Biografia z kategorii Non – Fiction, wyróżniona w konkursie Instytutu Literatury „Pokolenie Solidarności”
Pochodził z Łodzi, w której jego pracowity i przedsiębiorczy dziadek krok po kroku dochodził do dość znacznego majątku. Zarobione pieniądze inwestował między innymi nabywając ziemię tam, gdzie w przyszłości spodziewał się zainteresowania nimi ze strony handlowców czy przemysłowców. W swoich przewidywaniach o tyle się nie pomylił, że po paru dziesięcioleciach na kupionych przez niego gruntach wzniesione zostały domy towarowe. Nie przewidział jednak tego, że najpierw wszystko, co posiadał, zagarną dla siebie najeźdźcy niemieccy a potem upaństwowią komuniści sprowadzeni przez najeźdźców sowieckich. Córka, z myślą o której pracował i inwestował, od czasów wojny żyła w warunkach nader skromnych i w takich też wychowywał się jej urodzony w 1953 roku syn.
Skutkiem różnych zawiłych wydarzeń z lat czterdziestych i pięćdziesiątych Jan używał nazwiska nieco innego, od swoich przodków. Oni zwali się Kruszyńscy a on w akcie urodzenia występował już jako Krusiński. Do tego stało się jakoś tak, że niemal wszyscy zaczęli go nazywać nie Janem, lecz Januszem. Przemianowanie takie zaakceptował tak dalece, że sam przedstawiał się swym jakby nowym imieniem. Tak też jest pamiętany i odnotowywany – jako Janusz Krusiński.
Będąc uczniem Technikum Energetycznego interesował się elektrotechniką i elektroniką a także radiofonią. Otarł się w tym czasie nieco o młodzieżowe grupy, zajmujące się krótkofalarstwem oraz amatorskim konstruowaniem radioodbiorników i prostych urządzeń telekomunikacyjnych. Z tajnikami różnorakich środków łączności miał też do czynienia w latach odbywania zasadniczej służby wojskowej. Po jej ukończeniu dostał się na wrocławską Akademię Ekonomiczną, na której najbardziej interesowały go zajęcia z analizy matematycznej. Studiował jednak krótko. Z jego wspomnień wynikało, że przyczyną przerwania nauki był konflikt, w jaki popadł z jednym z profesorów a tym, czego w jego efekcie żałował najbardziej, była niemożność dalszego zgłębiania wiedzy z tego wątku królowej nauk, który zafascynował go najbardziej. Przez jakiś czas uczestniczył w wykładach jako wolny słuchacz. Z czasem jednak górę w jego życiu brać zaczęło to, co zwykle zwane bywa prozą życia. Choć z jakichś przyczyn zwykło się do pojęcia tego zaliczać sprawy tak wzniosłe i piękne, jak zawarcie związku małżeńskiego, ojcostwo i poświęcanie się wychowaniu dzieci. Tak więc Janusz ożenił się, wkrótce miał dwie córki, co dla każdego normalnego mężczyzny musiało być źródłem wielkiego szczęścia. Jednak dawne pasje, do których należała radiotechnika i matematyka, musiały zejść na dalszy plan a w związku z niemożnością zatrudnienia się w miejscach bliższych osobistym zainteresowaniom, rodzinę utrzymywać musiał pracując jako galwanizer w Fabryce Maszyn Rolniczych Agromet – Pilmet. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych udało mu się jednak przenieść do Centrum Naukowo – Produkcyjnego Podzespołów i Urządzeń Elektronicznych Unitra – Dolam. Stanowisko technika – ustawiacza urządzeń produkcyjnych dawało mu możliwość pożytkowania posiadanej wiedzy i pewne szanse rozwoju w dziedzinach, które zawsze go interesowały.
Decyzję załogi jego zakładu pracy, by przystąpić do strajku solidaryzującego się z robotnikami Wybrzeża, przyjął ze szczerą satysfakcją a nawet entuzjazmem. W proteście okupacyjnym wrocławskiej Unitry brał udział od pierwszego do ostatniego dnia. Uczestniczył w organizowanych na terenie zakładu wiecach, wykonywał zadania, powierzane mu przez komitet strajkowy, polegające np. na pełnieniu straży przy bramie fabryki. Publicznie nie zabierał jednak głosu, nie wyrywał się do kandydowania do jakiegokolwiek z organizujących się wówczas gremiów. Podobnie po 31 sierpnia, kiedy wraz zakończeniem strajku niektórzy z jego kolegów stanęli na czele komitetu, przystępującego do formowania w jego zakładzie pracy niezależnego od władz związku zawodowego. Do Solidarności zapisał się natychmiast, jak tylko pojawiła się taka możliwość. Jej członkiem był już od pierwszych dni września 1980 i to członkiem zawsze lojalnym, rzetelnie uczestniczącym we wszystkich aktywnościach, do których jako członek był zobowiązany. Pilnie śledził wydarzenia, z wieloma dzielił się swoimi na ich temat przemyśleniami, ale w dziesięciomilionowym związku pozostawał jedynie kimś, o kim mówi się czasem, że jest jednostką zwyczajną czy szeregową. Nieco odmienną twarz Janusz ujawnił rankiem pierwszego roboczego dnia stanu wojennego. Już przed godziną, o której zgodnie z regulaminami należało przystąpić do pracy, Janusz był wśród gromadzących się na terenie zakładu, by postanowić „co robimy?” Nadal nie należał do skłonnych „wskakiwać na beczkę”, by przemawiać wzywając do takiego czy innego zachowania. To, co myślał, wyrażał mówiąc w rozdyskutowanym tłumie jasno i jednoznacznie: „Zaatakowali nasz związek, dokonują aresztowań naszych związkowych przywódców. Musimy być z nimi solidarni. Musimy więc rozpocząć strajk okupacyjny. Bez względu na to, jakie przyjdzie ponieść za to konsekwencje a także bez względu na to, jak duża część załogi do niego przystąpi, ja będę strajkował. Bezwarunkowo i bezterminowo.” Protest okupacyjny w Unitra – Dolam rozpoczął się rankiem 14 grudnia 1981. Tego samego dnia zaczęły przychodzić wiadomości o brutalnych atakach milicji i wojska na kolejne strajkujące we Wrocławiu zakłady. W związku z tym część pracowników uważała, że w miejscach, w których spodziewać się można wjeżdżających na teren fabryki czołgów, należało porozkładać butle z acetylenem. Niektórzy byli nawet zdania, że powinno się przygotować je do zdetonowania w momencie, w którym zakład byłby szturmowany przez ZOMO. Janusz ograniczał się do stwierdzeń: „Tak, ja też uważam, że należy to zrobić. Jeśli komitet strajkowy da mi takie zadanie – przygotuję urządzenia pozwalające na dokonanie takiej detonacji.” Decyzja taka jednak nie zapadła. 15 grudnia strajk został złamany wtargnięciem oddziałów wojska i milicji.
