Kilka lat temu, udzielając wywiadu Krzysztofowi Kunertowi, piszącemu wówczas książkę pt. „Młodzież wobec komunizmu” pożaliłem się nieco na Radio Wolna Europa. Doceniając ogromną i oczywiście pozytywną rolę, jaką odegrało, wypomniałem mu jednak stronniczość, polegającą na konsekwentnym promowaniu jednych kręgów działającej w latach PRL – u opozycji przy równoczesnym, nie mniej upartym marginalizowaniu innych. Wtedy wydawało mi się dziwne to, że na liderów walki o naszą niepodległość Wolna Europa kreuje postacie wywodzące się z „elit” prosowieckiej nomenklatury. I to te wzięte często wprost z komunistycznego aparatu terroru a najczęściej – wprost kwintesencję najbardziej ewidentnej Żydokomuny, w latach 1967 – 68 odsuniętej z pierwszego szeregu PRL – owskich władz decyzją Kremla, rewidującego wówczas swój stosunek do spraw Bliskiego Wschodu a zarazem i przede wszystkim – w kwestii wyboru komunistycznych frakcji mających rządzić wszystkimi krajami „obozu socjalistycznego”. Dziś od dawna jest już oczywiste, że żadnej z postaci tych środowisk nie chodziło o żadną polską niepodległość. I oczywiste jest też to, że amerykańska polityka z tej właśnie przyczyny popierała te właśnie środowiska i te postacie. Z perspektywy Waszyngtonu najważniejsze bowiem było, by naszą częścią Europy władali ci, którzy już się okazali narzędziami nadzwyczaj poręcznymi. Biały Dom uznał, że jeśli byli nimi w rękach sowieckich to i będą mogli nimi być w rękach amerykańskich. Horyzontem ambicji tych osób i tych kręgów, na które w Polsce postawiły Stany, była kariera osobista i interesy środowiskowe. To przecież niewspółmiernie bardziej bezpieczne dla wielkich tego świata od współdziałania z rozumującymi kategoriami polskiej racji stanu, polskiego narodowego interesu, polskiej niepodległości czy nie daj Boże – jakichś polskich ambicji. Stany Zjednoczone wolały, by Polską rządziły figurki malutkiego kaliberku. Im bardziej nadające się do roli marionetek – tym lepiej. I to z tej przyczyny lilipucików z rodowodem w odsuniętych od wpływów komunistycznych frakcjach uparcie nam przedstawiano jako rzekomych tytanów intelektu, herosów walki o wolność a nawet – wielkich narodowych bohaterów. I trudno się dziwić – synkowie funkcjonariuszy przywiezionych na pancerzach NKWD – owskich czołgów, dziatwa tatusiów – ledwie szwargoczących po polsku POP -ów (czyli zatrudnionych jako „Pełniący Obowiązki Polaka”), to przecież „partnerzy” poręczni i stuprocentowo przewidywalni. Tysiąckroć łatwiejsi od tych, którzy by twardo artykułowali polskie stanowisko, polskie cele, polskie interesy. Tysiąckroć wygodniejsi. Może więc i logiczne, że Amerykanie woleli tych, którzy w innych rękach już okazali się być z dziada pradziada człowieczkami z plasteliny. Wygodniejsi od tych, którzy nie zgadzaliby się na wszystko.
Ogromnie dużo w sprawie powyższych niepokojów, spostrzeżeń i wątpliwości wyjaśnia nowa książka Andrzeja Świdlickiego pt. „Radio z misją. Wolna Europa dla średnio domyślnych”. Liczące 460 stron dzieło powstało m.in. dzięki archiwalnej i merytorycznej pomocy działacza Solidarności Walczącej Zbigniewa Rutkowskiego. Fascynująca zawartość tej księgi o rozmiarze niemal cegły dla wielu będzie zaskoczeniem, o ile nie szokiem. Dla mnie jest ona wyjaśnieniem tego, co w zdumienie wprawiało mnie trzydzieści kilka czy czterdzieści lat temu. W moim bowiem przypadku – lekturze każdego rozdziału towarzyszyła nuta gorzkiej satysfakcji. Nuta, ale pełna wielkiej goryczy. Bo niestety w książce tej znajduję cały szereg potwierdzeń tego, co bolało mnie już parę dziesięcioleci temu. A bolało to, że owa ojczyzna wolności i źródło nadziei, bo tym przecież dla nas były Stany Zjednoczone, w latach osiemdziesiątych dążyły do tego, by władzy w Polsce nie przejęli polscy państwowcy, polscy patrioci czy po prostu – jacyś przyzwoici Polacy. Stany wolały, by władzę w Polsce dostały posłuszne miernoty, dla których Polska będzie nie należała do wartości najwyższych. I niestety, w tym zamiarze Stany dopięły swego. W dużej mierze za sprawą Radia Wolna Europa.
