Właśnie wróciłem z Armenii, po której podróżowałem wraz z żoną i dwojgiem przyjaciół. Intensywna włóczęga po tym niezwykłym kraju zajęła nam ponad tydzień. Wrażeniami można by wypełnić grubą książkę. Na zawsze w naszej pamięci zostaną prastare zabytki chrześcijaństwa, które właśnie to państwo jako pierwsze w dziejach za swą wiarę przyjęło już na początku III wieku. Nie do zapomnienia będą też górskie krajobrazy czy wprost niesłychany w swym obrazie widok Araratu – ogromnego górskiego masywu jakby zawieszonego nad kryjącym się u jego stóp Erewaniem.
W rzeczywistości święta góra Ormian, mimo iż wygląda na nierozerwalnie związaną ze stolicą kraju, znajduje się dziś poza granicami Armenii. Z czym nikt tam nigdy się nie pogodził, o czym świadczą obecne na każdym kroku wizerunki Araratu i to, że stanowi ona nazwę niezliczonych lokali gastronomicznych, klubów, sklepów czy artykułów spożywczych. Góra niezwykła i od zarania dziejów ściśle związana z losami narodu jest też tematem dzieł sztuki i rzemiosła artystycznego, prezentowanego w galeriach, kawiarniach, restauracjach, hotelach, mieszkaniach, setkach stoisk wielkiego bazaru. Jak się okazało – tętniącego życiem tuż obok polskiej ambasady. W Armenii przekonać się można, że polskie położenie geopolityczne wcale nie jest takie najgorsze. Państwo osaczony sąsiedztwem Turcji, Azerbejdżanu, Iranu jest dziś tylko fragmentem historycznej Armenii, przez wiele stuleci niewspółmiernie rozleglejszej. Dla okrawanego kawałek po kawałku Rosja nie jest najgorszym z sąsiadów. Co cynicznie eksploatuje podszczuwając Azerów do kolejnych Agresji i oczekując, że najeżdżani Ormianie sami prosić będą Moskwę o pomoc. W dniach, w których podróżowaliśmy po Armenii przez kraj ten przetaczały się wielotysięczne protesty wyrażających sprzeciw wobec niedawno zawartemu rozejmowi z Azerbejdżanem. Po kolejnej agresji zagarnął on następne ormiańskie wioski, wydzierając jeszcze jeden fragment rozszarpywanej ojczyzny Ormian.
Erewań zaskoczył nas etniczno – kulturową różnorodnością. Niemal na każdym kroku natykaliśmy się na typowych Hindusów z charakterystycznymi dla swojego kraju nakryciami głowy. Często też widywaliśmy muzułmanów w typowych dla siebie strojach. Już z lotniska wiózł nas taksówkarz, od którego dowiedzieliśmy się, że jest ukraińskim Żydem. Jako Rosjanin przedstawił się też nam jeden z młodych recepcjonistów naszego hotelu. Wszystko to pod wielkim znakiem zapytania stawia informacje podawane w wielu źródłach, wg których narodowe mniejszości to w Armenii rzekomo zjawisko nieliczne. Sama stolica robi wrażenie mieszanki standardów przypominających późny PRL z urokliwymi zakątkami z początku XX wieku oraz dość nielicznymi akcentami zachodniego blichtru. Wszystko jednak, co najciekawsze, znajduje się dość daleko od Erewania. Jak się okazało – transport w Armenii jest wyjątkowo tani. Bilet w miejskim autobusie w przeliczeniu kosztuje złotówkę. W jakiejś mierze wynika to zapewne ze standardów owych autobusów, często wyglądających na zajechane bardziej, niż przysłowiowe cygańskie skrzypce. A także niskiej ceny paliwa, które może za sprawą mniejszej zawartości podatków a może lepszym warunkom nabywania rosyjskiej gazu i ropy tankuje się tam za nie więcej, niż dwie trzecie tego, co w Polsce. Okazało się też, że i taksówki są relatywnie niedrogie. Przyjmując ok. 250 złotych kierowca gotów jest swych pasażerów wozić niemal cały dzień, do najodleglejszych zakątków kraju. Skorzystaliśmy z takiej możliwości, dzięki czemu dotarliśmy do wszystkiego, co w Armenii najważniejsze. Nasz