Wrocławski pisarz pokolenia dzisiejszych sześćdziesięciolatków swoją powieść opublikował w roku 2008. Przeczytałem ją dopiero teraz i stwierdzić muszę, że jest ona dla mnie dość wyjątkową przygodą czytelniczą.
„Porwanie sabinek” to zarazem powieść obyczajowa i sensacyjna, quasi – historyczna powieść drogi a może najbardziej coś z kategorii mocno przerysowanego, ale niebanalnego traktatu moralnego. Największa z moich związanych z nią obaw dotyczy recepcji tego dzieła. Na ile bowiem liczne w Polsce, której zafundowano realizowany przez całe dziesięciolecia program upośledzania świadomości historycznej, może być grono odbiorców zdolnych zrozumieć treść opisywanych wydarzeń?
Tym, co w „Porwaniu sabinek” uderzyło mnie najbardziej, są krótkie wątki, w których występuje postać kapitana Kalickiego. Każdy składający się na nią detal perfekcyjnie bowiem oddaje obraz jednego z oficerów SB, przez którego miałem nieprzyjemność być przesłuchiwanym wiosną 1986 roku. Czyli mniej więcej wtedy, kiedy po raz pierwszy ze swoim oprawcą spotyka się bohater powieści. Choć może słowo „oprawca” jest w tym miejscu zbyt mocne. Bo zarówno powieściowy Kalicki, jak też ubek z mojego wspomnienia, nie torturuje, nie katuje. Co najwyżej – emanując skrajnym cynizmem zdankami mogącymi zastraszać rzuca jakby na marginesie i od niechcenia. Tak, jakby to, że przesłuchiwany w ten czy inny sposób wkrótce zostanie wykończony było oczywistością tak oczywistą, że nie warto się o niej obszerniej wypowiadać. Esbek ten nie musi ani bić, ani na długi czas zamykać w celach aresztu ani nawet wydzierać się na przesłuchiwanego. On może nawet zatrzymanego wypuścić przed upływem standardowych czterdziestu ośmiu godzin, czym osiąga jeden z pobocznych celów, których realizacją zawodowo się zajmuje. Cel ten to zasianie w swej ofierze niepokoju, że może coś jest na rzeczy w jego rzucanych jakby od niechcenia słowach i związanej z nimi decyzji „a chodź sobie po tej niby – wolności, my i tak już nie tylko wszystko kontrolujemy, ale też rozdajemy tu wszystkie karty”. I w kolejnych latach okazuje się, że wszystko toczy się najściślej tak, jak ów esbek zapowiedział. W powieści Inglota zapowiedź ta brzmi: „Tak, wy za jakiś czas wygracie. Ale zaraz potem – przegracie”. Zdania te brzmią do złudzenia podobnie jak te, które w tym samym mieście i w podobnym czasie też z ust kapitana SB usłyszał Krzysztof Gulbinowicz. Opowiadał mi o nich wiele razy i zawarł je w swoim wspomnieniowym opowiadaniu. W przypadku Krzysztofa ta wygłoszona w połowie lat osiemdziesiątych zapowiedź esbeka brzmiała tak, że „będziecie mieli swoje gazetki sprzedawane w kioskach i może nawet swoich posłów w sejmie. Ale zawsze liczyć się będą tylko tanki i banki”. Czyli – wielki ruch Solidarności coś tam wygra, ale nie wygra niczego, co naprawdę istotne. Bo wszystko, co stanowi o materialnym bycie i o rzeczywistej władzy – nadal będzie w najściślej tych samych rękach. „Wygracie, ale przegracie” – oznajmił kapitan SB z powieści Inglota. Właśnie to najbardziej kluczowe ze wszystkich zdań wydrukowanych na 250 stronach książki – otworzyło w mojej pamięci cała kapsułę podobnych zdań, które z ust przesłuchujących nas oficerów SB słyszałem ja, Krzysiek Gulbinowicz, Krzysiek Zwierz i co najmniej kilku jeszcze przyjaciół z podziemia lat osiemdziesiątych. „Wygracie, ale przegracie” – to nam mówili. A potem wszystko potoczyło się najściślej według tej właśnie zapowiedzi.