W 1988 przestało być zagłuszane. Wtedy nie wiedziałem dlaczego. Teraz to już jasne – jej przekaz był wtedy tożsamy z tym, do czego dążyły władze PRL – u. Chodziło o ten właśnie model transformacji ustrojowej, który stał się faktem.
Perspektywa, którą Andrzej Świdlicki przedstawia w „Radiu z misją” jest jednak znacznie szersza. I byłoby dobrze, gdyby zapoznali się z nią wszyscy, którzy kiedyś słuchali „Wolnej Europy”. Pierwsza to amerykańska polityka, realizowana w pierwszych kilkunastu powojennych latach w stosunku do Niemiec i krajów zniewolonych przez komunizm. W przypadku stref okupacyjnych na terenie byłej Trzeciej Rzeszy a następnie RFN i Berlina Zachodniego mieliśmy do czynienia z całkowitym rozgrzeszeniem nawet najstraszliwszych nazistowskich zbrodniarzy. USA miało interes w tym, by wczorajsi ludobójcy wzmacniali potencjał zdominowanego przez Amerykę świata zachodniego, więc zapominali o najpotworniejszych nawet zbrodniach. Skutkiem tego rząd RFN mógł być formowany ze zbrodniarzy, tak samo jak i niemieckie sądownictwo, gospodarka i w zasadzie – wszystko. Żadną też przeszkodą nie była przeszłość siepaczy ukraińskich, dopiero co dokonujących wprost niewyobrażalnych rzezi na Polakach. Byli przydatni, więc otrzymywali wsparcie a ośrodki finansowanej przez Waszyngton propagandy bez żadnych przeszkód mogły gloryfikować Stepana Banderę oraz innych architektów i czynnych uczestników masowego ludobójstwa. Wszystko oczywiście pod szczytnymi hasłami prawa do wolności i niezawisłości czy podmiotowości jednostki ludzkiej albo też walki z sowieckim zniewoleniem. Liderzy polityki USA na szczyty władzy w RFN wynieśli też np. gen. Reinharda Gehlena. I nic im nie przeszkadzało, że wczorajszy hitlerowiec swą pozycję od razu zaczął wykorzystywać do nagłaśniania w szerokim świecie pojęcia „polskie obozy koncentracyjne”. Warto się z tymi faktami zapoznać by wiedzieć, jak cynicznie eksploatowana być może polityczna koniunktura. Wszystko bowiem zależeć potrafi tylko i wyłącznie od tego co, kto i na ile może być przydatne amerykańskiej polityce. Jeśli przydatni są ukraińscy czy niemieccy zbrodniarze – w zapomnienie strąca się ich przeszłość. A nawet – potwornym mordercom zakłada maski bohaterów. Kiedy do wielkiej układanki nie pasuje Polska – przyprawia jej się gębę np. antysemitów. W tej perspektywie każdy jest tym, kim z punktu widzenia wielkich interesów być powinien.
