16.8 C
Warszawa
wtorek, 10 września, 2024

KRÓTKI STRAJK 1988

26,463FaniLubię

Wielkim marzeniem lat osiemdziesiątych było pojawienie się fali strajków o rozmiarze przynajmniej takim, jak w sierpniu roku 1980, czyli stanowiącej taki wstrząs dla totalitarnej władzy, że bezsilnym okaże się nawet cały jej aparat terroru.

Pierwsza taka strajkowa fala, choć bardzo mała, zainicjowana została w kwietniu 1988. Z dzisiejszej perspektywy już wiadomo, że w nie małej mierze była ona inspirowana przez komunistyczne służby, dążące do uprzedzenia wydarzeń, które z każdym miesiącem stawały się coraz bardziej nieuchronne. Kraj konsekwentkie chylił się bowiem ku bezprecedensowej katastrofie gospodarczej a ta nie później, niż w ciągu roku, musiała doprowadzić do eksplozji protestów społecznych tak desperackich, tak nacechowanych determinacją i tak wielkich, jakich cały system komunistyczny w swej podłej historii jeszcze nie widział. Wywołanie strajków uprzedzających mogło więc wykazać słabość społeczeństwa w zdecydowanej większości ciągle jeszcze sterroryzowanego doświadczeniami stanu wojennego. A każdy ruch strajkowy to dla bezpieki zawsze też okazja do wykreowania swoich ludzi na nowych liderów, nowych wielkich trybunów ludowych i takie bożyszcza milionów, jakim w sierpniu roku 1980 stał się TW SB o pseudonimie operacyjnym „Bolek”. W kwietniu – maju 1988 wielu moich znajomych wyrażało obawy, czy przypadkiem nie mamy do czynienia z komunistyczną prowokacją. Zarazem jednak wiadomym nam było, że każda prowokacja może się wymknąć spod kontroli skutkiem skali i dynamiki zdarzeń. Pomimo zainstalowania na jej szczytach potężnej agentury NSZZ Solidarność w latach 1980 – 81 esbeckiemu nadzorowi się przecież nie poddał i do jego zdławienia potrzebny był stan wojenny a następnie trwające kilka lat selekcjonowanie działaczy, z którymi przy okrągłym stole zawrzeć było można porozumienie. Takie, w którym jedyną stroną naprawdę zwycięską okazała się być klasa „właścicieli Polski Ludowej”.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-
Wejście do budynku wrocławskiej polonistyki z transparentem „Uwolnić Pawła Skrzywanka”. Fot. Wojciech Obremski.

Mieliśmy więc wiosną roku 1988 nieco rezerwy w stosunku do strajków, jakie wybuchły w Stalowej Woli, Nowej Hucie, Bydgoszczy i Gdańsku. Strajki te oznaczały dla nas jednak przede wszystkim to, że w kilku zakładach kraju tysiące ludzi narażają się na śmiertelne niebezpieczeństwo w naszej wspólnej polskiej sprawie. To, że trzeba ich poprzeć, było poza wszelką dyskusją.

Był piękny, ciepły, majowy dzień. Rankiem z Wolnej Europy dowiedziałem się, że ogromne siły ZOMO, skoncentrowane wokół strajkującego Kombinatu Metalurgicznego im. Lenina, prawdopodobnie podjęły jakąś akcję, ale nie było jasne, o jakiej skali. Przypuszczałem, że czegoś więcej dowiem się w czasie wiecu, o którym od paru dni mówili wokół wszyscy. Oczywiście – o ile wiec ten będzie mógł dojść do skutku. Plac Uniwersytecki, na którym miał on się odbyć, zablokować można przecież z łatwością. Tak, jak i rozprawić się z nawet licznymi skłonnymi w nim uczestniczyć. Zarówno dla mnie, jak i dla wielu, był to jednak czas, w którym od lat żyło się w pogodzeniu z tym, że któregoś dnia zbierze się potężny łomot i trafi do aresztu. Perspektywa ta nie skutkowała strachem. Bardziej – dreszczykiem emocji czy oczekiwania na coś, co i tak będzie musiało kiedyś nastąpić. Jeśli lękiem – to nie o siebie.

