W Dolnośląskim Centrum Filmowym miała miejsce premiera filmu Alicji Grzymalskiej pt. „Ta nasza młodość… Strajki studenckie we Wrocławiu 1988 – 89”.
Geneza utworu jest taka, że w roku 1988 Andrzej Wajda podarował ruchowi Pomarańczowej Alternatywy kamerę VHS, by happeningi organizowane na ulicach miasta mogły być dokumentowane na taśmie filmowej. Po krótkiej debacie na temat tego, kto powinien być dysponentem bardzo wówczas kosztownego sprzętu, zdecydowano przekazać ją w ręce Alicji Grzymalskiej, wówczas studentki historii, związanej z Solidarnością Walczącą i bardzo aktywnej w działaniach kręgu skupionego wokół Waldemaa Fydrycha. Za takim wyborem przemawiało m.in. to, że Alicja miała dość wyjątkowe warunki pożytkowania cennego daru wybitnego reżysera. Wraz z bardzo wspomagającą opozycyjną działalność mamą mieszkała bowiem w samym środku wrocławskiego Rynku, w kamienicy przy Przejściu Garncarskim, gdzie dysponowała pokojem mogącym służyć do obróbki wykonanych materiałów oraz pomieszczeniem, które mogła przeznaczyć na archiwum. A że z kamerą od momentu jej pozyskania niemal się nie rozstawała – powstały setki o ile nie tysiące godzin nagrań nie tylko z happeningów, ale także strajków, wieców, manifestacji i innych wydarzeń, które stanowią dziś wrocławską i polską historię. Wśród tych nagrań znalazły się unikaty takie, jak relacja z niezależnego pochodu pierwszomajowego z roku 1989, w ramach której utrwalony został także moment brutalnego ataku ZOMO, skutkiem czego jednego z demonstrantów rozjechano milicyjnym samochodem. Teraz Alicja Grzymalska sięgnęła do nagrań ze strajków, jakie przez uczelnie Wrocławia przewaliły się w roku 1988 i 1989. Uzupełniła je o nagrania z kilkorgiem liderów ówczesnych wydarzeń a całości nadała tytuł „Ta nasza młodość…”
W dyskusji, jaka miała miejsce po premierowym seansie, niemałą konsternację wywoła niedorzeczna wypowiedź Rafała Bubnickiego zarzucająca przedstawianemu filmowi nieomal fałszowanie historii. Argumentem miało być nie pojawienie się na ekranie kilku, zdaniem Bubnickiego ważnych postaci. Zarzut to rzecz jasna typowo „od czapy”. W przedstawianych wydarzeniach brało bowiem udział parę tysięcy ludzi, stąd autorka skazana była na jakiś wybór i dokonała go wręcz nadzwyczaj rzetelnie. Nie tylko o wypowiedzi poprosiła liderów strajków na większości uczelni, ale też głos oddała postaci przez całe dekady zapomnianej a w podziemnym ruchu studenckim lat osiemdziesiątych odgrywającej rolę wręcz fundamentalną. Tym tytanem podziemnej roboty drukarskiej był wówczas Eugeniusz Dedeszko – Wierciński, bodaj pierwszy raz w swoim życiu, właśnie w tym filmie mówiący o własnej perspektywie ówczesnych wydarzeń. Sam brałem wtedy udział w niemal wszystkich wydarzeniach, o których opowiada film, ale w nim się nie pojawiam. Tak, jak zdecydowana większość tych, którzy wówczas zdecydowali się uczestniczyć w proteście. Normalna rzecz – nie każdy uczestnik jest zarejestrowany czy to kamerą czy fotograficznym aparatem.
