Ze wszech miar warto publikować książki i filmy poświęcone wydarzeniom sprzed lat. W moim skromnym przypadku wystarczyło zobaczyć materiały, z których swoje ostatnie dzieło utkała Alicja Grzymalska, by przed oczami stanęło mi mnóstwo zdarzeń sprzed trzydziestu kilku lat. Zupełnie tak, jakby gdzieś w głębi mózgu zaczęły mi się otwierać kolejne kapsułki pamięci. Skutkiem tego wątki przez dziesięciolecia zepchnięte w zapomnienie nagle stanęły przede mną w pełnej jaskrawości.
Jeden z nich związany jest z najbardziej burzliwym wiecem studenckiego strajku z pierwszych dni maja 1988. Kipiąca emocjami Sala Władysława Nehringa pękała wtedy w szwach. Przebywałem wówczas głównie na pierwszym piętrze, ale dużą część tego czasu spędzałem w zakątku dość wyjątkowym. Rankiem tego dnia, jako członek straży strajkowej odpowiedzialnym właśnie za pierwsze piętro, byłem bowiem oprowadzany przez pracującego w Bibliotece Instytutu Filologii Polskiej Wicka Korsana (ściślej: doktora Wincentego Korsana, działacza opozycji jeszcze przedsierpniowej, po wprowadzeniu stanu wojennego internowanego a potem zaangażowanego w rozmaitą działalność). Wicek z wielkim zaangażowaniem pokazywał mi miejsca, z których mogliśmy się spodziewać ewentualnego szturmu ZOMO. Jak wiadomo – w 1981 pacyfikując strajk studencki na Politechnice Wrocławskiej (tak brutalnie, że byli nie tylko liczni ranni, ale i jedna ofiara śmiertelna) milicja, bezpieka i inne służby wtargnęły z wielu punktów równocześnie, także wdzierając się przez okna wyższych kondygnacji. Jednym więc z miejsc, które majowego poranka roku 1988 pokazał mi Wicek, był remontowany wówczas zakamarek między poklasztornym gmachem funkcjonującym jako Wydział Filologiczny a drugim kompleksem klasztornym, znanym głównie jako siedziba liceum sióstr urszulanek. Skutkiem remontu miejsce to, częściowo obstawione rusztowaniami, mogło posłużyć za wejście dla zomowców, którzy po przystawieniu drabiny i wywaleniu jednych, bardzo marnych drzwi, byliby już na korytarzach pierwszego piętra.
Śmiać mi się trochę chce na to wspomnienie, ale pamiętam, jak po przeanalizowaniu wszystkich ryzyk związanych z pierwszym piętrem informowałem o nich Komitet Strajkowy Paweł Kocięba tak jakby po ojcowsku objął mnie wtedy swym wielkim ramieniem mówiąc tak jakby zarazem i ciepło i mentorsko i bardzo uspokajająco: „No to miejcie na oku te miejsca, ale bądźcie spokojni, bo tak na mojego nosa przynajmniej tej nocy nas nie zaatakują”. Jakoś rozbawiła mnie wtedy ta „ojcowska” scena, więc zażartowałem sobie, że „Kubusiu (bo tak się mówiło do Pawła), odgrywasz tu taką ojcowską rolę a jesteśmy przecież z tego samego rocznika”. Na co on odpowiedział, że chyba jest jednak starszy, po czym ustaliliśmy, że obydwaj urodziliśmy się dokładnie tego samego dnia – 24 marca. Rozbawiony tym Paweł nie odpuszczał dopytując, o której urodziłem się godzinie. Odpowiedziałem, że o północy i że w związku z tym nawet 25 marca początkowo chcieli mi w papiery wpisać. „No to jestem od ciebie o całe cztery godziny starszy” – dumnie oświadczył Paweł, na co jak odrzekłem, że „W takim razie OK, nadal możesz tu być moim szefem”.
W zakątku tym, który był czymś w rodzaju ceglanego balkoniku bez żadnych barierek, często tego dnia się pojawiałem. Można było z niego widzieć południową część Placu Nankiera, korzystać ze świeżego powietrza a przy tym doskonale słyszeć wszystko, co działo się w zatłoczonej Sali Nehringa. Wieczorem rozpętała się w niej debata na temat propozycji przekształcenia strajku dwudziestoczterogodzinnego w bezterminowy. Kolejne płomienne mowy za przedłużeniem protestu wygłaszał właśnie Paweł Kocięba. Mówił o historycznej roli, którą możemy odegrać. Zapewniał, że zagwarantuje strajkowi pomoc straży robotniczej, która pomoże nam w podwyższeniu naszego bezpieczeństwa. Mówił, że strajkujący będą tu mieli co jeść, czym się myć i że w ogóle wszystko da się doskonale zorganizować, że może to być protest de facto rotacyjny, z częstymi przepustkami dla uczestników itd. Przede wszystkim apelował jednak do sumień, do spełnienia obowiązku choć w drobnej części takiego, jakiemu wierne były wcześniejsze pokolenia. Większy jednak aplauz wywoływały wystąpienia Krzyśka Jakubczaka, którego słowa o tym, że „umawialiśmy się na dwadzieścia cztery godziny, na to zdecydowało się większość tu obecnych i tego nie wolno nam zmieniać”. Histeryczne wręcz protesty wywołała propozycja Pawła: „No to kto chce – ten zostanie a kto nie – ten wyjdzie po upływie ustalonych dwudziestu czterech godzin.” Odpowiedzią były okrzyki, że