Kiedy sięgam pamięcią do tego dnia wraca do mnie ówczesna mieszanka nastrojów, w którym najsilniejszy był chyba entuzjazm z tego, że wreszcie coś dużego się dzieje. Niemal letnia pogoda nasuwała skojarzenia z radością nadchodzących wakacji. A dość wysokie prawdopodobieństwo, że za chwilę oberwie się milicyjnymi pałami postrzegałem jako cenę, jaką być może trzeba będzie zapłacić za te godziny nacechowane dreszczem emocji a przede wszystkim – pięknem jakiegoś hmm… zastrzyku optymizmu. Taki też klimat miały ostatnie zajęcia, jakie miałem tego dnia na polonistyce, prowadzone przez doktora Jakubca. Ostatnie ich kwadranse poświęcone były już wprost temu, co się ma wydarzyć. Nasz akademicki nauczyciel wprost emanował luzem i wiarą w pomyślny bieg wydarzeń. Kiedy dziś wspominam te chwile jego postać dosłownie stoi mi przed oczami. Ubrany w wakacyjną koszulkę, uśmiechnięty, chwilami radośnie kołyszący się na krześle i mówiący: „Skrócimy nieco nasze spotkanie, żebyśmy się broń Boże na wiec nie spóźnili…” A potem: „To przecież oczywiste, że ta cała upiorna sytuacja naszego kraju w końcu musi dobrnąć do właściwego końca…”

Po wyjściu z budynku Filologii zaskoczyło mnie, że rzeczywiście całkiem sporo studentów idzie w stronę Placu Uniwersyteckiego. Pod szkołą sióstr urszulanek był to już niemal pochód dziesiątek, o ile nie setek ludzi. Przy Wydziale Historii czekała na mnie moja dziewczyna (a obecnie żona), wraz z którą ruszyłem w kierunku głównego gmachu naszej uczelni. Jakiś czas później z zaskoczeniem te uliczne epizody oglądałem na fotografiach, które musiało wykonywać przynamniej kilka osób. Na niektórych bez trudu odnajdywałem siebie i trochę zdziwiło mnie to, że na wszystkich Grażynę obejmuję otaczając ją jakby całym swoim ciałem. Twarz na wszystkich tych zdjęciach mam szeroko uśmiechniętą, jakby beztrosko radosną, ale odruchowo (bo nie było to skutkiem świadomej racjonalnej decyzji) cały czas trzymałem ją w swoich ramionach tak, jakbym chciał ją uchronić przez spodziewanymi ciosami pałek. Które też mnie kosztowałyby mniej, bo jak zawsze wtedy miałem na sobie plecak. Ciosy, które nie spadłyby na ramiona czy głowę nie byłyby więc może aż tak dotkliwe. Na podstawie jednej z tych fotografii (widywałem je na wystawach i mam nadzieję, że gdzieś jeszcze na nie trafię), wykonanych z któregoś z wyższych pięter gmachu głównego, policzyć można przynajmniej połowę uczestników wiecu. Pamiętam, że pełną ich liczbę szacowano na około trzech tysięcy. A jakość tych zdjęć była taka, że dałoby się na ich podstawie zidentyfikować setki uczestników. Roześmiałem się, kiedy w tym obrazie utrwalonym na fotograficznym papierze zobaczyłem siebie – wciśniętego niemal w środek tłumu, szeroko roześmianego, obydwoma górnymi kończynami oplatającego moją dziewczynę. Chwila to była oczywiście poważna, ale widok największego od lat opozycyjnego zgromadzenia musiał sprawić, że po prostu cieszyłem się wtedy „jak głupi do sera”.