Nikt chyba tak dobrze, jak Stanisław Cat – Mackiewicz nie rozumiał konieczności kłamania, oszukiwania i zdradzania w polityce. W swych wypowiedziach niezliczoną ilość razy podkreślał, że Wielka Brytania z premedytacją wmanewrowała Polskę w wojnę i zawsze posługiwała się Polską gorzej, niż instrumentalnie. Bo np. żądała, by obywatele okupowanej Polski zadawali ciosy Niemcom, podczas gdy od mieszkańców okupowanej części Wysp Brytyjskich (konkretnie: Wysp Normandzkich) żądała siedzenia jak myszy pod miotłą. I burmistrzowi z wyspy Jersey po wojnie nadała odznaczenie państwowe za współpracę z gestapo, gdyż dzięki temu iluś Brytyjczyków nie narażało się na niebezpieczeństwo. Cynizm był więc przez Cata uważany za cnotę, ale cynizm takiego kalibru, jaki uprawiali Amerykanie sterując Rozgłośnią Polską Radia Wolna Europa – to nawet dla Cata było za wiele. Mawiał więc o niej, że jest ona „nagrodą pocieszenia za sprzedanie Polski w Jałcie” i uchylał się od współpracy z „radiem nazbyt instrumentalnie przez swych właścicieli manipulowanym”. Z tej samej przyczyny od rozgłośni oddalił się Gustaw Herling – Grudziński. On też oczywiście uważał, że można współpracować z Amerykanami, o ile jest im z polskimi interesami „razem po drodze”. Herling stwierdził jednak, że „Wolna Europa czyniła z Polaków podwykonawców polityki, na którą nie mieli oni żadnego wpływu”. I widząc, że amerykańskiej propagandzie „nie po drodze” z polskimi interesami, po prostu drogą tą nie szedł.
W swojej książce Andrzej Świdlicki wymienia cały szereg przypadków, w których Wolna Europa, decyzją swych amerykańskich właścicieli, nie mogła wyemitować ważnych informacji. Kiedy np. Kongres Polonii Amerykańskiej wydał uchwałę popierającą trwałość polskiej granicy na Odrze i Nysie – wiadomość ta na antenie podana być nie mogła, gdyż była ona sprzeczna z nieuznającą tej granicy polityką RFN. Siedzibą Wolnej Europy było bowiem Monachium, więc nie wolno było powiedzieć czegokolwiek, co mogłoby się nie spodobać w Bonn. Innym razem zakazano wypowiedzi na antenie generałowi Władysławowi Andersowi. Nadzorcy bowiem lękali się słów zbyt mocnych w czasie, gdy realizowali politykę odprężenia. Z tej samej przyczyny w Wolnej Europie nie wolno było wystąpić nawet pisarzowi Markowi Hłasce. Można za to było na tejże antenie wygłaszać peany na cześć komunistów – reformatorów, marksistów – rewizjonistów czy PZPR – owskiej frakcji „Puławian”. Od samego początku działalności RWE obowiązywało bowiem niepisane uwielbienie wszystkiego, co żydowskie. Zbrodni gorszej od antysemityzmu Wolna Europa zdawała się nie znać a na tysiące sposobów permanentnie przypisywana ona byłą Polsce i Polakom. Bycie Żydem stanowiło rozgrzeszenie dla każdego – nie tylko dla Aliny Grabowskiej, funkcjonariuszki komunistycznej propagandy, dla której monachijska rozgłośnia była przystankiem w drodze do redakcji z Jerozolimy i Tel Awiwu, w tym i antypolskich ośrodków propagandy Izraela. Jako bohater potraktowana została nawet taka bestia z UB, jak Izaak Fleischfarb (Jóżef Światło) i cała sztafeta jemu podobnych. Pomimo swej podłej przeszłości tak samo wynoszonymi pod niebiosa byli synowie komunistycznego zbrodniarza Herscha Smolara. Była też Wolna Europa przystanią dla emigrujących z Polski najwyższej rangi katów z UB, takich jak Dawid Kornhendler (szef UB w Kielcach, potem Poznaniu i Wrocławiu). Dopiero z Monachium – jechali do Izraela. Oczywiście o jakiejkolwiek winie antypolskich oprawców narodowości żydowskiej z anteny Wolnej Europy nigdy nie mogło paść ani jedno słowo. Bez żadnych ograniczeń można było za to pleść na niej androny o polskich antysemitach czy rzekomych polskich zbrodniach dokonanych na Żydach.