opuszczający strajk w takiej sytuacji będą się czuli jak tchórze, jak zdrajcy, jak łamistrajki, jak szczury uciekające z zagrożonego okrętu”. Ja byłem zdecydowanie za tym, by strajk kontynuować. Kiedy więc tylko zbliżał się moment podejmowania decyzji drogą głosowania – popędziłem, by podnieść rękę za kontynuowaniem strajku. Okazało się, że należałem do mniejszości. Zaskoczyło mnie jednak to, że za kontynuowaniem strajku nie głosował Gieniu Dedeszko – Wierciński, tytan podziemnej działalności, działacz nie tylko NZS – u, ale i Solidarności Walczącej, niejawny członek Komitetu Strajkowego. Kiedy spytałem go o przyczynę takiej jego decyzji odpowiedział z dużym niesmakiem:
„Bo mam dość tych manipulacji naszym strajkiem. Po pierwsze uważam, że nie godzi się zwabiać ludzi informacją, że strajk ma trwać tylko dobę a potem go przedłużać. Przecież widzisz, że część tych ludzi już tu prawie wali w gacie ze strachu a niektóre dziewczyny już są na skraju załamania nerwowego. Przede wszystkim jednak wściekły jestem na manipulowanie strajkiem. Paweł Kocięba to przyboczny Frasyniuka. Od kiedy tylko zaczęły się strajki w Stalowej Woli i Nowej Hucie – chodzą, wraz z kilkoma innymi z RKW od zakładu do zakładu i na głowach stają, by któryś zechciał zastrajkować. A to jednak jeszcze za wcześnie, ludzie za bardzo jeszcze się boją. Wszystko, co się udało się Frasyniukowi uzyskać, to dwugodzinny strajk w Dolmelu zakończony tym, że jednych postraszyli, innym dali podwyżkę i już jest po wszystkim. Przypuszczam, że to jeszcze nie ten czas. Zbyt słabo te strajki w Polsce jeszcze wyglądają. Ale są też dowodem na to, że następna ich fala, może latem, może za pół roku, będzie większa. Nie warto więc teraz jeszcze ludzi przypierać do muru, bo to będzie przeciw skuteczne. A wiesz dlaczego teraz Paweł tak mocno agituje za strajkiem? Jest tutaj Frasyniuk, dla którego to bardzo trudna sytuacja, że są dziś strajki w Gdańsku, Krakowie, Stalowej Woli, Bydgoszczy a nie ma ich w jego mieście, w jego regionie. I że pomimo stawania na głowie w żaden sposób nie może żadnego strajku zainicjować. On tę sytuacje odbiera jako podmywającą jego pozycję. Bo przecież widać, że jakoś nie chcą go słuchać. Jego – jednej z największych legend Solidarności. Dlatego jeśli nie strajkuje we Wrocławiu nikt poza studentami to przyszedł tu i robi wszystko, żeby strajkowali chociaż studenci. To stąd te płomienne mowy Pawła Kocięby. A mi takie manipulowanie strajkiem się nie podoba. Uważam, że to i nieuczciwe i niczym dobrym nie może się skończyć. Generalnie spodziewam się dużo większej fali strajkowej latem lub wczesną jesienią. I mam nadzieję, że następny rok akademicki zaczniemy strajkami także na uczelniach. I że już teraz powinniśmy się do tego bardzo solidnie przygotowywać”.
Powyższą wypowiedź Gienia odtwarzam z pamięci, ale jeśli coś w niej przekręcam to co najwyżej szczegóły. Zapadła mi w pamięć nie tylko z powodu emocji, w jakich żyliśmy w ówczesne majowe dni, ale też z powodu tego zarzutu, stawianego przez radykalnego opozycjonistę, o manipulowanie strajkiem. Pomyślałem wtedy „czyli – takie rzeczy się jednak dzieją nie tylko w narracjach prowadzonych przez media komunistów”.
Kilka miesięcy później Grzesiek Braun stanął na czele wrocławskich protestów przeciw szkoleniom wojskowym, które jego zdaniem powinny być wykreślone z programu studiów. Byłem tylko ich świadkiem, bo rok zajęć wojskowych zaliczyłem w czerwcu 1988. Jakieś trzydzieści lat później rozmawiałem o tym z Grzegorzem mówiąc m.in. o moich hiszpańskich kolegach z korporacji, w której wówczas pracowałem. Wszyscy ci Hiszpanie w czasie swoich studiów niezmiennie odbywają szkolenia wojskowe i to tak solidne, że jak sam tego doświadczyłem – każdy z nich poznaje Polaków jako zwycięzców spod Somosierry. Bo wszyscy hiszpańscy studenci w ramach zajęć wojskowych na swych jak najbardziej cywilnych uniwersytetach analizują przebieg m.in. tej bitwy jako przykładu błyskawicznego przełamania pozycji obronnych z militarnego punktu widzenia mogących uchodzić za niemożliwe do zdobycia. Szkolenia wojskowe są też zresztą normą uczelni wielu innych krajów zachodniej Europy. Zadałem więc Grzegorzowi pytanie: „Czy nie sądzisz, że tym protestem przyczyniłeś się do osłabienia obronności naszego kraju?” Braun zaskoczył mnie jednoznacznością swej odpowiedzi: „Tak Artur! Masz całkowitą rację! Po latach w całej rozciągłości zdałem sobie sprawę, że w 1988 byłem manipulowany. Taka jest niestety prawda – całkiem sprawnie wtedy manipulowano nami – studentami…”
Artur Adamski