kierowca sam proponował trasy umożliwiające zobaczenie także ciekawych miejsc na uboczu a o wszystkich wiedział zaskakująco dużo. Opowiadał nam o dokonanym przez Turków ludobójstwie Ormian, o kolejnych agresjach na Armenię, o historii najważniejszych świątyń i klasztorów. Do wielu wchodziliśmy wraz z nim i tu jedno mnie zaskoczyło. Wszędzie roiło się od wycieczek rosyjskich, była też i złożona z młodych sportowców z Białorusi. Ten turystyczny najazd na Armenię w sporej mierze spowodowany jest utrudnieniami, jakie od wybuchu pełnoskalowej wojny z Ukrainą Rosjanie i Białorusini mają w podróżowaniu na zachód Europy. W świątyniach zaskoczyło mnie to, że część owych turystów chodzi po nich w czapkach na głowach, na co w żaden sposób nie reagowali nawet obecni tam duchowni. Spytałem Karena (bo tak miał na imię nasz kierowca), czy to w Armenii normalne, że nawet po prezbiterium faceci mogą sobie chodzić w kapeluszach, bejsbolówkach czy innych nakryciach głowy. Karen był człowiekiem wierzącym, na pulpicie jego taksówki sporo było religijnej symboliki i znak krzyża wykonywał zawsze ilekroć przekraczał próg kościoła. Na moje pytanie wzruszył jednak ramionami mówiąc „eto tolko turisty…” Kiedyś w cerkwiach Gruzji, Mołdawii, Białorusi czy Ukrainy spotykałem się z obowiązkiem wypożyczania przez kobiety odpowiednich strojów, okrywających włosy, nogi i ramiona. Teraz ze zdumieniem widywałem facetów z czapkami na głowach i rękoma w kieszeniach, którzy niemal opierając się o ołtarze wykrzykiwali coś do swych towarzyszy z jakichś powodów zaśmiewających się lub opróżniających kolejne puszki napojów. Nie mniej dziwne były dla mnie dziewczyny w strojach bardziej właściwych dla plaży, o ile nie fikania na rurach, z nieodłącznymi urządzeniami do fotografowania i filmowania. Wydekoltowane młode i niezbyt młode kobietki w sukienkach o długościach nie zawsze zdolnych przykryć pośladki, wirujące z kamerkami pośród chaczkarów, grobów, na tle malowniczych świątyń lub w samym ich środku – było pierwszym „lekkim szokiem”, jaki w Armenii przeżyłem. Tym bardziej, że nikt ze świadków nagrywania półnagich selfie w miejscach przecież sakralnych, jakby nie dostrzegał w tym niczego niestosownego. I to włącznie z gospodarzami tych miejsc, jakby obojętnych na kolejne dziewczyny wybierające sobie ołtarz, prastary znak krzyża czy figury świętych do zaprezentowania całej długości swych nóg, głębokich dekoltów, prześwitującej przez zwiewną odzież bielizny i ustawianie się w kolejnych sekwencjach erotycznych póz. Przypomniało mi się od razu, że w jakiś czas temu przeprowadzonych ankietach największa część rosyjskich dziewcząt jako zawód swych marzeń wymieniła „interdiewoczkę”. Ni mniej ni więcej – tą najbardziej wśród młodych Rosjanek pożądaną profesją miało być zawodowe funkcjonowanie jako zarabiająca w twardej walucie prostytutka dla bogatych zagranicznych klientów. Filmiki nagrane przez półnagie rosyjskie turystki, pozujące a czasem wręcz tańczące w czasie swych wycieczek, zapewne trafią do fejsbuków i na różne strony internetowe. Co do tego, czym jest rosyjska obyczajowość, jak i do etycznych standardów ruskiej krainy, złudzeń nigdy nie miałem żadnych. Zaskoczyła mnie jednak skala tego zjawiska, jakby nie mieszczącego się w granicach Federacji Rosyjskiej. A przede wszystkim to, że normą, przeciw której nikt już nie protestuje, stało się kręcenie kipiących erotyzmem filmików reklamowych nawet we wnętrzach prastarych ormiańskich świątyń. Jak się jednak okazało parę dni później, w Armenii czekał mnie jeszcze jeden duży szok.