Aresztowani działacze Solidarności ze spacyfikowanej Unitry – Dolam odmawiani zeznań na temat okoliczności rozpoczęcia okupacji ich zakładu. Nie udzielili też informacji na temat tych, którzy opowiadali się za stawianiem czynnego oporu atakującym fabrykę oddziałom wojska i milicji. Dzięki temu zarówno Janusz, jak i wielu jego kolegów, nie tylko nie znalazł się w więzieniu, ale też nie został zwolniony z pracy. Uczestników strajku było też zbyt wielu, by „wyrzucona za bramę” mogła zostać większa ich grupa. Tego, czy Służba Bezpieczeństwa Januszem zainteresowała się już w grudniu 1981 roku, trudno dziś być pewnym, gdyż po dokonywanych w roku 1989 i 1990 grabieżach i zniszczeniach z wrocławskich archiwów esbecji ocalało wyjątkowo mało. Wiele wskazuje jednak na to, że w pierwszych tygodniach stanu wojennego komunistyczny aparat represji zaczął go zaliczać do grona swoich potencjalnie groźnych przeciwników. I w rzeczy samej – tak właśnie było. Po wielu latach sam tak ten moment w historii Polski i w swoim życiu wspominał: „Po Sierpniu roku 1980 wszyscy do Solidarności się zapisaliśmy. Wszyscy wiązaliśmy z nią swoje nadzieje. Oczekiwaliśmy różnorakich korzyści z tego faktu, że ta Solidarność była, że działała. Taka była postawa zdecydowanej większości członków naszego związku: należymy do niego, ale nadzwyczaj aktywni w nim nie jesteśmy. Popieramy, ale bez większego czynnego zaangażowania. Należymy, ale daleko od pierwszej linii. Jesteśmy po właściwej stronie, ale ograniczając się do płacenia składek, bez ponoszenia ryzyka, de facto przede wszystkim biernie oczekując na to, co ta Solidarność dla nas wywalczy, co nam da. I nagle, po wprowadzeniu stanu wojennego ta Solidarność, z owoców działania której chcieliśmy korzystać, chwieje się, słabnie, pada na kolana. Ja nie potrafiłem oddalić się od niej w tak krytycznym momencie. Przeciwnie – doszedłem do wniosku, że właśnie teraz powinienem się w nią zaangażować w stopniu maksymalnym. Uznałem, że właśnie po zgnieceniu pierwszego oporu Solidarności przyszedł czas na mnie. Przyszedł czas na to, żebym to ja dał jej z siebie jak najwięcej”.
Z innych wspomnień Janusza wynika, że po brutalnym zdławieniu wolności, wywalczonych w Sierpniu 1980 spodziewał się, że Polskę czekać będą długie lata walki o jej wolność. Nie podzielał optymizmu, wyrażanego hasłami w rodzaju „Zima wasza, wiosna nasza”. Szukając kontaktu z formującym się podziemiem liczył się z tym, że będzie to zaangażowanie wypełniające wielką część jego życia być może przez całe dekady. W szerokim kręgu członków związku z zakładu, w którym pracował od kilku lat, cieszył się opinią człowieka uczynnego, wrażliwego na sprawy ojczyzny a przy tym w najwyższej mierze godnego zaufania. Dzięki temu niemal nazajutrz po złamaniu strajku dostał do kolportażu pierwsze kilkadziesiąt egzemplarzy „Z Dnia na Dzień” – pisma Regionalnego Komitetu Strajkowego NSZZ Solidarność Dolny Śląsk. Koledze z pracy, od którego gazetki te otrzymał, od razu powiedział, że chce robić więcej, niż kolportować. Na pytanie, czy w takim razie chciałby także drukować, bez wahania odpowiedział, że bardzo chętnie. Skutkiem tego jeszcze przed Bożym Narodzeniem dołączył do małego zespołu, stanowiącego ogniwo kierowanej przez Kornela Morawieckiego struktury poligraficzno – kolportażowej RKS – u. Jej zadaniem było uruchomienie druku kolejnego już podziemnego pisma – „Solidarności Dolnośląskiej”. Szybko nauczył się obsługi elektrycznego powielacza a także pracy na ramce, w związku z wprowadzonymi do niej modyfikacjami zwanej „wrocławską”. W styczniu zaczął też przyswajać sztukę przygotowywania matryc białkowych w sposób umożliwiający osiąganie jak największych nakładów o możliwie najlepszej jakości technicznej. W dużej mierze polegała ona na optymalnym dawkowaniu siły uderzenia w klawisze, dzięki czemu np. litera „o” na stronach gazetek nie stawała się plamą farby, ale znakiem estetycznym i wyrazistym. Niemal fascynację wzbudziło w nim poznawanie techniki sitodrukowej. Postrzegał ją jako niezrównaną możliwość osiągania wielkich nakładów za pomocą przedmiotów i materiałów możliwych do zdobycia w oficjalnym PRL-owskim handlu. Zarazem staranność kolejnych czynności mogła zaowocować publikacjami o graficznej jakości niewiele ustępującej czasopismom czy książkom oficjalnego obiegu. Być może już w tym czasie współpracownicy Janusza zaczęli go znać jako człowieka wyjątkowo solidnego, który nie tolerując żadnej bylejakości zwykł powtarzać: „W podziemiu wszystko musi mieć standardy maksymalnie wysokie. W podziemiu budujemy bowiem przyszłą, wspaniałą wolną Polskę. Nie może być w nim więc miejsca na nic byle jakiego, bo to by oznaczało nie budowanie Polski naszych marzeń, ale drugiej komuny.” Do zasad jego konspiracyjnej codzienności należało między innymi stworzenie w okolicach swojego miejsca zamieszkania szeregu pomysłowych skrytek, dzięki którym ani materiałów poligraficznych ani wydruku nie przynosił do domu. Uważał bowiem, że jego działalności powinno towarzyszyć minimalizowanie ryzyka, ponoszonego przez jego rodzinę. Oprócz kolportażu i druku zajmował się także dostarczaniem poszczególnych części wydrukowanego nakładu do odbiorców w różnych punktach Wrocławia. I tu jego standardem było zostawianie torby z gazetkami w jakimś zakamarku kamienicy czy bloku i wyjmowanie jej stamtąd dopiero po upewnieniu się, że dostarczenie takiej przesyłki do miejsca przeznaczenia będzie bezpieczne. Już po dwóch miesiącach przyszło mu się przekona
, jak bardzo ten prosty środek ostrożności był potrzebny.
