Biblioteka publiczna, działająca w Obornikach Śląskich, wypełniona została banerami, plakatami i wydawnictwami rzekomo informacyjnymi a de facto – promującymi styl życia ludzi spod znaku LGTB. Przypomniało mi to pewne wydarzenia sprzed ponad ćwierci już wielu.
Byłem wtedy nauczycielem w liceum. Zaczynał się właśnie kolejny rok szkolny, w związku z czym do uczniów mojej klasy zwróciłem się z pytaniem o to, co ich zdaniem powinno być tematem godzin wychowawczych, czyli czterdziestu pięciu lekcyjnych minut zwyczajowo przydzielonych do każdego tygodnia. Jedną z propozycji była tematyka z kategorii wychowania seksualnego. Nie pamiętam już, jak duża część klasy chciała, żebyśmy tym się zajęli. Część wyrażała to w sposób żartobliwy a nikt nie zgłaszał sprzeciwu, w związku z czym na najbliższym spotkaniu z rodzicami przedstawiłem przygotowaną listę tematów godzin wychowawczych. Były wśród nich kwestie problemów psychicznych i rozwoju osobowości (polecałem wówczas np. książkę Kazimierza Dąbrowskiego pt. „Trud istnienia” i wielu moich uczniów ją wtedy przeczytało), sprawa dróg kształcenia po maturze, profilaktyki uzależnień, lokalnej historii na tle dziejów ojczystych oraz właśnie – edukacja związana z seksem. Rodzice propozycje te zaakceptowali, czasem ostatni z tych tematów komentując jakimiś żartami i pozostawili mi wolną rękę co do tego, jak temat ten będzie zrealizowany. Jedno z obecnych na tej wywiadówce małżeństw zaproponowało, by sięgnąć do oferty zespołów edukacyjnych, o których istnieniu coś tam słyszało. Mi też w owym czasie coś na ich temat obiło się o uszy, w związku z czym udałem się do szkolnego sekretariatu w nadziei, że w nim dowiem się na ten temat czegoś bliższego. Na moje pytanie sympatyczna pani prowadząca kancelarię naszego liceum zrobiła minę, jakiej w jej wykonaniu nigdy wcześniej nie widziałem – usta skrzywione z niesmakiem a oczy w wyrazie głębokiego smutku. Wstała, otworzyła jedną z szafek i pokazując mi jej zawartość złożoną z mnóstwa jakichś folderów powiedziała: „Proszę, oglądaj, tylko się nie załam”. Pomyślałem, że oferta zespołów proponujących wychowanie seksualne musi być bardzo odważna, jeśli wzbudziła opór naszej sekretarki bynajmniej nie będącej osobą nazbyt konserwatywną. Przyjąłem to więc z uśmiechem, ale najbardziej zaskoczyła mnie ilość tych „propozycji edukacyjnych”. Zaskoczony więc spytałem: „Aż tyle tego?” Na co usłyszałem odpowiedź wyrażoną z niechętnym znudzeniem w głosie: „Tak… Bombardują nas tym bez przerwy…” Odpowiedziałem, że wezmę kilka broszur, bo na wszystkie nie starczyłoby mi miejsca w plecaku a potem i czasu, by to wszystko przeczytać. Sekretarka odpowiedziała: „O tak, to całkowicie – dość!” Zaskoczyło mnie, że użyła słowa „dość”, choć bardziej adekwatne byłoby: ”wystarczy”. Wychodząc usłyszałem jeszcze: „I radzę ci, żebyś nie czytał tego przy pełnym żołądku”. Przyznaję, że tej rady nie pojąłem wtedy w ogóle. Zrozumiałem ją dopiero w domu. I byłem za nią naszej sekretarce wdzięczny.