Dlaczego przegraliśmy? O tym z książki Jacka Inglota też dowiadujemy się bardzo dokładnie. Właściciele Polski Ludowej nie zmarnowali sztafety lat uruchomionej wprowadzeniem stanu wojennego. Aparat represji skutecznie eliminował nieprzejednanych. A z podatnych na znikczemnienie wydobywał wszystko, co najgorsze. Jerzy Urban, jak i inni orędownicy ideologii panświnizmu głosili: „Tak, my jesteśmy świniami. Ale wy też!” I służby PRL-u całe salony samozwańczych autorytetów moralnych z nadzwyczajną skutecznością przerabiały na chlewy pękające w szwach od nadmiaru najpodlejszej trzody. Choć wraz z ustrojową transformacją trzoda ta wskakiwała w garnitury od Armaniego i wsiadała do limuzyn, by na salonach Paryża, Berlina czy Brukseli zbierać owacje, przyjmować nagrody, medale, stanowiska… O tym, jak to się stało, też dowiedzieć się możemy z „Porwania Sabinek”. A nie zdziwi to znających ustalenia naukowców z IPN, straszliwe prawdy wydobywających ze szczątek dokumentów pozostałych po komunistycznym aparacie terroru. Jeśli w ostatniej dekadzie PRL – u werbunek agentury dokonywał się dziesiątkami tysięcy to nie ma co się dziwić, że wśród szpicli tych były i sympatyczne, uduchowione nastolatki. Takie, jak Ala z powieści Inglota, która dziesięć lat po wprowadzeniu stanu wojennego ląduje na lukratywnym stanowisku. Bo jej przełożeni zadbali i o to, by studia ukończyła na najlepszych zachodnich uniwersytetach a praktyki zawodowe odbywała w renomowanych firmach zza oceanu. W latach dziewięćdziesiątych nie ukrywa ona już nawet, że wcale nie jest córką żołnierzy AK, lecz pułkownika UB. „Zbrodnie lustracji” czy innych „nienawistnych polowań na czarownice” są jednak zakazane, skutkiem czego to kolejne pokolenie UB także w III RP rozdaje wszystkie karty. A wszystko to na oczach milionów wcześniej zapatrzonych i zasłuchanych w słowa „moralnych autorytetów”. Milionów wcześniej zasłuchanych a potem wyrzucanych z pracy, bo jedyne źródło utrzymania ich rodzin owe „moralne autorytety” postanowiły opylić za czapkę śliwek. Jak w takiej sytuacji nie zgodzić się ze słowami Urbana, posiadającego wtedy jedną z największych gazet, na łamach której triumfalnie głosił, że „nowe świnie okazały się być o całe piekło gorsze od komunistycznych”? Miliony cierpiących nędzę z bezbrzeżną goryczą milcząco przyznawać musiały rację tym słowom. W postkomunistycznych realiach straciło więc znaczenie to, jakim sposobem walczy się o byt – drobnym złodziejstwem, bandyterką czy prostytucją. Totalne zawodowe i społeczne wykluczenie narratora powieści Jacka Inglota strąca z pozycji bojownika o wolność i niezależnego dziennikarza do roli dostawcy zatrudnionego przez bandę handlarzy żywym towarem…
„Wygracie, ale przegracie” – mówi w „Porwaniu sabinek” kapitan SB Kalicki. Tak, w czerwcu 1989 miliony Polaków radowały się przechyleniem wyborczej szali zwycięstwa. Ale zaraz potem wielka część tych milionów straciła źródło utrzymania swych rodzin. Zarazem ci, którzy przez lata śpiewali pieśń „Ojczyzno ma…”, z niedowierzaniem przyglądali się sprzedawaniu ich ojczyzny – kawałek po kawałku. I cierpiąc najprawdziwszą nędzę widziały swych oprawców, z których każdy za piętnaście lat służenia przeciw Polsce i Polakom dostawał miesięczną emeryturę dwadzieścia razy wyższą od zasiłków przyznawanych robotnikom likwidowanych zakładów. Przy czym zasiłek dostawało się przez rok. A potem przez jedynie sześć miesięcy. A bizantyjskie emerytury ubeków dostawało się nie tylko dożywotnio, ale też dziedziczyć je może żona lub pobierające nauki dziecko. Reżim Donalda Tuska właśnie przywrócił wyjściowy rozmiar owych uposażeń. Wyjściowy, czyli w najskromniejszym nawet rozmiarze stanowiący wielokrotność płacy nauczyciela. Ktoś jeszcze roi o jakichś „wygranych Polakach”? Wielki czas Solidarności Polska i Polacy przegrali. Totalnie. I na aż tyle sposobów, że rzadko są w stanie w pełni zdać sobie z tego sprawę.
Artur Adamski