Przy tej okazji jednak pomyślałem, że przypomnę o paru faktach, o które pytali uczestnicy premiery a które dotąd nigdzie chyba nie zostały udokumentowane. A także o paru epizodach równie zapomnianych, ale chyba istotnych, jeśli marzy nam się uzyskanie pełniejszego obrazu. Pierwszy to kwestia bezpieczeństwa protestu podejmowanego parę dni po bardzo brutalnym stłumieniu strajku w Hucie im. Lenina. Pamiętam ówczesne nierzadkie wówczas pytania: „Hutników szturmem tysięcy zomowców rozwalili to nas, studentów nie zaatakują?” Pamiętam też dyskusję na samym początku protestu toczącą się w Sali Nehringa. Piotrek Pawełczyk zaproponował wtedy, żeby wszystkie okna parteru od strony wychodzącej na ulicę były pozamykane „tak, żeby nam tu czegoś nie wrzucili”. A potem, wypowiedziane przy grobowym milczeniu kilkuset zgromadzonych, instrukcje na wypadek ataku ZOMO na okupowany przez nas budynek. Brzmiały one: „Jeśli ZOMO wpadnie – nikt nie rusza się ze swojego miejsca. Nikt nie ucieka, każdy pozostaje tam, gdzie jest.” Na dźwięk tych słów siedzący obok mnie Irek (późniejszy profesor Ireneusz Guszpit) ze śmiertelną powagą powiedział: „Tak, broń Boże nie uciekać. Dużo mniej nieszczęścia będzie, kiedy każdego będą po kolei okładać pałami a potem wywlekać, niż wtedy, kiedy ten może tysiąc zgromadzonych tu ludzi wpadłby w panikę. Na tych wszystkich schodach i wąskich korytarzach część stratowałaby się na śmierć…” Chwilę potem zostałem członkiem kierowanej przez Włodka Stasiaka straży strajkowej, odpowiedzialnym za pierwsze piętro. I tu działy się rzeczy naprawdę niezwykłe. Jako część niedostępną dla większości strajkujących wyodrębniliśmy tzw. Rospondówkę, czyli fragment całego naszego poklasztornego gmachu, do którego wchodziło się przez niezadaszony taras i który imię swoje wziął od legendarnego profesora Stanisława Rosponda. W tej części budynku Wydziału Filologicznego pracować zaczęły strajkowe drukarnie. Równocześnie do innego pokoju tego samego pierwszego piętra, w najściślejszej tajemnicy, wprowadzili się moi przyjaciele z Solidarności Walczącej, między innymi Jarek Krotliński, którzy za pomocą aparatury nasłuchowej uzyskiwali wiedzę o aktywności w eterze Służby Bezpieczeństwa oraz milicji. Ustalenia z tego nasłuchu były przekazywane Komitetowi Strajkowemu i paru ludziom ze Straży Strajkowej. Nic o tym natomiast nie wiedziała większość strajkujących. W związku z tym, że pilnowałem pierwszego piętra a z wiadomego mi pokoju co jakiś czas wychodził któryś z moich przyjaciół z Solidarności Walczącej, na bieżąco dowiadywałem się tego, co im udało się podsłuchać. Po pierwsze więc okazało się, że wśród uczestników protestu jest niemałe grono ludzi działających dla SB. Potem ustalono, że regularnie co kwadrans ktoś drogą radiową wysyła krótkie komunikaty radiowe z informacjami o tym, co dzieje się w okupowanym gmachu. W związku z tym kilkoro naszych „nasłuchowców” zaczęło dyskretnie rozmieszczać aparaturę umożliwiającą przybliżone ustalenie źródła sygnału, czyli lokalizacji nadajnika przekazującego radiowe informacje dla SB. Po paru godzinach było jasne, że nadaje ktoś z – Rospondówki, w której przebywało jedynie kilka osób. „Nasłuchowcy” esbeckie komunikaty radiowe nagrywali, dążąc do rozpoznania głosu esbeckiego informatora. Równocześnie zaczęliśmy obserwować, kto do Rospondówki wchodził i kto z niej wychodził (bezpieka chciała przecież wiedzieć, co się dzieje w centrum wydarzeń a nie w Rospondówce). Żeby nie wzbudzać podejrzeń robiło to kilku zmieniających się członków Straży. Pod wieczór od jednego z przyjaciół usłyszałem: „Mamy go! Wiemy, kto nadaje!” Zapytałem, co zamierzają zrobić i usłyszałem, że zdecydowano, by go nie płoszyć. Najpierw postanowiono ostrzec ludzi, z którymi w jakiś sposób człowiek ten współpracował. Następnego dnia byłem jednym z ostrzeżonych, bo niestety, ale jakąś współpracą był on związany także ze mną. Po paru dniach ostrzegał mnie przed nim każdy znajomy napotkany student, bo o „radiowo namierzonym studencie – esbeku” huczał już cały Uniwersytet.
Wieczorem 5 maja 1988 byłem jeszcze świadkiem tego, jak z pokoju, w którym prowadzony był nasłuch, jeden z moich przyjaciół wypadł jak oparzony, popędził schodami w dół i z ogromną prędkością zaczął się przedzierać przez tłum strajkujących. Okazało się, że nasłuchowcy odebrali informację, że wraz z żywnościowymi darami spontanicznie przynoszonymi na strajk przez licznych wrocławian przekazane też zostały pudła z… zatrutymi produktami spożywczymi (!). Uzyskując tę informację natychmiast powiadomiono kuchnię, by ta partia żywności broń Boże nie został przez nikogo zjedzona.
Oddzielnym a mało pamiętanym wątkiem tamtych wydarzeń była próba podjęcia strajku już poprzedniego dnia. Tej historii poświęcę odrębne wspomnienie.
Artur Adamski