Nigdy w dziejach świata nie zdarzyła się wojna, w której by nie było przypadkowych ofiar. W czasie operacji Pustynna Burza najwięcej żołnierzy antyirackiej koalicji zginęło od pomyłkowego amerykańskiego ostrzału, który śmiercią przypłaciło kilkudziesięciu Brytyjczyków. W czasie II wojny światowej nasz ORP Jastrząb został zatopiony wskutek obrzucenia bombami głębinowymi przez okręt norweski i brytyjski. Niewykluczone, że coś dość podobnego wcześniej zdarzyło się naszemu ORP Wilk, który taranując jednostkę rozpoznaną jako niemiecki u – boot prawdopodobnie zatopił okręt podwodny należący do Holendrów. Zagadka zaginięcia największej sławy naszej floty, czyli ORP Orzeł też pełna jest wysoce uzasadnionych domniemań, że zatonięcie wspaniałego okrętu było spowodowane przez Anglików. Tak też o tym opowiada nakręcony w ubiegłym roku film fabularny.
Podobnymi historiami można by wypełnić nie serie książek, ale całe biblioteki. Takie nieszczęścia się zdarzały zawsze i mimo, że od zawsze robi się ogromnie dużo, by im zapobiegać, zdarzały się będą nadal. Czasem pomocne są systemy identyfikacyjne zwane „Swój – Obcy”, ale żadnej roli one nie odegrają, gdy walka przemienia się w istne piekło, wokół giną towarzysze broni a śmiertelne strzały padają nie wiadomo skąd. Oczywiście – każdy przypadek powinien być analizowany i nie może być mowy o zgodzie na to, by żołnierzom było wolno absolutnie wszystko. Poważne państwa i szanujące się armie mają jednak do tego celu wypracowane rozsądne procedury. A ich egzekwowaniem zajmują się nie pętaki (jak to często dzieje się w Wojsku Polskim), ale ludzie potężnie doświadczeni najstraszliwszym piekłem wojny. Tacy, którzy potrafią ocenić, czy dane nieszczęście było skutkiem niefrasobliwości czy też okoliczności, w których tragedia była niemożliwa do uniknięcia. Bez takich procedur Stany Zjednoczone nie miałyby swoich sił zbrojnych. Bo nikt by nie zaciągnął się do wojska, w którym żołnierz, do którego strzelają, musiałby obawiać się korzystania z własnej broni.
To, co „polska” prokuratura wojskowa wyprawiała z żołnierzami, którzy dokonali przypadkowego ostrzału afgańskiej wioski, było straszliwą zbrodnią nie tylko przeciw żołnierzom, ale też przeciw obronności naszej ojczyzny i przeciw państwu polskiemu. W żadnym poważnym państwie podobne łajdactwo nigdy mieć miejsca nie mogło. Z prostej przyczyny – w poważnym państwie sprawami takimi zajmują się poważni ludzie. Po pierwsze – posiadający solidne doświadczenie frontowe. Po drugie – zdający sobie sprawę ze skutków krzywdzących decyzji dla obronności kraju. Takich, po których mniej ludzi w wojsku będzie chciało służyć, inni z niego odejdą a ci, którzy w nim zostaną – będą woleli cofać się, poddawać, niż stawać do walki.
Wydawałoby się, że powyższy elementarz to najoczywistsza oczywistość. A jednak właśnie mamy do czynienia z sytuacją, w której znów obrońcy polskich granic zakuwani są w kajdanki, znów grozi im hucpa zabójczych dla polskiej obronności konsekwencji.
Jest tylko jedno pytanie: czy dzisiejsze prześladowania, wymierzone w obrońców polskich granic, to tylko głupota czy może agenturalna działalność na rzecz wrogiego mocarstwa, ze strony którego obawiamy się agresji. Bez względu na to, jaka byłaby na pytanie te odpowiedź, jedno jest więcej, niż pewne. Każdy, kto przyczynia się dziś do represjonowania obrońców polskich granic, powinien być w trybie natychmiastowym i nieodwołalnym na zbity pysk wyrzucony z każdego stanowiska w każdym z polskich organów. Bez względu na to, czy to jego stanowisko nazywa się prokurator czy premier.
Artur Adamski