Plagą polskich księgarń stają się coraz liczniejsze książki w sposób najdelikatniej rzecz ujmując – nieuczciwy – podejmujące tematykę polskich Ziem Zachodnich i Północnych. W większym lub mniejszym stopniu wszystkie wykorzystują ten sam zestaw trywialnych schematów.
Pierwsze – to sprowadzenie do absolutnego minimum całego historycznego kontekstu, skutkiem którego Wrocław, Szczecin czy Olsztyn po II wojnie światowej znalazły się w polskich granicach. Wszystko dokładnie tak, jak w działających w każdym landzie RFN muzeach „wypędzonych”, gdzie dowiedzieć się można o sielskim, wspaniałym błogim życiu niemieckich mieszkańców Pomorza czy Śląska, o ich wielowiekowej kulturze i wielopokoleniowym zasiedzeniu w swym „faterlandzie”. O wspaniałych osobowościach wypełniających każdy „heimat”, o „europejskiej cywilizacji” przez tysiąc lat niestrudzenie niesionej często na same pogranicze otchłani wypełnionej ciemnotą, brudem, zacofaniem i agresywną dziczą. Ten ostatni aspekt nie jest już dziś eksponowany w jaskrawości tak skrajnej, jak to czyniła propaganda Joachinma Goebelsa, ale w bezliku niemieckich wystaw i publikacji sączona jest właśnie taka narracja. Ta sama, którą tkane są wypociny pismactwa różnych Pytlakowskich czy innych Karolin Kuszyk. Niemieckość to w nich świat społecznej harmonii, kwitnącej kultury, szczytów cywilizacyjnych osiągnięć, międzyludzkiej dobroci, korzeni od pokoleń zapuszczonych w ziemie Śląska, Pomorza czy Mazur. W każdej z tych narracji nagle, nie wiadomo dlaczego, na ten świat spokojnych ludzi spada niczym niezawinione nieszczęście. W brukselskim Domu Historii Europejskiej tragedię tę ukazuje pustka wnętrza z wieszakami, na których nie ma ubrań. Bo nie wiedzieć dlaczego skrzywdzeni Niemcy nagle zmuszeni zostali do opuszczenia swych domów … Jakby w odpowiedzi na ten motyw Karolina Kuszyk napisała książkę pt. „W cudzych domach”. No bo Polacy z Wrocławia czy Legnicy przecież nie są u siebie. Wg tej narracji – są to domy Niemców. Którym zresztą takie podejście do sprawy podobać się musi ogromnie, jeśli tego rodzaju publikacje, bez względu na ich wartość merytoryczną czy literacką, obsypywane są wszelkiego rodzaju niemieckimi nagrodami.
Drugi schemat – to obrazy podłych Polaków. Takich nigdy do pięt nie dorastających Niemcom. Ciemnych, brudnych, cywilizacyjnie zapóźnionych, prymitywnych. Gdzież im tam do higienicznych, wykształconych, kulturalnych Niemców potrafiących grać na fortepianach, znających na pamięć setki wierszy, bo zwykle posiadających własne księgozbiory i codziennie czytujących książki. I jakoś nigdy żaden autor takich kocopałów nie zająknie się nawet, że to właśnie ci kulturalni Niemcy w latach 1939 – 45 wymordowali w Polsce większość prawników, co czwartego lekarza, księdza, ziemianina. Że skutkiem eksterminacji przestały istnieć dziesiątki stowarzyszeń naukowych i kulturalnych. Że z najciekawszej grupy poetyckiej „Sztuka i Naród” nie przeżył ani jeden jej członek. Bo wszystkich, co do jednego, Niemcy pozabijali. I że jeśli ktoś miał szanse na przeżycie to niestety najczęściej ci ludzie najprostsi, mieszkańcy najgłębszej prowincji, zapadłych wiosek. Bo jednym z najbardziej konsekwentnie realizowanych niemieckich celów wojny było wymordowanie wszystkich, których można by zaliczyć do najszerzej pojętej polskiej elity. Bo wg niemieckiego planu wojny i okupacji najbardziej wykształconym Polakiem mógł sobie być – cieśla. Ale już nie – stolarz.
Każdy opis powojennych realiów z pominięciem czy choćby umniejszeniem tego kontekstu zaliczać należy do wytworów nierzetelnych, tendencyjnych, do procederu fałszowania historii. Dlatego pisarskie ekskrementy różnych Kuszykowych czy Pytlekowskich zaliczam do piśmiennictwa podłego.
