jawnie działającej Solidarności, ale aktywnych w podziemiu i narażających się na najpoważniejsze represje. Na wieloletnie więzienie, na śmierć. Nikt, kto zna historię, nie zaprzeczy, że zagrożenie było najściślej takie. Parę lat później, skutkiem pierwszego dużego projektu badawczego, którego ukoronowaniem miało być wydanie „Encyklopedii Solidarności” ustalono, że grono to może być nieco liczniejsze, niż przypuszczał prof. Kurtyka. Być może wszystkich opozycjonistów było czternaście tysięcy. Niektórzy badacze z IPN wyrażali opinię, że – piętnaście lub szesnaście tysięcy, raczej nie więcej. Około dwunastu tysięcy nazwisk znalazło się w kartotece osób spełniających kryterium „czynnej, wymiernej i długotrwałej działalności w warunkach narażania się na poważne represje”. Tym z tej liczby, którzy dożyli decyzji Sejmu w tej sprawie, kilka lat temu zaczęto przyznawać status działacza opozycji antykomunistycznej (lub osoby represjonowanej z powodów politycznych). Proces przyznawania statusu trwał szereg lat. Nadany on został kilku tysiącom ludzi zwykle w wieku już zaawansowanym. Z założenia bowiem przyjmowano, że najmłodsi mogą należeć do rocznika 1972. W praktyce takich jest najmniej, przeważają roczniki z lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Większość ma dziś grubo ponad siedemdziesiąt lat. A tak naprawdę – większość tych, którym status działacza opozycji się należał, nie doczekało momentu, w którym w ogóle zaczął on być przyznawany. Jak to się stało – niech się domyśli każdy, do którego dotrze ta opowieść… W roku 2002 Romek Lazarowicz założył stronę internetową Solidarności Walczącej. Żadne statuty wtedy nikomu się nawet nie śniły, chodziło tylko o to, by utrwalić – upamiętnić świadectwa z lat osiemdziesiątych. Sam się w to wtedy zaangażowałem zdobywając relacje i – fotografie działaczy Solidarności Walczącej. Wielu naszych przyjaciół zaczęło czynić podobnie, stąd zakładka „Ludzie Solidarności Walczącej” zaczęła się zapełniać fotografiami. Wiele od początku wyróżniał jeden smutny składnik. Czarne ramki… Czarny znak tego, że ktoś już nie żyje. Dziesiątki takich ramek. Nie było trzeba długo czekać, by było ich ponad sto. Największą część osób uwiecznionych w takich ramkach stanowili z wykształcenia inżynierowie. Wiadomo – najwięcej w przynajmniej wrocławskiej SW było absolwentów Politechniki. Młodych, aktywnych, ofiarnych i często – naprawdę genialnych. Ale życie mieli ciężkie. Lata w permanentnym stresie. Zatrzymania, przesłuchania, rewizje w ramach których terroryzowano ich rodziny a mieszkania wywracano do góry nogami. A potem jakoś działo się tak, że bardzo wielu z nich odchodziło nie doczekawszy sześćdziesiątego roku życia. Bardzo często – pięćdziesiątka, zawał i – pogrzeb. Takich przerwanych nagłą śmiercią biografii wśród tych ludzi było mnóstwo. Pamiętam np. Tośka Ferenca, wyrzuconego z pracy w pierwszych dniach stanu wojennego. Do końca lat osiemdziesiątych utrzymującego rodzinę z prac dorywczych, choć przede wszystkim wykonującego w podziemiu robotę wprost tytaniczną. Przerywaną kolejnymi aresztowaniami, wyrokami. Etycznego maksymalisty niezdolnego pocieszyć się choćby naparstkiem alkoholu i jeśli szukającego pocieszenia czy wsparcia – to jedynie w Bogu. I w przyjaźni takich samych, jak on. „Wilczy bilet” gnębił Tośka jeszcze długo po roku 1989. W końcu udało mu się zdobyć odrobinę zawodowej stabilizacji, ale dopiero tuż przed sześćdziesiątym piątym rokiem życia. Przyznano mu wtedy emeryturę. Bardzo niską, bo przecież – w grudniu 1981 za organizowanie protestu wyrzucono go z pracy i na etacie nie był przez szereg lat. Pamiętam jego szczęśliwą twarz, kiedy mówił: „Nareszcie odrobina gruntu pod nogami…” Ten „grunt pod nogami” to była ta emerytura w najniższym krajowym wymiarze. Na pytanie, czy może wreszcie spiszemy jego wspomnienia (bo przecież do opowiedzenia o konspirze miał tyle, co mało kto) zaprotestował stwierdzeniem: „Absolutnie! Mamy jeszcze mnóstwo w Polsce do zrobienia!” I taka była nasza ostatnia rozmowa. Odebrał tylko jedne jedyne emerytalne świadczenie. Potem zawał i – śmierć.
Czy jest się czemu dziwić, że większość działaczy solidarnościowej konspiry miało zniszczone zdrowie i że tak wielu odeszło przedwcześnie? Tylko w ostatnim czasie mieliśmy kilka pogrzebów. Irek Zrobik miał lat 59, Romek Zaleski 57, Artur Holka 56, Romek Zwiercan 62, Krzysiek Wolf 61. Krzysiek Szpala, Ela Rozwód – niewiele więcej. Jak widać – bardzo wielu działaczy niepodległościowego podziemia nie dożywa wieku emerytalnego. Z kilkunastu tysięcy, którym Urząd do Sprawa Kombatantów i Osób Represjonowanych przyznał status działacza większość to osoby w latach osiemdziesiątych skazywane i więzione z powodów politycznych. Zawsze bowiem przyznanie statusu odbywa się na podstawie solidnego materiału dowodowego. A trudno o dowód bardziej dobitny od wyroku i pobytu w więzieniu. Choć nie zawsze uwięzieni z powodów politycznych byli działaczami. Często zatrzymanymi na demonstracji, za co standardowo skazywano na trzy miesiące, choć bywało, że na trzy lata (bo często zarzucano stawianie barykad, miotanie kamieniami, co kwalifikowano jako czynną napaść na funkcjonariuszy milicji). Stąd wśród tych kilkunastu tysięcy większość to skazani, ale niekoniecznie działacze. A liczba tych właśnie szybko staje się coraz mniejsza. Szczególnie w przypadku rzeczywistych i najbardziej zasłużonych działaczy solidarnościowej konspiracji. Tych ubywa nam w tempie naprawdę przerażającym.
Oby Jerzemu Sandeckiemu, z którym spotkanie właśnie Tomek Białaszczyk musiał odwołać, dany był powrót do zdrowia. I oby takim w rodzaju Sławomira Piechoty dane było dorosnąć do elementarnej wiedzy o kraju, w którym żyją. Do świadomości tego, co się z Polską działo w latach osiemdziesiątych i do przyzwoitego stosunku do tych, którzy walczyli o polską wolność. Póki niektórzy z nich są jeszcze wśród nas.