Bo i serce rosło, kiedy się widziało te tłumy wlewające się na Placu Uniwersytecki. Na fontannie z szermierzem stali Paweł Kasprzak i Paweł Kocięba wielkimi gestami rąk wzywający, by podchodzić jak najbliżej. Nieco niżej stali przed nimi Wiesiek Mielcarski, Paweł Skrzywanek, Aleksander Żebrowski. Pierwszy mówił chyba Kocięba, informując o spacyfikowaniu strajku w Nowej Hucie. O mnóstwie ciężko pobitych, rannych i aresztowanych. Powiedział jednak też o tym, że pomimo tego kolejne wydziały kombinatu znów przystąpiły do protestu a penetrującym go esbekom i milicjantom nie udało się schwytać strajkowego przywódcy. Swym tubalnym głosem Paweł wykrzyknął: „Robotnicy Nowej Huty znów strajkują a na ich czele znów stoi Andrzej Szewczuwaniec!” Odpowiedzią był okrzyk entuzjazmu, wydobywający się z tysięcy gardeł, oklaski i głośno skandowane nazwisko „Szew – czu – wa – niec! Szew – czu – wa – niec!!” Po Kociębie mówił Paweł Skrzywanek, którego głos na rozległym placu był jednak słyszalny słabiej. Po chwili znów krótko i dobitnie wypowiadał się Kocięba stwierdzając, że robotników walczących o naszą polską wolność poprzeć musimy dwudziestoczterogodzinnym strajkiem okupacyjnym. Znów odpowiedzią był entuzjastyczny okrzyk, ale już nieco mniej gromki. Od razu pomyślałem, że większość obecnych na uczestnictwo w czymś takim to już raczej się nie zdobędzie. A zaraz potem dało o sobie znać, że organizatorzy wiecu nie mają spójnej koncepcji, jak ten strajk ma się odbyć. Stąd na okrzyk Pawła Kocięby, by do strajku w gmachu Wydziału Historii przystąpić natychmiast po wiecu, okrzykami poparcia zareagowało może ze dwadzieścia – trzydzieści osób. Odpowiedzią tłumu był przede wszystkim pomruk zaskoczenia. Stojący na fontannie z szermierzem jakby szybko się naradzali, po czym Kocięba pospieszył z wyjaśnieniem, że może rzeczywiście ten pomysł jest nazbyt zaskakujący, że do uczestnictwa w strajku trzeba się choć odrobinkę przygotować. Zadał jednak pytanie, ilu tu obecnych gotowych jest przystąpić do strajku już teraz, natychmiast po wiecu. Moja wzniesiona w górę ręka była jedną z może trzydziestu. Kocięba zareagował na to propozycją (choć jego słowa zwykle brzmiały jak decyzja a nie propozycja): „W takim razie róbmy tak: Kto może ten niech teraz idzie na Wydział Historii i rozpoczyna strajk już teraz. A strajk na większą skalę zaczynamy jutro o ósmej rano w gmachu Wydziału Filologii. Kto chce strajkować – ten niech bierze śpiwór, żarcie i jutro przychodzi na Filologię!” Odpowiedzią był chóralny okrzyk entuzjazmu. W głowie pojawiła mi się wtedy dość cyniczna myśl: „No tak, dzięki takiemu postawieniu sprawy każdy może teraz wracać do domu bez ryzyka posądzenia o tchórzostwo”.

Dopiero wychodząc z Placu Uniwersyteckiego zauważyłem pierwsze tego dnia zwarte oddziały milicji. Kolumna stała wzdłuż Kotlarskiej, ale nie blokowała wejścia Kuźniczą do Rynku. Pomyślałem, że chcą, abyśmy nie zapomnieli o ich istnieniu. Co oczywiście i tak było dużą zmianą w stosunku do minionych lat, w czasie których takie zgromadzenie na pewno zostałoby brutalnie zaatakowane.