Przez kilka kolejnych dni, wraz z naszym ormiańskim taksówkarzem, zwiedzaliśmy dziesiątki zakątków Armenii. Przemierzaliśmy także szosy biegnące wzdłuż granic z Turcją i Azerbejdżanem, choć Karen ostrzegał nas, że tu niemal codziennie padają strzały i nikt nie wie, kiedy snajperskie prowokacje znów przekształcą się w otwartą agresję. Zatrzymywaliśmy się przy licznych domkach sprzedawców wina i destylatów, wysłuchując kolejnych opowieści o dawnych i niedawnych doświadczeniach tych ziem. O tym, co na nich dzieje się obecnie, świadczyły ciągle przewalające się pojazdy wojska – głównie wielkie nowiutkie ciężarówki sowieckiej produkcji. Czasem wiozły żołnierzy, bywało że lawety do transportowania ciężkiego sprzętu. O napiętej sytuacji świadczyły też poumieszczane na szczytach wzgórz stanowiska ogniowe. Najczęściej były to okopy obwarowane i zadaszone workami z piaskiem.
Kiedy wracając z ostatniej już takiej wycieczki zbliżaliśmy się do przedmieść Erewania zapytaliśmy się o bardziej osobistą historię naszego kierowcy. Dowiedzieliśmy się wtedy, że w ostatnich latach Związku Sowieckiego służył w jednostce wojskowej na Syberii. Odpowiedzieliśmy na to, że w czasie II wojny światowej wielu członków naszych rodzin też przebywało na Syberii. Karen zdziwił się i zapytał, „co przeskrobali”. Nie byliśmy pewni, czy dobrze zrozumieliśmy, ale nasz kierowca ze śmiertelną powagą ponowił pytanie o to, za co nasi krewni trafili na Syberię. Kiedy odpowiedzieliśmy, że po prostu dlatego, że byli Polakami, odpowiedział niemal z oburzeniem, że chyba robimy z niego idiotę. Po czym stwierdził z naciskiem, że ani w Rosji ani w Związku Sowieckim nigdy żaden człowiek nie mógł zostać zesłańcem bez jakiegoś solidnie uzasadnionego powodu. „Zdarzało się to tylko zbrodniarzom” – tak jakoś by brzmiało, po przetłumaczeniu z rosyjskiego, jedno z jego kolejnych zdań. Zamarliśmy nie wierząc własnym uszom. Spytaliśmy, czy wie o napaści Związku Sowieckiego na Polskę w roku 1939. Odpowiedział z nieskrywaną już napastliwością, że to przecież Związek Sowiecki został wtedy napadnięty. I to nie tylko przez Polskę, ale i inne wrogie kraje, np. Finlandię. Spytaliśmy, czy słyszał o Katyniu. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że „ta niemiecka zbrodnia była przez Polskę wykorzystywana do szerzenia na całym świecie kłamstw oczerniających Związek Sowiecki.” Zaraz potem on zaczął nam zadawać pytania w rodzaju: „I powiedzcie mi dlaczego się produkuje tak okropne kłamstwa? Przecież w całej swojej historii i Związek Sowiecki i Rosja zawsze innym tylko pomagała!” Ten ostatni „argument” powtarzał kilka razy, więc dopytaliśmy, czy pomagała także Afganistanowi. „Kanieczno, bardzo Afganistanowi Sowiecki Sojuz pomagał!” Na pytanie, czy Czeczenii i Ukrainie też niemal odkrzyknął: „Czeczenii Rosja pomogła ogromnie, ogromnie dużo! Czeczenia wszystko Rosji zawdzięcza!” Po czym usłyszeliśmy całą tyradę o tym, jak Ukraina wraz z Amerykanami robiła wszystko, żeby Rosję okraść, żeby jak najbardziej Rosji zaszkodzić. Z wielkimi emocjami Karen wykrzykiwał, że