4 marca 1982 roku torbę gazetek miał dostarczyć do nieznanego mu wcześniej mieszkania w szesnastopiętrowym bloku przy ulicy Budziszyńskiej na wrocławskim Nowym Dworze. Zanim do tego budynku wszedł upewnił się, czy w jego pobliżu nie znajdują się pojazdy mogące należeć do Służby Bezpieczeństwa. Nic na ich obecność nie wskazywało, w związku z czym znalazł w bloku pomieszczenie z komorą zsypową, ukrył w niej torbę i dopiero wtedy udał się do drzwi mieszkania, do jakiego miał ją przynieść. Jak potem wspominał – na całą szerokość błyskawicznie otworzyły się sekundę po tym, jak nacisnął guzik dzwonka. Równocześnie mocno chwyciło go czworo silnych rąk, które zaskoczonego Janusza wciągnęły do środka z energią tak wielką, że po przeleceniu przez przedpokój i pokój zatrzymał się dopiero pod jego oknem. „Co by o nich nie powiedzieć – byli to profesjonaliści” – wspominał po latach Janusz mówiąc, że ten sposób chwytania człowieka musieli mieć bardzo solidnie przećwiczony. „Mimo mojej, bądź co bądź nieco ponadprzeciętnej postury, obezwładniony zostałem w ciągu paru sekund” – mówił o tym zdarzeniu. Natychmiast też po tym, jak wylądował pod oknem dużego pokoju, zobaczył w nim scenerię klasycznego „esbeckiego kotła”. W mniejszym pokoiku, pod nadzorem jednego z funkcjonariuszy, siedzieli gospodarze mieszkania. W pozostałej jego części zadomowiło się kilku innych ludzi z SB, którzy siedzieli w fotelach z nogami na ławie, palili papierosy, pili kawę i częstowali się wszystkim, co sobie znaleźli w kuchni czy w barku. Jedni swoją broń osobistą mieli w kaburach, za pomocą skrzyżowanych na plecach pasów umieszczonych na wysokości klatki piersiowej. Pistolety innych leżały w zasięgu ich rąk. Jeszcze inni zajmowali się ich czyszczeniem lub uzupełnianiem amunicji. Na stanowczym tonem zadawane od razu pytania Janusz odpowiedział słowami, które także w kolejnych dniach powtarzał setki razy. Twierdził, że pomylił adres. A rzeczywistego adresu, do jakiego zmierzał, nie poda nie chcąc narażać kolejnych ludzi na przejścia, jakich on sam, oczywiście na skutek fatalnej pomyłki, sam teraz doświadczał. Już jednak w pierwszych minutach pobytu w „esbeckim kotle” jeden z funkcjonariuszy SB, zapewne najstarszy stopniem, przeszył Janusza długim przenikliwym spojrzeniem i powiedział: „Coś mi się zdaje, że jakiś lepszy cwaniak nam się trafił. Idźcie sprawdzić na korytarzu, czy coś mu się po drodze nie zgubiło”. Po dłuższej chwili dwóch najmłodszym wiekiem funkcjonariuszy ze spaceru po korytarzu wróciło z uśmiechami od ucha do ucha oraz – torbą Janusza. Ich dowódca wyjął z niej paczki zawierające świeże gazetki podziemia równocześnie oznajmiając: „Chłopaki, dostawa nowej lektury! Tego jeszcze nie mieliśmy!” Wszyscy z zainteresowaniem brać zaczęli egzemplarze gazetek i od razu zanurzyli się w ich lekturze. Podczas, gdy jedni głosami wyrażającymi ironicznie udawany podziw wydawali z siebie pomruki w rodzaju „Ooo, ależ interesujące informacje…” inni żądali od Janusza, by powiedział, skąd torbę tę przyniósł. Wiedział, że nie zawiera ona niczego, co mogłoby umożliwić udowodnienie, czyją jest własnością. Trzymał się więc przyjętej przez siebie wersji. Takiej, że zarówno torbę, jak i jej zawartość, widzi pierwszy raz w życiu. Efekt był taki, że kolejnych kilkanaście godzin spędził zamknięty w łazience. Kazano mu z niej wyjść w środku nocy. Skutego kajdankami funkcjonariusze SB wsadzili w samochód, który zawiózł go do Aresztu Śledczego Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych przy ulicy Świebodzkiej. Przez kolejne dwa dni zarówno przesłuchującym go oficerom SB, jak i więźniom z tej samej celi powtarzał tę samą wersję z pechowym pomyleniem drzwi. W czasie rewizji, przeprowadzonej w mieszkaniu Janusza i jego rodziny, funkcjonariusze SB nie znaleźli niczego, co mogłoby świadczyć o jakimkolwiek nielegalnym zaangażowaniu. W efekcie sprawa ta zakończyła się wydaniem postanowienia o internowaniu i przewiezieniem do Ośrodka Odosobnienia w Zakładzie Karnym w Nysie. Po poznaniu się z osobami umieszczonymi w tej samej celi doszedł do wniosku, że jako ktoś, o kim nikt z nich wcześniej nie słyszał, może być potraktowany jako osobnik potencjalnie podejrzany. Także więc w tym miejscu powtarzał to samo, co na temat okoliczności swego zatrzymania mówił do tej pory. Sympatyczni towarzysze niedoli prawdopodobnie domyślili się, że z naturalnej w takiej sytuacji ostrożności także przed nimi nie chciał się przyznać do swoich związków z podziemiem. Pocieszyli go wnioskiem, że jeśli taką wersję konsekwentnie powtarzał wszystkim z SB to prawdopodobnie dzięki temu siedział będzie krótko. Ich przewidywania okazały się słuszne – 29 kwietnia 1982 roku, czyli już po kilku tygodniach internowania, Janusz został uwolniony.