Z rezerwą więc sięgałem do książki, która ukazała się nakładem wydawnictwa znanego mi z opublikowania wielu wytworów nikczemnych. Tego, do którego bojkotu wzywał ś.p. ksiądz Tadeusz Isakowicz -Zalewski. No ale wziąłem do rąk tę „Odrzanię” Zbigniewa Rokity, bo zawsze warto wiedzieć, co nowego upichcono na temat ziem, z którymi związany jestem od dziecka.
Na szczęście „Odrzania” nie jest nikczemnością kalibru „W cudzych domach” (w Polsce wydanej pod tytułem „Poniemieckie”). Z grubsza zalicza się jednak do tego samego (nazwijmy to tak) „nurtu twóczości” (choć takiej przez bardzo małe „tfu”). Jak i inne brednie tego rodzaju – wypełnia je ton smutnej refleksji nad nieistniejącym, niegdysiejszym światem. Owa natrętna ckliwość zawsze wzbudza we mnie te same pytania. Czy zdarzali się jacyś Niemcy w podobny sposób myślący o Polsce, rozszarpywanej przez nich w roku 1772, 1793, 1795? Czy cokolwiek z tego rodzaju refleksji towarzyszyło któremuś osiedlającemu się na gruntach wydartych rugami pruskimi? A może cokolwiek takiego zakiełkowało w główkach rodziców Eriki Steinbach, wprowadzających się do domu, z którego dopiero co wyrzucono na ulicę polską rodzinę, która dom ten zbudowała? Miał jakieś zawahania ktoś z tych, którzy umościli się w domu w Połajewie, w 1927 roku zbudowanym przez mojego dziadka i z którego razem z żoną i pięciorgiem dzieci został on wyrzucony w listopadzie 1939? Czy ktoś z milionów (bo takich niemieckich oprawców były miliony) doznał tego rodzaju refleksji? Że napadł, że skrzywdził, że odebrał dach nad głową, skazał na poniewierkę a często – na śmierć? W wielu miejscach w Polsce i w RFN bezskutecznie szukałem śladów tego sposobu myślenia. Spotkał się ktoś kiedyś z czymś takim?
Rokita nie idzie „na całość”, jego książka to nie łajdactwo w rodzaju bredni Kuszyk czy Pytlakowskiego, ale w swej opowieści błądzi dużo i błądzi strasznie. Kiedy np. pisze o osiedlających się na Ziemiach Zachodnich stwierdza, że „trafiają do miejscowości, o jakich nigdy nie słyszeli”. Owszem, tak bywało, ale regułą – nie było. Setki tysięcy ludzi po 1945 zamieszkujących Dolny Śląsk czy Pomorze Zachodnie żyło tam już od lat. W obozach koncentracyjnych, w obozach pracy, na „robotach”. Setki tysięcy przymusowo przez Niemców tam przywiezionych i którzy w 1945 roku nie mieli już dokąd wracać. Bo ich domy były za zadekretowaną w Jałcie „niemiecko – sowiecką granicą przyjaźni”. Bo w Warszawie wojnę przetrwał mało który dom. Bo w nie jednym powiecie takiej np. Ziemi Sieradzkiej na dziesięć wiejskich domów średnio ocalały dwa. To nie pazerność Polaków sprawiła, że trafili do tytułowej „Odrzanii”. Przyczyną byli Niemcy. I niemieckie zbrodnie. Masowe zbrodnie, własnoręcznie dokonywane przez miliony Niemców.
Bredzi Rokita o „Niemcach przepędzanych jak bydło, którym nie dano czasu na zabranie najpotrzebniejszych do codziennego życia przedmiotów”. Tak z Polskami, z milionami Polaków robili Niemcy. Z tymi, których od razu nie mordowali, jak to było w Piaśmnicy, Ludomach i setkach innych miejsc. Tak z mniejszością, która unicestwiła ich państwo, postąpili w 1939 roku Czesi. W przypadku wysiedlenia Niemców przez Polaków – przypadki takie, o ile w ogóle się zdarzały, to odizolowane epizody. Rzadkie wyjątki potwierdzające regułę. Tak, wiem że Archiwum Theodora Schiedera zawiera „świadectwa” strasznych niemieckich cierpień doznanych od Polaków. Nie będę tu jednak precyzował, gdzie mam „świadectwa” preparowane pod egidą jednego z najpotworniejszych hitlerowskich ludobójców. Prawej ręki Himmlera, który w RFN był oczywiście autorytetem, politykiem, profesorem i nawet rektorem uniwersytetu. Jaki kraj – takie autorytety. Jacy „historycy” – takie standardy „prawdy”.