Do budynku Wydziału Historycznego (ściślej rzecz ujmując on się wtedy chyba nazywał „historyczno – filozoficzno – pedagogiczny” czy jakoś tak) weszliśmy jako jedni z pierwszych uczestników wiecu. Chyba spontanicznie sformowało się coś w rodzaju strajkowej straży pilnującej drzwi wejściowych, choć polegało to głównie na przyglądaniu się temu, kto wchodzi. Po kwadransie w hallu, na korytarzach parteru oraz na dziedzińcu zgromadziło się może trzydzieści, bo raczej nie czterdzieści osób. Część jeszcze dzisiaj potrafiłbym wymienić z imienia i nazwiska. Byli to Jurek Żurko, Jacek Protasiewicz, Aleksander Żebrowski, Andrzej Tracz, Wojtek Król, Grzegorz Streinhold. Większość pozostałych była mi znana przynajmniej z widzenia, obecności innych nie jestem już dziś pewien. Liczba nie wyglądała imponująco, ale generalna myśl była taka, że gmach wydziału oflagujemy, wykonamy i wywiesimy transparenty, zabarykadujemy się i zostaniemy do następnego dnia, kiedy przyjdzie nam prawdopodobnie przenieść się do budynku Filologii. Na taką frekwencję strajkujących, żeby dało się nimi prowadzić protest w dwóch lokalizacjach, raczej się nie zanosiło. Przebiegającą pod murami Wydziału Historii ulicą Szewską przetaczał się wtedy dość duży ruch samochodów i tramwajów. „Trzymajmy tu ten strajk. Będzie widoczny, niech wiadomość o tym strajku idzie w miasto” – tymi słowami ktoś wypowiadał pogląd, pod którym gotów byłem się wtedy podpisać. Uświadomiłem sobie jednak, że od wczesnego rana nic nie jadłem a nie mam też choćby kawałka ubrania, pod którym można by się nocą zdrzemnąć. Grażyna była w identycznej sytuacji. Powiedziałem więc: „Jedź do domu i wróć z plecakiem, śpiworem, może kocem i czymś do jedzenia”. Zapewne myślała podobnie, bo zgodziła się ze mną od razu. Towarzyszyłem jej kiedy wychodziła za próg, zamierzając się rozejrzeć i choć odrobinę zorientować w sytuacji. A okazała się ona być taka, że ledwie zrobiła krok – natychmiast ją złapałem i z powrotem wciągnąłem do środka. Szewską jechała bowiem kolumna ZOMO. Jej czoło oraz zomowcy kroczący chodnikami po obydwu stronach ulicy znajdowali się kilka metrów od wejścia na wydział. Zobaczyli to także studenci z zaimprowizowanej straży strajkowej, którzy natychmiast zaryglowali ciężkie drzwi Wydziału Historii. Równocześnie obydwaj ryknęli na cale gardło: – ZOMO jedzie! Barykadować dziedziniec od Uniwersyteckiej!

Stojący przy drzwiach od Szewskiej naparli na nie spodziewając się, że za moment mogą być wyłamywane. Sam położyłem na nich dłonie i zaparłem się nogami. Równocześnie z dziedzińca dobiegać zaczął łoskot i dudnienie. Okazało się, że ci, którzy tam stali, zaczęli pchać wielkie wózki na śmieci w kierunku bramy od strony ulicy Uniwersyteckiej. Podskakując na nierównym bruku (w części były to klasyczne „kocie ”by”) wydawały dość dramatyczny rumor. Przez drzwi, na które spodziewaliśmy się ataku od drugiej strony, nie mogliśmy dostrzec czegokolwiek z tego, co działo się na zewnątrz. W ciągu tych kilku pełnych emocji minut wszyscy biegali jakby w poszukiwaniu miejsca, w którym najbardziej przydaliby się do spodziewanej obrony. Równocześnie z któregoś piętra jacyś ludzie zaczęli krzyczeć w głąb klatki schodowej:

– Prąd wyłączyli!

I moment później drugi:

– Telefony nie działają!

Krzyki te rozbrzmiewały bardzo dramatycznie, ale i niedorzecznie. Bo i czemu, jeśli nie zastraszeniu nas miałyby służyć? Na kilku kondygnacjach wielkiego gmaszyska bez trudu mogło się poukrywać znacznie więcej ludzi z esbecji, niż nas wszystkich, którzy przyszli z zamiarem strajkowania. Chyba wszyscy zdaliśmy sobie sprawę, że na pewno nie jesteśmy tu sami…

Może dziesięć minut później paru z uczestników strajku zbiegło schodami mówiąc:

– Musielibyśmy przeszukać wszystkie pomieszczenia. Raczej trudne to do wykonania. Z okien na wyższych piętrach wygląda jednak na to, że kolumna milicji minęła Ossolineum i prawdopodobnie stanęła na Grodzkiej.

Czyli, że mieliśmy do czynienia jedynie z demonstracją siły. No ale co będzie za kilka godzin? Ktoś (nie jestem już dziś pewien, czy był to Jacek Protasiewicz czy ktoś inny) powiedział wtedy, że wejścia od Szewskiej i Uniwersyteckiej chwilowo są chyba bezpieczne, więc „zbierzmy się na dziedzińcu i zastanówmy, co dalej robić”. Próbuję sobie dziś przypomnieć, ilu nas tam wtedy na tym dziedzińcu było. Przypuszczam, że nie więcej, niż trzydzieści parę osób. Parę pierwszych głosów (jednym z tak się wypowiadających był Wojtek Król) powtarzało argumenty: „Jest nas za mało, to zbyt niebezpieczne, kończmy i rozpocznijmy jutro od nowa na Filologii”. Wręcz histerycznie przeciw temu zaprotestował Aleksander Żebrowski oraz ktoś, kto mu towarzyszył a zachowywał się jeszcze bardziej emocjonalnie. Nagle nad nami wyrósł Jurek Żurko (dziś profesor), który na coś wskoczył. Nie pamiętam na co, bo wszystko, co tylko na dziedzińcu dało się ruszyć stanowiło już barykadę wypełniającą bramę od strony ul. Uniwersyteckiej. Zaczął spokojnie, ale dobitnie przekonywać:

– Słuchajcie, ja w tym budynku strajkowałem w roku 1981 i zapewniam was, że tylu, ilu nas tu teraz jest, wystarczy do kontynuowania strajku!

Nagle jeszcze wyżej pojawiła się postać Jacka Protasiewicza. Stał w oknie z nogą na parapecie i mówił:

– Musimy ten strajk zawiesić do jutra! Ja nie wiem, ilu w tym budynku jest nas studentów a ilu nie wiadomo kogo. Dziś tutaj nie damy rady kontrolować sytuacji. Jutro będzie nas więcej, co też znaczy że dużo bezpieczniej. Kończymy strajk i wychodzimy!

Kilka osób podniosło krzyk. Aleksander ze swoim towarzyszem rzucili się, by uniemożliwić nam wejście z dziedzińca do budynku. Krzyczeli:

– Nie! Strajkujmy! Nie marnujmy tej historycznej szansy!

Ja byłem za tym, by zostać do rana. Stałem w miejscu, gdy poczułem na swoich plecach dłonie Andrzeja Tracza. Lekko popychał mnie mówiąc:

– Teraz to nie ma sensu. Zaczniemy jutro. Ci dwaj wyglądają na zupełnie szalonych.

Do innych, którzy też nie chcieli się ruszyć z miejsca, mocno artykułowanymi zdaniami perorował Wojtek Król. Wszyscy powoli przesuwaliśmy się w stronę hallu. Ktoś powiedział wskazując na Aleksandra i jego przyjaciela, którzy już przestali krzyczeć i zrezygnowani też opuszczali dziedziniec:

– Ale tych radykałów to może jakąś inną drogą wyprowadzić? Jeśli bezpieka kogoś z nas wygarnie to przede wszystkim ich.

Błyskawicznie pojawił się ktoś chyba dobrze zorientowany w topografii budynku i po jego słowach „chodźcie ze mną” obydwaj czmychnęli gdzieś w bok i zdaje się, że zaczęli zbiegać jakimiś schodami do piwnicy. Tak czy owak następnego dnia Aleksandra widziałem na strajku w gmachu Filologii. Tymczasem wszyscy byliśmy już w hallu. Ktoś powiedział: „Przynajmniej do przystanku tramwajowego starajmy się iść razem. Czort wie, czy nie zechcą nas zgarnąć a tak to może komuś się uda wtedy zwiać z wiadomością o tym, co się stało”. Wyszliśmy na ulicę. Milicyjne nyski widać było na rogu Wita Stwosza i przy Ossolineum. W milczeniu szliśmy w stronę hali targowej. I nastroje mieliśmy dość marne, bo frekwencja na zakończonej właśnie próbie zastrajkowania dobrze nie rokowała. Wszyscy z ulgą przyjmowaliśmy jednak to, że bez problemów dotarliśmy do przystanku tramwajowego, z którego wszyscy rozjeżdżaliśmy się w różne strony.

Następnego dnia na Wydziale Filologicznym byliśmy jednymi z pierwszych. Jak i inni – z plecakami, śpiworami, ręcznikami, szczoteczkami do zębów, jedzeniem. Samochody ewidentnie należące do SB stały pod galerią Foto Medium Art, przy hali targowej i Moście Piaskowym. Aparaty z teleobiektywami nie pozostawiały złudzeń, że w tej swoistej sesji fotograficznej dokumentowani jesteśmy od co najmniej trzech stron. Oczywiste jednak dla nas było, że dokładnie obfotografowani zostaliśmy już poprzedniego dnia i że najpewniej mieliśmy do czynienia z dążeniem do wzbudzenia w nas niepokoju. A tego było już coraz mniej, bo w powoli wypełniającym się gmachu dawnego klasztoru norbertanów atmosfera robiła się wręcz wspaniała …

Artur Adamski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
270SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content