Po powrocie do Wrocławia wrócił też nie tylko do swojego miejsca pracy, ale także do działalności podziemnej. Nadal głównym miejscem tej aktywności było jedno z ogniw struktury poligraficzno – kolportażowej Regionalnego Komitetu Strajkowego. W okresie niemal dwóch miesięcy, w czasie których nie miał kontaktu ze swoimi współpracownikami, sporo się jednak zmieniło. Wszyscy już wiedzieli, że na tę „wiosnę, która będzie nasza”, przyjdzie czekać przez szereg trudnych lat. Narastało też rozczarowanie decyzjami niektórych ukrywających się liderów związków, którzy po odrzuceniu grudniowej inicjatywy Eugeniusza Szumiejki, proponującego stworzenie Ogólnopolskiego Komitetu Oporu, do stworzenia kierownictwa podziemia doprowadzili dopiero w kwietniu 1982. Tymczsowa Komisja Koordynacyjna, jako organ zdolny do zarządzania działaniami związku w skali całego kraju, powstał więc w czasie, gdy w społeczeństwie przeważać zaczęły przekonanie o klęsce i nastroje utraty wiary w celowość ryzykownych wysiłków. Na Dolnym Śląsku czarę goryczy przelała decyzja przewodniczącego Regionalnego Komitetu Strajkowego NSZZ Solidarność Władysława Frasyniuka o wyłączeniu się południowo – zachodniej części Polski z organizowanych przez podziemie wszystkich innych regionów demonstracji ulicznych w dniach 1 i 3 maja. Efektem było śledzenie przez np. wrocławian doniesień o wystąpieniach w Warszawie, Szczecinie, Krakowie czy Gdańsku z poczuciem braku własnego uczestnictwa. Wielu powtarzało, że „czują się jak dezerterzy” a także, że „brak demonstracji we Wrocławiu ułatwił koncentrację sił ZOMO i pałowanie ludzi w innych miastach”. Finałem niezadowolenia, wstrząsającego dużą częścią dolnośląskiej konspiracji, była decyzja ludzi stojących w Regionalnym Komitecie Strajkowym na czele struktur druku i kolportażu o utworzeniu nowej organizacji. Demonstrując swój solidarnościowy rodowód przyjęła ona nazwę Solidarność Walcząca, ale nie była już związkiem zawodowym, lecz formacją polityczną, za swój cel wskazującą odzyskanie pełnej niepodległości oraz obalenie porządku komunistycznego wraz z likwidacją Związku Sowieckiego oraz całego pojałtańskiego porządku środkowo – wschodniej Europy. Jak to jednak po wielu latach zdefiniował prezes Instytutu Pamięci Narodowej dr Łukasz Kamiński: „Utworzenie organizacji Kornela Morawieckiego było w Solidarności rozłamem aksamitnym”. A można by się nawet pokusić o stwierdzenie, że rozłamem ono nie było w ogóle. Nikt bowiem z rozpoczynających działalność w Solidarności Walczącej nie odżegnywał się od swojego związku z NSZZ Solidarność. Nowoutworzona organizacja zawsze też stwierdzała jednoznacznie, że „uznaje przywódczą rolę Solidarności, ale zastrzega sobie prawo do polemiki i własnej inicjatywy”. Przed działaczami podziemia stała jednak decyzja, z którą ze struktur konspiracji zwiążą swoją zasadniczą aktywność. Część ludzi skupionych dotąd w poligraficzno – kolportażowej siatce Regionalnego Komitetu Strajkowego zdecydowało się na dalsze uczestnictwo wyłącznie w zepchniętym do konspiracji związku zawodowym. Najwięcej natomiast było takich, którzy kontynuując działalność związkową rozpoczęło ją także w nowopowstałej organizacji jednoznacznie antykomunistycznej i niepodległościowej. Do tej grupy należał także Janusz, który jak wielu innych dużo poświęcił temu, by utworzenie Solidarności Walczącej nie oznaczało dla związkowej Solidarności nadmiernego uszczerbku jej potencjału. Stąd też mimo, że już w czerwcu 1982 znalazł się w nowej organizacji, to dla „starej” jej najważniejsze w południowo – zachodniej Polsce pisma „Z Dnia na Dzień” i „Solidarność Dolnośląska” powielał jeszcze przez kolejne trzy miesiące. Do momentu, w którym przyjaciele – związkowcy mieli już w swym gronie drukarzy w liczbie mogącej przejąć wszystkie zadania.