Wszystko, co autor książki pisze o Janie Nowaku – Jeziorańskim doskonale współgra z relacjami, które po długich z nim rozmowach przywiózł do Polski Kornel Morawiecki i które w części spisałem w szeregu artykułów oraz w wywiadzie – rzece z przewodniczącym Solidarności Walczącej. Świetnie też pasuje to do publicznych wystąpień wieloletniego dyrektora Rozgłośni Polskiej RWE, którymi jakby sam uparcie dostarczał dowodów na to, że jest człowiekiem całkowicie niezdolnym do zrozumienia, na jakim świecie żyje. Jako słuchacz RWE często miałem wrażenie, że wielu występujących przed jej mikrofonami to ludzie odklejeni od rzeczywistości i zupełnie nie pojmujący krajowych realiów. Z wieloma, w tym z Nowakiem – Jeziorańskim, było jednak jeszcze gorzej, niż można się było spodziewać. Za całe polityczne myślenie wystarczało mu wpisywanie się w politykę amerykańską. Pomimo straszliwego doświadczenia Jałty uważał, że „wszystko, co dobre dla Ameryki, jest też dobre dla Polski”. W możliwość jakichś poważnych zmian kraju w perspektywie najbliższych dziesięcioleci nie był w stanie uwierzyć jeszcze późnym latem roku 1988. Za cel najważniejszy uważał wtedy organizowanie żywnościowej pomocy dla Polski, „żeby polskie dzieci nie głodowały”. Jeszcze gorzej było z pomyślunkiem Zbigniewa Brzezińskiego, który na progu lat dziewięćdziesiątych XX wieku opublikował swoje wiekopomne dzieło złożone z rad dla polityków amerykańskich na temat tego, jak mają sobie układać stosunku ze Związkiem Sowieckim w nadchodzącym wieku XXI. Krótko potem, na spotkaniach z „Wielkim Zbigiem” w Polsce, mogliśmy się zresztą przekonać, że dla niego dużo ważniejsze od Polski były Niemcy. Bo Brzeziński nie był już Polakiem, ale Amerykaninem polskiego pochodzenia. I jako polityk amerykański stał na stanowisku, że dla USA najważniejsza w Europie jest RFN. Stąd Brzeziński radził nam, żebyśmy układali sobie z Niemcami dobre relacje i nie mieli do nich o cokolwiek pretensji. Bo to przecież „Niemcy są naszymi ofiarami a nie my ich”. Gdyż „to my mamy ich ziemie a nie oni nasze”. Na korzyść Brzezińskiego zapisać przy tym trzeba, że w swym stanowisku nie szedł tak daleko, jak sekretarze stanu USA, którzy od 1945 roku konsekwentnie, otwarcie i głośno stwierdzali, że Stany nie uznają granicy na Odrze i Nysie i że kiedyś Wrocław, Szczecin, Opole i Olsztyn wrócą do swej niemieckiej „macierzy”. Głoszący takie poglądy James Francis Byrnes w 1946 został człowiekiem roku tygodnika „Time” (jak zresztą w kolejnych latach cała galeria krańcowo upiornych kreatur). Warto chyba pamiętać o takich faktach. Życie w złudzeniach zwykle bowiem drogo kosztuje. W latach dziewięćdziesiątych zapłaciliśmy za nie utratą wielkiej części polskiej gospodarki a podobne złudzenia dzisiaj prowadzą nas wprost ku utracie swego państwa i narodowej niepodległości.