przecież ta Ukraina tak ogromnie wiele Rosji zawdzięcza, że bez niej w ogóle dawno żadnej Ukrainy by już nie było a ona okazała się być tak niewdzięczna. Zresztą zupełnie tak, jak Polaka, która ukraińskim faszystowskim agresorom dostarcza broń. Kiedy zaczął stawiać głośne pytania „po co i dlaczego?” zaczęliśmy się obawiać o nasze bezpieczeństwo. Karen kierował przecież samochodem, w którym wszyscy siedzieliśmy a sprawa polskiej niewdzięczności i ohydnych kłamstw, jakie jego zdaniem nasz kraj upowszechnia na szkodę Rosji, bardzo naszego kierowcę emocjonował. W bezbrzeżnym zdumieniu słuchaliśmy więc jego wykładu o tym, jak to Rosja, jak żaden inny kraj świata, ciągle i zawsze całkowicie bezinteresownie, wszystkim pomaga i pomaga. A także, że w całej swojej historii Rosja na nikogo nigdy nie napadła. Wg Karena – Rosja nigdy, w całych swoich dziejach, z nikim nie zaczęła żadnej wojny. Tę informację przekazał nam wielokrotnie, zdanie te powtarzając raz za razem, jakby w trosce o to, żeby wbiło się nam do głów. Przy okazji usłyszeliśmy jeszcze, że „jeśli tego nie wiemy to znaczy, że Polska ma marnych historyków” i że „ja wiżu, czto waszyje historyki oczień płochyje”.
Jakakolwiek dalsza rozmowa zdawała się nie mieć najmniejszego sensu. Zamilkliśmy i w grobowej ciszy, jaka się wtedy wytworzyła, wybrzmiało tylko jedne głośno wyartykułowane zdanie Włodka, uczestnika naszej wyprawy a zarazem nie tylko wybitnego historyka, ale tego właśnie badacza dziejów najnowszych, który całymi latami przewalając tysiące archiwalnych teczek jako pierwszy dokonał odkryć takich, jak sfałszowana tożsamość oficera SB Mariana Pękalskiego, który jako Marian Kotarski stał się właścicielem podziemnej oficyny „Rytm” i jedną z czołowych postaci warszawskiej opozycji. Włodek tak dobitnie wyraził się na temat ekskrementów, stanowiących świadomość historyczną naszego kierowcy, że gdyby słowa te Karen zrozumiał, zapewne natychmiast wyrzuciłby nas ze swojej taksówki. Znaczenia tych słów nasz erewański znajomy jednak nie zrozumiał, dzięki czemu dowiózł nas do naszego hotelu.
Podróżując po Armenii dobrze rozumieliśmy tragedię tego kraju, jaką jest konieczność podporządkowywania się Rosji. Cóż ma bowiem zrobić naród liczący parę milionów ludzi, który ma wrogów dużo bardziej agresywnych od Rosji? Taka konieczność podporządkowania się, ustępowania przed nawet bardzo nieprzyjemnym hegemonem, może być logiczna. Może być – jedynym wyjściem rokującym szansę przetrwania. Postawę pełnego goryczy podporządkowania się jako egzystencjalnej konieczności poznaliśmy już w czasie naszych wędrówek po Gruzji. Wielu jej mieszkańców powtarzało nam: „Zrozumcie naszą sytuację. Rosja jaka jest taka jest ale – nie mamy innego wyjścia…” Stanowisko Karena nie zawierało jednak w sobie żadnej kalkulacji. On po prostu kochał rosyjskiego hegemona. Rosja – to dla niego przedmiot żarliwego uwielbienia. A zarazem coś, na temat czego jego wiedza była utkana z informacji bez reszty kłamliwych. I to pomimo spędzenia w cieniu tego molocha grubo już ponad pięćdziesięciu lat.