Tym, co Janusza przekonało do Solidarności Walczącej była jasno przez jej założycieli wyrażona wola walki o niepodległość i uwolnienie narodów zniewolonych komunizmem bez względu na to, jak wiele lat realizacja tego celu będzie wymagać. Do nowej oferty przekonała go też energia i inicjatywa jej pierwszych członków a także zapowiedź nie wykluczania różnych form prowadzonej walki. Po latach mówił o tym, że jako działaczowi konspiracji towarzyszyła mu świadomość zaszczytu bycia następcą ludzi z Organizacji Bojowej PPS czy żołnierzy Armii Krajowej. „Różniły nas narzędzia, do jakich w swojej walce sięgaliśmy. Realia lat osiemdziesiątych skutkowały używaniem przez nas innych narzędzi. Jeśli jednak uległyby one zmianie to zmienilibyśmy także swoje narzędzia. Niewykluczone, że na takie, z jakich korzystali nasi poprzednicy z AK”.
Dniem, który pierwszy raz od 13 grudnia 1981 przyniósł jakąś dawkę optymizmu zarówno Januszowi, jak i wielu innym wrocławianom, był 13 czerwca 1982. Wtedy to w ich mieście miała miejsce pierwsza uliczna demonstracja, zorganizowana przez Solidarność Walczącą. Zaatakowana przez ZOMO przekształciła się w starcia uliczne, które po zabarykadowaniu wszystkich ulic prowadzących do Placu Pereca doprowadziły do czegoś w rodzaju wyzwolenia na okres dobrych kilku godzin kawałka Wrocławia spod jurysdykcji władz komunistycznych. W czasie, gdy zgromadzone na rozległym wówczas Placu Pereca tłumy cieszyły się chwilami wolności, ataki oddziałów ZOMO były odpierane nie tylko przez obrońców barykad, ale także przez setki rodzin, z okien swych mieszkań ciskających w agresorów zarówno wnoszonymi z podwórka kamieniami i fragmentami płyt chodnikowych, lecz często czymkolwiek, co się znalazło pod ręką. Janusz należał do obrońców jednej z redut, ułożonej w poprzek ulicy Lwowskiej, od której odbijały się kolejne milicyjne ataki. O zakończeniu zmagań zdecydowano dopiero w późnych godzinach nocnych, gdy siły ZOMO wzmocnione zostały oddziałami sprowadzanymi z innych miast i zaczęły stosować środki w dużym stopniu zagrażające mieszkańcom dzielnicy rozlewem krwi. Polegały one na oddawaniu strzałów w kierunku każdego z okien, z którego spodziewano się ciśnięcia jakimś ciężkim przedmiotem. Granaty gazowe spowodowały też wybuch pożarów w kilku mieszkaniach. Wydarzenia te zakończyły się setkami zatrzymań, podobną liczbą ciężko pobitych, przez sądy i kolegia do spraw wykroczeń skazanych na kary więzienia, aresztu lub grzywny. Wielu uczestników odniosło obrażenia a jeszcze więcej – z „wilczym biletem” zostało usuniętych ze szkół lub zwolnionych z pracy. W pamięci wielu tysięcy wrocławian dzień ten jednak zapisał się jako owocujący przekonaniem, że nad komunistycznym reżimem można zwyciężać. Bo jeśli nad jego siłami dało się zapanować na kilka godzin na obszarze kilku kwartałów miasta to być może przyszłość przyniesie szansę powtórzenia tego sukcesu w znacząco większej skali. Pamięć o tych wydarzeniach zapisała się w języku mieszkańców miasta, od tego czasu powszechnie mówiących o ulicy Grabiszyńskiej jako o ZOMOStrasse a Plac Pereca nazywających Gasplatem. Było to rzecz jasna wynikiem kolosalnej koncentracji sił milicyjnych oraz użycia ogromnych ilości gazu łzawiącego. Z oczywistą przesadą zwykło się też zaciekłe rozruchy z 13 czerwca 1982 nazywać „Pierwszym Powstaniem Wrocławskim”. Dało też ono początek permanentnym demonstracjom ulicznym i zamieszkom, do których dochodziło często co kilka dni aż do drugiej połowy lat osiemdziesiątych.
Już w czerwcu Janusz zaczął drukować nową gazetkę, którą była „Solidarność Walcząca”. I już w jednym z pierwszych numerów znalazł w niej informację o terminach i częstotliwościach, na jakich swoje audycje nadawać zaczęło Radio Solidarność Walcząca. Wiadomość ta wywarła na nim ogromne wrażenie. Podziemna radiofonia! Ten rodzaj konspiracyjnej działalności był tym, czym zapragnął się zajmować najbardziej. Kompetencje z tego zakresu wyniósł z nauki w technikum a od kilku lat pracował też w zawodzie dla tej dziedziny pokrewnym. Kolejnym impulsem, skłaniającym do rozważenia nowych form aktywności konspiracyjnej, było pojawienie się w mieszkaniu służącym do drukowania nowoczesnego radioodbiornika „Julia”. Urządzenie to, którego wytwarzanie dopiero co uruchomiły warszawskie zakłady Kasprzaka, już na etapie przygotowania do produkcji wzbudziło zainteresowanie zaangażowanych w podziemną działalność elektroników z Politechniki Wrocławskiej. Dotarli oni do ukrywającego się Kornela Morawieckiego z informacją, że po dokonaniu paru przeróbek radioodbiornik ten wszedłby w posiadanie nowej funkcji, polegającej na wyszukiwaniu częstotliwości w których pojawiałby się sygnał radiowy środków łączności służb specjalnych. Udoskonalenie radioodbiornika Julia oznaczałoby zachowanie wszystkich typowych dla niego możliwości odbioru stacji radiowych, ale po wciśnięciu dwóch odpowiednich klawiszy stawałby się on skanerem – automatycznym aparatem do podsłuchu radiowych rozmów funkcjonariuszy SB. Po zakończonym pełnym sukcesem przetestowaniu nowych możliwości paru Julii wzbogaconych nową funkcją Solidarność Walcząca zdecydowała o zakupie większej ilości tych radioodbiorników. Wyposażone w nową możliwość podnosiły standardy bezpieczeństwa osób ukrywających się a także drukarni podziemia. Już pierwsze spotkanie z tym niezwykłym aparatem radiowym ostatecznie przekonało Janusza o tym, że podziemiu przydałby się najbardziej właśnie jako wytwórca tego rodzaju nowatorskich, konspiratorom ogromnie potrzebnych urządzeń.