Pierwsze, co wstrząsnęło mną w czasie czytania pierwszych, najkrótszych folderów, było mocne artykułowanie w nich twierdzenia, że „nie ma lepszych i gorszych orientacji seksualnych”, bo „wszystkie – heteroseksualizm, homoseksualizm czy biseksualizm są tak samo wartościowe”. Kolejne aksjomaty wydawały mi się ze sobą wzajemnie sprzeczne. Raz bowiem spotykałem się ze stwierdzeniem, że „orientacja seksualna jest sprawą wrodzoną i niezależną od woli człowieka” a zaraz potem, że „prawem człowieka jest decydowanie zarówno o tym, jakiej jest płci, jak też do jakiej przynależy orientacji seksualnej”. Mocno kłóciło mi się to z moimi skromnymi wiadomościami choćby z zakresu wiedzy o hormonach a także z takim np. faktem, że znane mi było bliźniacze (ewidentnie będące owocem ciąży jednojajowej) rodzeństwo mężczyzn, z których jeden był ojcem wielodzietnej rodziny a drugi – zdeklarowanym homoseksualistą. Jako bliźniacy jednojajowi powinni być przecież biologicznie niemal identyczni a jednak ich preferencje seksualne były skrajnie odmienne. Znając ich historię dysponowałem jakąś orientacją być może mogącą wyjaśnić różnicę, jaka wystąpiła między owymi bliźniakami. Jeden z nich w młodym wieku przeżył straszny zawód miłosny – wielką tragiczną miłość, którą przypłacił ciężką depresją, próbami samobójczymi, ogólnym ciężkim i długotrwały życiowym załamaniem. Potem mówiło się o nim, że „doznał ciężkiego urazu w stosunku do kobiet w ogóle”. Nigdy pojęcia nie miałem, na ile ma sens ta interpretacja, ale wielu o nim mówiło, że to te ciężkie doświadczenia sprawić miały, że odnalazł się wśród homoseksualistów. Powtórzę: nie wiem, czy takie wyjaśnienie historii tego człowieka ma sens, ale fakt pozostaje faktem – w wieku dorosłym jeden z tych jednojajowych bliźniaków był szczęśliwym heteroseksualnym ojcem rodziny a drugi znanym z częstego zmieniania partnerów zdeklarowanym homoseksualistą.
Pierwsze więc rozdziały „materiałów edukacyjnych” budziły we mnie duże wątpliwości. A skierowane do młodych ludzi stwierdzenie: „sam wybieraj tę orientację seksualną, która ci najbardziej odpowiada” budziło mój sprzeciw. Wyobraziłem sobie bowiem, że rzeczywiście kolejni chłopcy i dziewczyny zamiast budować związki różnopłciowe, za jakiś czas małżeństwa, swoje zainteresowania naprawdę skupią na płci własnej. Sam swoje małżeństwo oraz posiadanie dzieci uważam za największy z darów, jaki poza własnym życiem, otrzymałem. Zapewne nie tylko dla mnie ojcostwo to największe szczęście. Takie, którego nigdy nie zazna nikt ze z natury rzeczy bezdzietnych homoseksualistów. Wmawianie więc młodym ludziom, że „homoseksualizm jest tak samo wartościowy i może być takim samym źródłem szczęścia” uznałem za przekaz, którego do nieukształtowanych jeszcze przecież umysłów kierować nie wolno. Zawarte we wstępie do broszur zastrzeżenie, by zajęcia z „zespołami edukacji seksualnej” odbywały się „bez obecności nauczyciela” zrozumiałem jako podstęp. I nie przekonywał mnie „argument”, że „młodzi ludzie nie będą otwarci i krępować się będą zadawania intymnych pytań w obecności kogoś, kto codziennie prowadzi z nimi lekcje w szkole”. Do dalszej lektury owej „oferty edukacyjnej” przystępowałem więc z narastającym sceptycyzmem. I zamierzałem już darować sobie dalszą lekturę materiałów, które z każdą stroną dawały mi kolejne dowody nieuczciwości a nawet wzbudzały obawę o instrumentalne traktowanie młodych ludzi, mogących się stać ofiarami zawartego w nich przekazu. Którąś z kolejnych broszur już więc tylko przeglądałem, gdy rzuciły mi się w oczy zdania o „czułościach seksualnych w pełni zastępujących tradycyjny stosunek”. Przypuszczałem, że tematem będzie tu to, co trzynastoletnim (taki był przeciętny wiek odbiorców tej pracy) czytelniczkom polskojęzycznych mutacji niemieckich pierwowzorów, oferowały młodzieżowe tygodniki stanowiące plagę lat dziewięćdziesiątych. Miały one wtedy nakłady kilkusettysięczne a ich treść znałem stąd, że zaczytywały się w nich cale tłumy piątko czy szóstoklasistek, pośród których