Z książki Świdlickiego dowiadujemy się zresztą znacznie więcej i o amerykańskich ideach tego czasu i o bliskich im poglądach Sekcji Polskiej RWE. Przy czym zdumiewa, jak infantylne były owe rojenia. Kocopały o jakimś zjednoczeniu całego świata można sobie wyobrazić w móżdżkach naiwnych Anglosasów. Okazuje się jednak, że podzielali je także tacy nestorzy polskiego wychodźstwa politycznego, jak choćby Tadeusz Żenczykowski. Z kolei senator Fulbright, patron słynnej fundacji, należał do wcale niemałego grona przekonanych, że Zachód powinien zacieśniać jak najbliższą współpracę z reżimem sowieckim i nie przejmować się tym, że całe narody oraz jedne z najstarszych państw kontynentu cierpią niewolę, bezwzględną eksploatację a ich wolnościowe dążenia topione są we krwi. Fulbright uważał, że Wolna Europa jest rozgłośnią zbędną a jeśli już jest to powinna namawiać swych środkowo i wschodnioeuropejskich słuchaczy do pogodzenia się ze swym losem. Równocześnie jego fundacja ciężkie pieniądze łożyła na ściąganie do USA i kształcenie na dobrych uniwersytetach rozmaitych Passentów, Rosatich, Cimoszewiczów i tabunów tego rodzaju komunistycznego narybku Polski Ludowej, rodem z kamaryli Biura Politycznego PZPR czy kierownictwa SB. Taki był właśnie polityczny pejzaż owych rzekomo wolnych i antykomunistycznych Stanów Zjednoczonych. Redakcja Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa przez takie siły była formowana, stąd i w dużej mierze była ich lustrzanym odbiciem. Logiczną tego konsekwencją była obecność w niej ludzi przede wszystkim takich, jak Jan Krok – Paszkowski, swym rodakom mający do przekazania jedną naczelną i na multum sposobów wyrażaną myśl: „Polacy powinni słuchać się mądrzejszych od siebie”. I uświadamiać sobie, że akceptować powinni pogląd takiego choćby Helmuta Sonnenfeldta, przybocznego Henryego Kissingera: „Polska i Europa wschodni muszą się pogodzić ze swym zdominowaniem przez ZSRS”. W latach siedemdziesiątych i do późnych osiemdziesiątych stanowisko takie było na antenie dawkowane jakby podprogowo. Pamiętam, że spotkania z tego rodzaju poglądami budziło we mnie bunt. A w okresie „okołookrągłostołowym” odnosiłem już wrażenie, że mam do czynienia z otwartą zdradą. Na antenie RWE nie miała bowiem wtedy prawa zaistnieć jakakolwiek myśl niezgodna z kursem przyjętym przez Wałęsę, Geremka, Mazowieckiego, Kuronia czy Michnika. Wraz z Frasyniukiem, Bujakiem, Lityńskim czy Onyszkiewiczem namaszczeni oni zostali statusem niemal bogów. Wspaniałych, nieomylnych i nie mających absolutnie żadnej alternatywy posiadaczy jedynej, nadprzyrodzonej prawdy na temat tego, jak Polską rządzić i jak ją reformować. Obok nich jednym z naczelnych bóstw Wolnej Europy stał się Leszek Balcerowicz, którego wychwalano miesiącami, dzień w dzień przymiotom jego genialnego umysłu poświęcając długie godziny radiowej adoracji. Równocześnie w Polsce przekonywaliśmy się, że np. cała sieć zawsze dochodowych hoteli Orbisu zostaje sprzedana za cenę niższą od rachunku, wystawionego przez amerykańskiego eksperta – autora tejże transakcji sprzedaży. I że analogicznym sposobem pozbywaliśmy się wszystkiego, co w naszym narodowym majątku było najwięcej warte.
Osobiście Wolnej Europie zawdzięczam dużo. Przede wszystkim poznanie dziesiątek książek zakazanych w Polsce a wysłuchanych w odcinkach. Wykładów z historii też wysłuchałem setki a komentarzy – zapewne tysiące. I chyba właśnie w związku z tym, że wiele tych komentarzy stało na poziomie marnym, wykazywało braki w wiedzy, logiczną niekonsekwencję lub nadmierną stronniczość – Wolnej Europie zawdzięczam też zasadę sceptycyzmu. Czyli – umiarkowanej wiary w to, co mówiła Wolna Europa. I ostrożności w stosunku do każdej innej wypowiedzi. Uważam, że jest to szczególnie konieczne w kraju, którego patologiczna rzeczywistość w dużej mierze jest skutkiem działalności właśnie tegoż Radia Wolna Europa.
Z wydaną w serii „Biblioteka Solidarności Walczącej” książką Andrzeja Świdlickiego zapoznać się powinien każdy, kto kiedyś Wolnej Europy słuchał. A może jeszcze bardziej każdy, kto tego doświadczenia nie ma a chce być człowiekiem świadomym tego, z jakimi procederami można mieć do czynienia w świecie polityki i mediów. Wielkie słowa uznania dla autora oraz dla Zbigniewa Rutkowskiego – weterana niepodległościowego podziemia, który miał znaczący udział w powstanie tej ogromnie ważnej i nadzwyczaj potrzebnej pracy.