Nie musiał długo czekać na okazję włączenia się w działalność związaną z radiofonią. Latem Tymczasowa Komisja Koordynacyjna NSZZ Solidarność ogłosiła, że począwszy od roku 1982 każda rocznica podpisania Porozumień Gdańskich obchodzona będzie jako Święto Solidarności. Równocześnie wezwała do uczestnictwa w demonstracjach ulicznych, mających się odbyć właśnie 31 sierpnia. Solidarność Walcząca postanowiła inicjatywę tę wesprzeć, wnosząc do niej swój wkład. Jednym z pomysłów było zakłócanie łączności radiowej oddziałów, które przez reżim skierowane być miały przeciw manifestantom. Janusz włączył się w konstruowanie odpowiednich urządzeń. Najczęściej były to proste, małe, tanie nadajniki radiowe przeznaczone do emitowania sygnału na zakresach wykorzystywanych przez MO i SB. Rozmiary większości z nich pozwalały na zmieszczenie ich w mydelniczkach. Wyposażone w baterię były w stanie nadawać utrudniające łączność zakłócenia przez co najmniej jedną dobę. W nocy z 30 na 31 sierpnia Janusz był jednym z tych, którzy w miejscach spodziewanych starć ulicznych owe mini – zagłuszarki włączali i umieszczali w uprzednio wybranych miejscach, którymi najczęściej były dachy budynków a także kiosków i wiat przystankowych. Praca nad urządzeniami radiowymi była okazją do pierwszych spotkań z ludźmi Solidarności Walczącej na wiele sposobów wykorzystującymi w swej działalności zjawisko metaforycznie zwane „eterem”. Z powodu standardów konspiracji nie poznał wówczas nazwisk tych, którzy czegoś już w tym zakresie dokonali. Dowiedział się jednak, że doświadczony krótkofalowiec Krzysztof Witczak, w celach rozrywkowych od lat podsłuchujący sobie radiowe rozmowy esbeków i milicjantów, w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 w swoistym sensie stał się świadkiem masowych aresztowań ludzi Solidarności a zaraz potem wraz ze swym sprzętem i doświadczeniem dołączył do podziemnego kręgu Kornela Morawieckiego. Trafił także do niego Tadeusz Świerczewski, który z przeznaczonych do kasacji karetek pogotowia wymontował radiostacje, po przestrojeniu odbierające częstotliwości milicji, bezpieki i wojska. Tak zmodyfikowany sprzęt dał początek konspiracyjnemu kontrwywiadowi, który głównie za sprawą Jana Pawłowskiego, matematyka z Politechniki Wrocławskiej, rozrósł się do rozmiarów zespołu nagrywającego i analizującego wszystkie rozmowy wszystkich PRL-owskich służb prowadzone na terenie aglomeracji wrocławskiej i jej okolic. Janusz zapoznał się też z wynikami eksperymentów, przeprowadzanych już w grudniu 1981 m.in. przez doktorów Zdzisława Ojrzyńskiego i Jacentego Lipińskiego, którzy podjęli udane próby nadawania na częstotliwościach dostępnych przez standardowe radioodbiorniki, znajdujące się w domach niemal wszystkich Polaków. Jedną z rozważanych przez nich koncepcji było podłączenie się do sieci trakcyjnej wrocławskich tramwajów, by wykorzystywać ją jako jedną wielką antenę nadawczą. Innym eksperymentem naukowców, działających w kręgu Kornela Morawieckiego, były próby zbudowania systemu łączności za pomocą jednego z amerykańskich satelitów geostacjonarnych. Satelitą tym był Oscar – 7, jako uszkodzony teoretycznie już wyłączony z eksploatacji. Jak się jednak okazało nadal możliwa do wykorzystywania była jedna z jego funkcji, polegająca na przekazywaniu sygnału odpowiednio skonstruowanych nadajników krótkofalarskich. Latem 1982 działały też już we Wrocławiu dwie rozgłośnie radiowe podziemia. Radio Regionalnego Komitetu Strajkowego NSZZ Solidarność Dolny Śląsk swoje audycje nadawało za pomocą jednorazowych nadajników, po ustawieniu na dachu któregoś z wieżowców emitujących program odtwarzany z taśmy magnetofonowej. Doceniając tę metodę Janusz jej stosowanie uważał za niemożliwe z samego powodu wysokich kosztów. Każda bowiem audycja okupiona być musiała utratą drogiego sprzętu, w tym kasetowego magnetofonu. Stawiał pytanie, jak wiele audycji podziemie będzie w stanie wyemitować tego rodzaju metodą. Sam bowiem uważał, że powinny ich być setki. Jego zdaniem, na przekór wszystkim zakazom i środkom służącym ich egzekwowaniu, audycje solidarnościowego radia powinny stać się dla Polaków codziennością.