pełniłem dyżury na międzylekcyjnych przerwach. Hitem tych wydawnictw był cykl „Mój pierwszy raz”, w którym zamieszczano listy dziewczynek prześcigających się w opowiadaniu o tym, która z nich dziewictwo utraciła w młodszym wieku. Nie mniej poczytny był cykl „Napisz do Kasi”, w którym pytanie zadawane chyba najczęściej dotyczyło tego, jak się zachować w kwestii nalegań chłopaka, by jego sympatia uprawiała z nim seks oralny. Ściślej rzecz ujmując – by biorąc do ust tym sposobem pieściła jego członka. Przypomnę, że mowa ciągle o tygodnikach adresowanych do uczennic szkół podstawowych. Wśród licealistów czytanie tych gazet powszechnie uchodziło za „obciach”. Na owe „listy do Kasi” adresatka odpowiadała, że „to jest normalne, fajne a nie wymagając środków antykoncepcyjnych – nie zagraża zajściem w ciążę”. Mając w pamięci mój ówczesny wniosek, że „dobrze, że mam synów a nie córki a jeśli mi się córeczka urodzi to będę pilnował tego, co czyta” spodziewałem się, że seks – edukatorzy w rozdziale o „bogactwie zachowań seksualnych” propagowali będą czynności w świecie brytyjskim zwane blowjob a południowoeuropejskim – fellatio. Już jednak pierwsze zdania tej części broszury uświadomiły mi, jak bardzo byłem naiwny. I wyjaśniły, dlaczego nasza szkolna sekretarka radziła mi: „Nie czytaj tego z pełnym żołądkiem”. Owym „bogactwem zachowań seksualnych” miało być bowiem np. zabawianie się … kuleczkami kałowymi, toczonym po nagich ciałach …
Tak, w tym momencie owej „edukacyjnej oferty” miałem dość. Kiedy broszurki odniosłem do sekretariatu – zza biurka usłyszałem pytanie: „No i jak…?” „Nie dałem rady” – odpowiedziałem. „Ja też” – usłyszałem, po czym treści te zamknęliśmy na klucz. Na moje pytanie o to, czy te oferty są w ogóle działalnością legalną, uzyskałem odpowiedź, że „niestety jak najbardziej tak”. Wszystkie zapytania kierowane do kuratoriów czy do ministerstwa edukacji kończyły się informacją czasem stanowczą a czasem lękliwą, że taki jest nakaz tolerancji, że wszelki sprzeciw potraktowany będzie jako akt dyskryminacji, próba łamania konstytucyjnej zasady równości itd. itp. Jak się wówczas dowiedziałem – sprawa wywołała wtedy nie jedną dyskusję, z których konkluzja zawsze była taka sama – że twórcy tej oferty mają zaplecze tak potężne, iż wchodzenie z nimi w jakąkolwiek interakcję to klasyczne „kopanie się z koniem”. Stąd najlepsze, co można zrobić, to tak długo, jak to możliwe, nie wpuszczać tych ludzi w mury placówek edukacyjnych.
Godzinę wychowawczą na wybrany przez moich uczniów temat poprowadziłem więc sam. Nie pamiętam wszystkiego, co wtedy na niej mówiłem, choć przypominam sobie wybuchy serdecznego śmiechu po tym, jak odpowiadałem na pytania, które mi wtedy zadawano. Jedno brzmiało np. , że „przecież trzeba najpierw sprawdzić, czy te organy partnerów do siebie pasują”. Odpowiedziałem na to jakoś tak: „Stary, nie martw się takimi rzeczami. Obojętnie, jakie kto ma, to jeśli się parka naprawdę kocha to jest tyle różnych sposobów wzajemnego połączenia, że znajdzie ona sobie taki sposób, że nie tylko będzie pasowało, ale będzie im fajnie bez względu na to, kto czym dysponuje”. Na to ktoś inny zaproponował, że może jakiś film obejrzymy, żeby przeanalizować różne pozycje. Odpowiedziałem, że nie będę im taką projekcją odbierał czekającej ich radochy samodzielnego poszukiwania tych wszystkich „dopasowań”. A filmy takie oczywiście mogą być przydatne, ale małżeństwom, którym brakuje wyobraźni. Wiele lat po tej lekcji jedna ze spotkanych przypadkiem jej uczestniczek uświadomiła mi też, że powiedziałem też wtedy kilka rzeczy nie tylko wesołych, ale takich, które wielu zapadły wtedy w pamięć. I powtórzyła mi jedno z nich: „Jeśli już będziesz się zastanawiała, czy iść z kimś do łóżka to pomyśl, czy ten ktoś jest godny być ojcem twojego dziecka”. Podobno paru osobom ta prosta rada się potem przydała …