O zdarzeniu tym rozmawiałem z kilkoma przyjaciółmi od lat wędrującymi po dawnych krajach Związku Sowieckiego. Wszyscy potwierdzili, że w przypadku wielkiej części mieszkańców niegdysiejszego radzieckiego imperium wszystko, co mają do powiedzenia na temat dziejów Rosji i ZSRR, ma właśnie wartość ekskrementów. Nie sposób nazwać tego jakimkolwiek punktem widzenia czy różnicą spojrzenia. Są to treści bez reszty uformowane z oszczerstw, w których próżno szukać jakichkolwiek treści mających związek z faktami. Taki właśnie ściek, za sprawą szkół oraz aparatu propagandy, przez całe pokolenia był tłoczony do setek milionów głów. A w związku z tym, że i za edukację i za media (wraz ze wszechobecną „Russia Today”) odpowiadają te same kręgi, co w czasach sowieckich, na ogromnych obszarach Europy i Azji w kwestii tej do dziś nie zmieniło się literalnie nic.
Bądźmy jednak sprawiedliwi i zauważmy, że świadomościowe patologie, jakich jednego z wykwitów było nam dane doświadczyć w Armenii, nie są zjawiskiem ograniczonym jedynie do krajów niegdysiejszego Sowieckowo Sojuza. W szkołach RFN czasom II wojny światowej poświęca się dwie jednostki lekcyjne. W całych Niemczech pies z kulawą nogą wie cokolwiek o krzywdach wyrządzonych przez Niemców Polsce i Polakom. Za to wszyscy wiedzą o rzekomych winach Polski w stosunku do Niemiec. Nawet prezydent RFN Roman Herzog, uniwersytecki profesor prawa i historii, w czasie obchodów Pięćdziesiątej Rocznicy Powstania Warszawskiego do samego ich końca był przekonany, że przybył czcić bohaterów powstania w getcie. To na jego temat wygłosił swe przemówienie, bo i o żadnym innym ten niemiecki humanista a zarazem głowa niemieckiego państwa, nigdy wcześniej nie słyszał. Z ostatniego tomu „Dziejów Polski” prof. Andrzeja Nowaka dowiadujemy się też, że szwedzki „potop” niemal na pewno był największą z katastrof w naszych dziejach. Śmierć trzeciej części mieszkańców naszego kraju, zamki i miasta skutkiem rabunków zniesione z powierzchni ziemi i nigdy już nie odbudowane – walnie przyczyniły się do późniejszej utraty niepodległości. Szwedzkie pałace do dziś stoją dzięki ukradzionym w Polsce kolumnom, chodzi się w nich po zrabowanych w Polsce podłogach, szwedzkie muzea często całe swe ekspozycje opierają na tym, co w XVII wieku szwedzcy agresorzy nam wydarli. A równocześnie w szwedzkich podręcznikach historii dla szkół średnich cały ten rabunek, który zdruzgotał Rzeczpospolitą a na nogach postawił Szwecję kwitowany jest jednym zdaniem o Karolu Gustawie, który podjął próbę opanowania wybrzeży Bałtyku. O pomstę do nieba wołają też brednie, jakimi wypełnia się liczne „historyczne” książki produkowane we Francji czy w USA. A o tym, co z siebie wydalają „naukowe” instytucje izraelskie często lepiej nie mówić. O rzekomo zajmujących się badaniami historii holokaustu instytutach za polskie pieniądze działających w Polsce prof. Bogusław Wolniewicz pisał, że są to „centralne wytwórnie oszczerstw antypolskich”. I wystarczy wziąć do ręki pewną polskojęzyczną gazetę, czy któryś z tygodników redagowanych przez pokrewne jej środowiska by przekonać się, że i w Polsce ścieki kłamstwa tryskają pod ciśnieniem nie mniejszym, niż w taksówce Karena.
Zwiedzajmy więc świat, słuchajmy opowieści mieszkańców różnych krain. W trosce o swe własne zdrowie nie przejmujmy się jednak za bardzo nawet krańcowymi oszczerstwami. I tuż za naszymi granicami, na Zachodzie i na Bliskim Wschodzie, fabryki podobnych oszczerstw, dniami i nocami, na pełnych obrotach generują swe „prawdy” godne co najwyżej klozetu. Mamy też takie fabryki i w naszym kraju. Grunt, by szukać prawdy rzeczywistej, by w rozsądny sposób prawdziwej prawdy bronić. Tym bardziej, że jest ona dobrem rzadkim. Niestety – coraz bardziej rzadkim.
Artur Adamski