Na początku sierpniu 1982 roku Janusz miał się udać na jedno z wielu konspiracyjnych spotkań. Tym razem jego miejsce wyznaczono w nieznanym mu wcześniej mieszkaniu. Poproszony też został o to, by wskazanego dnia miał czas zarezerwowany aż do wieczoru. Okazało się, że po paru godzinach pojawił się na nim gość, którego się nie spodziewał. Po rutynowym już sprawdzeniu zarówno w okolicach miejsca spotkania, jak i w przestrzeni radiowej, osoby czuwające nad bezpieczeństwem przewodniczącego Solidarności Walczącej uznały, że jego kolejne spotkanie z działaczami podziemia jest możliwe. Skutkiem tego Janusz pierwszy raz osobiście zobaczył się z Kornelem Morawieckim. Lider konspiracyjnej organizacji, jak to miał w zwyczaju, przede wszystkim zadawał pytania i słuchał. Chciał znać życiową sytuację, nastroje, poglądy swoich ludzi. Bardzo interesował się propozycjami nowych form działalności. Uważał, że jeśli ktoś sam widzi dla siebie jakieś zadania, na jakich chciałby się skupić, zawsze dążenia takie należy wspierać. Zwykle oznacza to bowiem najtrafniejsze odnalezienie się danej osoby w takiej roli, jaka nie tylko da jej najwięcej satysfakcji, ale też w której wykazać się będzie mogła największą efektywnością i kreatywnością. Na pytania Morawieckiego Janusz odpowiedział więc, że tym, co interesowało go najbardziej, byłaby radiofonia. Stwierdził, że nie może się ona opierać na jednorazowych automatach nadawczych. Działalność wiążącą się z tak wielkimi kosztami mógł uprawiać krąg Władysława Frasyniuka, dysponujący osiemdziesięcioma milionami, wypłaconymi tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego. Na pewno nie będzie na to natomiast stać Solidarności Walczącej, do której z tej olbrzymiej kwoty nie trafiła ani jedna złotówka. Janusz stwierdził też, że jeśli Radio Solidarność Walcząca będzie swoje audycje nadawało na wolnych częstotliwościach w dniach i godzinach opublikowanych na łamach prasy podziemnej to ze strony komunistycznych służb spodziewać się wtedy można maksymalnej mobilizacji radiopelengacyjnej. Również zagłuszanie audycji nielegalnego radia, z terenu kraju emitującego sygnał niewielkiej mocy, okazać się może dużo bardziej skuteczne od zmagań prowadzonych przeciw Wolnej Europie i innym zagranicznym rozgłośniom. Janusz zaproponował, by Radio Solidarność Walcząca bez zapowiedzi włączało się w mające największą frekwencję programy Polskiego Radia. Wprawdzie „przykrycie” własnym sygnałem sygnału oficjalnej radiostacji dokonywałoby się na stosunkowo niedużym obszarze miasta, ale zasięg ten mógłby zostać zwielokrotniony, gdyby równocześnie ten sam program emitowały przynajmniej trzy nadajniki usytuowane w odległych od siebie lokalizacjach. Dodatkową korzyścią z nadawania w ten sposób byłoby zminimalizowanie możliwości ich namierzenia przez radiopelengację. Tym samym częste kilku a nawet kilkunastominutowe audycje mogłyby się pojawiać w eterze i nie stanowić dla nikogo nadmiernego ryzyka.
Te i inne propozycje Janusza Krusińskiego Kornel Morawiecki uznał za bardzo interesujące. Nie wszystkie były całkowitą nowością. Matecznikiem Solidarności Walczącej była bowiem Politechnika Wrocławska, stąd w organizacji tej działały dziesiątki naukowców specjalizujących się w dziedzinach technicznych, często w elektronice. Janusz deklarował jednak nie tylko pragnienie konstruowania odpowiednich urządzeń, ale także wolę budowania wielkiej radiofonicznej sieci, złożonej z nawet dziesiątek stacji nadawczych. Zdawał też sobie oczywiście sprawę z tego, że będzie to zadanie na długie lata. Oczywistością było dla niego i to, że standardy konspiracji w strukturze, którą PRL-owskie służby na pewno uznają za wyjątkowo groźną, będą musiały być najwyższej próby. Tym, co w pewnym stopniu uwiarygadniało Janusza jako osobę kompetentną w zakresie działalności podziemnej, było jego niedawne aresztowanie i uwięzienie. Doświadczenie nagłej wpadki oraz konsekwentne obstawanie przy swojej linii obrony mogło uchodzić za udany sprawdzian jego predyspozycji. Pierwsze jego spotkanie z Kornelem Morawieckim okazało się być początkiem wzajemnej dozgonnej przyjaźni. Janusz przed przewodniczącym Solidarności Walczącej oraz dwojgiem jego współpracowników złożył też przysięgę, składającą się ze słów: „Wobec Boga i Ojczyzny przysięgam walczyć o wolną i niepodległą Rzeczpospolitą Solidarną, poświęcać swe siły, czas a jeśli zajdzie taka potrzeba – życie, dla zbudowania takiej Polski. Przysięgam walczyć o solidarność między ludźmi i narodami. Przysięgam rozwijać idee naszego Ruchu, nie zdradzić go i sumiennie spełniać powierzone mi w nim zadania”. Przyjął też organizacyjny pseudonim. Jako „Stańczyka” wielu odtąd znało go nie tylko do końca życia, ale posługując się tym mianem wspomina go do dzisiaj.