Krótko po tym, jak po raz pierwszy zapoznałem się z częścią (bo po tym wątku z „kulkami kałowymi” nie dałem rady czytać tego dalej) liczba zarażonych wirusem HIV zaczęła osiągać stany alarmowe. Skutkiem tego jakby wymsknęło się wówczas do szerszej opinii publicznej trochę tych informacji, które potem znów zaczęły być spychane w cień, na głęboki margines, o ile w ogóle nie skazywane na totalne zamilczenie. Pierwsza informacja była odpowiedzią na pytanie o to, dlaczego aż dziewięćdziesiąt kilka procent chorych na AIDS to homoseksualni mężczyźni. Powody są dwa i z obydwu wynika oczywistość takiej a nie innej eskalacji epidemii. Pierwszy – wynika ze sposobu aktywności seksualnej. Klasyczny stosunek rzadko doprowadza do kontaktu z krwią, co ogranicza ryzyko zakażenia. Z tej samej przyczyny niewielki procent zakaża się drogą praktyk uprawianych przez lesbijki. A w przypadku typowych dla homoseksualistów zbliżeń analnych, jeśli jeden z nich jest chory a nie używają oni prezerwatyw, ryzyko zarażenia jest wręcz stuprocentowe. Praktyka ta wyjaśnia też przyczyny, z których tak wielu z nich zmuszonych jest w bardzo młodym wieku do noszenia pampersów. Nadwyrężenie zwieraczy po prostu uniemożliwia trzymanie kału. Proste jest też wyjaśnienie przyczyny tempa rozprzestrzeniania się wśród homoseksualistów chorób przenoszonych drogą płciową. Zjawisko to jest wynikiem takiego faktu, że zdecydowana większość osób o skłonnościach homoseksualnych jest zarazem bardzo seksualnie nadaktywna, co polega na ciągłym poszukiwaniu nowych partnerów. Wśród mężczyzn o takich preferencjach stałe związki to bardzo znikomy procent. Jeśli osoby heteroseksualne rzadko mają więcej, niż kilku czy kilkunastu partnerów w ciągu całego swojego życia to zdecydowana większość homoseksualnych – co najmniej kilkudziesięciu w każdym roku. A często – nawet setki. Właśnie dlatego eksplozja epidemii AIDS wśród homoseksualistów błyskawicznie miała zasięg globalny.
Właśnie też ta typowa dla większości homoseksualistów nadaktywność powoduje, że tak wiele robią oni w celu nawiązywania nowych kontaktów. Własne kluby, kawiarnie, hotele, hostele, przeróżne media a także zjazdy, mitingi, parady itd. itp. – wszystko to za jeden z celów zasadniczych ma poznawanie partnerów wciąż nowych i nowych.
W swojej historii Polska zawsze wyróżniała się tym, że w naszym kraju homoseksualizm nigdy nie był nie tylko karany, ale nawet piętnowany. W okresie międzywojennym wszystkim było wiadome, że paru poetów z najsławniejszej wówczas grupy Skamander, to zdeklarowani homoseksualiści. I nic nigdy nie stanęło na przeszkodzie temu, żeby dostawali oni odznaczenia i nagrody państwowe, by piastowali wysokie urzędy, by stawali na czele związków twórczych. Znanym homoseksualistą był też rektor warszawskiej Akademii Muzycznej, ale nikomu nie przyszło do głowy, by miało mu to w jakikolwiek sposób zaszkodzić. W przeciwieństwie do wielu krajów Europy zachodniej, w których za homoseksualizm skazywano na więzienie jeszcze w latach osiemdziesiątych, w Polsce zawsze skłonność tę postrzegano jako prywatną sprawę każdego obywatela. I tak oczywiście powinno pozostać. Na jedną rzecz jednak proponowałbym zwrócić uwagę. Jeden z wątków, zawartych w przywoływanych przeze mnie materiałach edukacyjnych, ma związek z prawdą. Otóż seksuolodzy zgadzają się co do tego, że we wczesnym (bywa też, że w późniejszym) okresie dojrzewania często dochodzi do momentów zawahania co do własnych seksualnych preferencji. Najprościej rzecz ujmując – wraz z burzą hormonów i eskalacją popędu płciowego nierzadko dochodzi do różnych pomysłów na jego rozładowanie. Wśród nich także – do zaspokojenia się w relacji z osobami tej samej płci. Co często jest najprostsze. Stąd zachodzi ryzyko, że jeśli w tym okresie do takich kontaktów dojdzie to taka preferencja może przez młodego człowieka być zaakceptowana i może stać się preferencją – stałą.
Propagowanie homoseksualizmu wśród młodych ludzi może więc mieć poważne konsekwencje. Każdy więc, kto homo – propagandzie otwiera drzwi szkół, bibliotek czy innych ośrodków skupiających dzieci i młodzież powinien zdawać sobie sprawę, jakie mogą być tego konsekwencje.
Artur Adamski