Szkoda, że swoją opowiastkę Zbigniew Rokita wyprał z najbardziej oczywistych kontekstów, jakie muszą się nasuwać każdemu choć trochę znającemu historię. On jednak historię zna co najwyżej w drobnych fragmentach, czego dowody daje w swej książce bez przerwy. Np. twierdząc, że Watykan polskość Ziem Zachodnich uznać miał dopiero w latach siedemdziesiątych. Jeszcze nie tak dawno we Wrocławiu każde dziecko wiedziało, że pomnik papieża Jana XXIII mamy dlatego, że swymi decyzjami polską przynależność wszystkiego na wschód od Odry i Nysy zadekretował już na początku swego pontyfikatu, paręnaście lat po wojnie. Brednią jeszcze większego, nikczemnie wielkiego już kalibru jest stwierdzenie, że „Polska znacznie częściej od Niemiec uprawiała swój „Drang nach Osten”. Stwierdzenia takie to już nie brednie. To majaki, jakie wydawać z siebie może tylko ktoś nie mający bladego pojęcia ani o polskiej historii ani o tym, o czym pisze. Nie inaczej z „koniecznością wymyślenia tysięcy nowych nazw miejscowości”. Przypomnę, że w „odniemczaniu” nazw wiosek i miast Ziem Zachodnich kluczową rolę odgrywał prof. Stanisław Rospond. I w grubo ponad dziewięćdziesięciu procentach przypadków nie było to żadne „wymyślanie” nazw, ale odtwarzanie pierwotnych nazw miejscowości w takim właśnie stopniu zakładanych i przez wieki zamieszkiwanych przez – Polaków. To w 1938 roku Niemcy przystąpili do masowego zmieniania nazw miejscowości. Bo np. nazwy wszystkich osiedli miasta nazywającego się wtedy Breslau – miały polską etymologię. Na nic się to zresztą nie zdało. Bo jeśli od wieków w owym Breslau wszyscy mówili Osobowitz, Popowitz, Grabscen czy Boreck to z języka wytrącić taki fakt trudno. I zwróćmy tu uwagę na to, że nawet hitlerowcy doskonale wiedzieli, na czyim dziedzictwie siedzą, kto zakładał miasta i wsie, w których żyją. Nawet naziści znali tę prawdę. A dziś zaprzeczać jej usiłują nawet pismacy posługujący się polskim językiem…
Na wielu stronach „Odrzania” zdradza prawdę uderzającą – śladowy zakres wiedzy jej autora. Kiedy pisze o Wrocławiu politowanie budzi poziom znajomości miasta, którego topografii nie tylko nie zna, ale wymyśla nazwy nieistniejących w nim miejsc, rojąc o jakimś Placu Drobnera i nie zdając sobie sprawy choćby z tego, że placem Bluchera był kiedyś Plac Solny. Z kolei przenosząc swoją opowieść do Malborka zachwyca się faktem „oswojenia” mieszkańców z widokiem krzyżackiego zamku. Może więc warto, by autor podejmujący się tematu historycznego wiedział, że największy z krzyżackich zamków w ich rękach znajdował się tylko do roku 1457. Trochę ponad sto lat. A potem był on już własnością Korony Królestwa Polskiego. Polacy ów Malbork mają w swych rękach niepomiernie dłużej, niż razem wzięci Krzyżacy, Prusacy czy Niemcy. Interesujące, prawda?
Polskie księgarnie wypełniają się coraz większą ilością coraz bardziej byle jakich książek. Byle jak, byle co piszą ludzie nie mający ani wiedzy ani niczego mądrego do przekazania. Potem byle jakie wydawnictwa te byle jakie książki drukują. I byle co trafia do polskich głów. Za sprawą coraz byle jakich szkół degradowanych dekretami byle jakiej „ministry” edukacji głów też niestety coraz bardziej byle jakich. Kochani czytelnicy, szanujmy się! Nie akceptujmy tego, co byle jakie!
Artur Adamski