W sierpniu 1982 roku w Radiu Solidarność Walcząca dużą rolę odgrywali tacy działacze podziemia, jak Krzysztof Tenorowicz. Konspiratorzy z kręgu Kornela Morawieckiego przygotowywali też cykl wyjątkowych audycji, jakie miały zostać wyemitowane w dniu Święta Solidarności. 31 sierpnia Radio Solidarność Walcząca miało bowiem przemówić do mieszkańców Wrocławia wielokrotnie, by za każdym razem przekazywać najświeższe informacje o rozgrywających się w ich mieście wydarzeniach. Organizatorzy demonstracji przewidywali, że do największych ulicznych zgromadzeń dojdzie na Przedmieściu Mikołajskim, w rejonach placów Pereca, Społecznego, PKWN, Kirowa i Grunwaldzkiego. W każdym z tych miejsc, w mieszkaniu z dobrym widokiem na okolicę, zainstalować się miał działacz Solidarności Walczącej pełniący rolę korespondenta. Za pomocą nadajnika radiowego każdy z nich miał za zadanie przekazywać krótkie, syntetyczne informacje, zawierające najważniejsze fakty o toczących się wydarzeniach. Wszystkie one trafiać miały do kierowanego przez Pawła Falickiego ośrodka redakcyjnego, usytuowanego w najściślejszym centrum miasta – w mieszkaniu znajdującym się między Placem Kościuszki a skrzyżowaniem ulic Świdnickiej i Świerczewskiego. Uporządkowane serwisy informacyjne, również drogą radiową, docierać miały do ekipy szybko przygotowującej i nadającej gotowy program. Miejscem jej pracy było mieszkanie na najwyższym piętrze dziesięciopiętrowego bloku stojącego przy ul. Skwerowej, czyli w bliskim sąsiedztwie Dworca Głównego PKP. Audycje miały być nadawane wyposażoną w wielką antenę dużą radiostacją, obsługiwaną przez Romualda Lazarowicza. Ostateczny kształt serwisów informacyjnych sporządzać miał on wraz z Heleną Lazarowicz oraz Krystyną Jagoszewską, doświadczoną już w roli spikerki podziemnej radiofonii.
31 sierpnia 1982 jednym z zadań Janusza Krusińskiego było przekazywanie drogą radiową krótkich informacji o wydarzeniach, rozgrywających się w okolicach placów Strzegomskiego, Czerwonego i Pierwszego Maja. W godzinach rannych z satysfakcją stwierdził, że pierwsze nadane tego dnia krótkie audycje Radia Solidarność Walcząca miały bardzo dobrą jakość techniczną. Potem okazało się, że były dobrze słyszalne nie tylko na Przedmieściu Mikołajskim, ale i w innych dzielnicach miasta. Pierwsze parominutowe wejścia w eter zawierały wezwanie do uczestnictwa w manifestacji, która miała się zacząć o godzinie 15.30 na Placu Czerwonym i ulicami Ruską, Kazimierza Wielkiego i Oławską kierować się w stronę ul. Mazowieckiej. Kolejna audycja została nadana na częstotliwościach zarezerwowanych dla służb podległych Ministerstwu Spraw Wewnętrznych i składała się z apelu do funkcjonariuszy milicji, by pozwolili na pokojowy przebieg Święta Solidarności. Około godziny trzynastej Janusz informował kierowane przez Falickiego centrum radiowe o ogromnych siłach ZOMO, koncentrujących się w rejonie Placu Świętego Mikołaja, bezprecedensowej skali ruchu pieszego w okolicach punktu, z którego miała ruszyć manifestacja oraz coraz liczniejszych zatrzymaniach, dokonywanych na ulicach przez MO i SB. Godzinę później do swojego mieszkania wchodził już z oczami łzawiącymi od gazu i za pomocą swej krótkofalówki informował Falickiego, że tłum na Placu Czerwonym zaczął się gromadzić już półtora godziny przed wyznaczonym czasem, został ostrzelany granatami gazowymi, w następstwie czego wybuchły gwałtowne starcia. Po dwudziestu minutach wiadomości te przekazane zostały na antenie Radia Solidarność Walcząca, które dodało do nich informację o czole pochodu, które dotarło już do ulicy Świdnickiej. Zostało tam brutalnie zaatakowane, odpowiedzią na co było ruszenie w tamtym kierunku tłumów gromadzących się w Rynku, na placach Kościuszki i Dzierżyńskiego. Godzinę później wrocławianie usłyszeli głos Krystyny Jagoszewskiej, tym razem przekazującej otrzymaną od Janusza informację o demonstrancie rozjechanym na Placu Czerwonym przez milicyjną ciężarówkę. Kolejne doniesienia mówiły o płonącym samochodzie pancernym BTR, unieruchomionym na rogu ulic Legnickiej i Dobrej, z którego dwaj funkcjonariusze milicji zaczęli strzelać seriami ostrej amunicji, oddawanymi z karabinków KBK – AK. Ostatnia tego dnia wiadomość przekazana przez Janusza – radiowego korespondenta pochodziła z około godziny 19. Mowa w niej była o opanowaniu dużej części Przedmieścia Mikołajskiego przez wojsko i milicję, wdzieraniu się funkcjonariuszy ZOMO do setek mieszkań, masowych ciężkich pobiciach oraz wielokrotnym użyciu ostrej amunicji w rejonie Placu Strzegomskiego. W związku z przeniesieniem się starć ulicznych na ogromne obszary innych dzielnic miasta do późnych godzin nocnych Radio Solidarność Walcząca informowało o pojazdach milicji, płonących na Moście Grunwaldzkim i przy ul. Grabiszyńskiej i np. o tramwajach wielu linii, po wyjechaniu z ulic opanowanych przez demonstrantów przemieszczających się z wielkimi napisami „Solidarność”, wymalowanymi na wszystkich burtach.
Bezprecedensowa operacja, której owocem był cykl nadanych na żywo audycji Radia Solidarność Walcząca, zakończyła się nadspodziewanym sukcesem. W czasie spotkania z jej współuczestnikami od Krystyny Jagoszewskiej oraz Heleny i Romualda Lazarowiczów Janusz dowiedział się o tym, że jeden z krążących nad miastem śmigłowców parokrotnie zatrzymywał się nad dachem bloku, z którego nadawana była audycja. W każdej takiej sytuacji ekipa nadawcza wstrzymywała się z włączaniem sygnału radiowego aż do momentu, w którym helikopter ten dostatecznie się oddalił. Pelengacja z powietrza niepomiernie zwiększa bowiem jej skuteczność. Natomiast w dniu, w którym duża część ulic była nieprzejezdna, ograniczała ją kiepska mobilność pojazdów, dążących do namierzenia konspiracyjnych radiowców. Obserwacje te okazały się bardzo przydatne w późniejszej działalności Radia Solidarność Walcząca.
W czasie wielkich demonstracji i rozruchów, jakie 31 sierpnia 1982 roku przetoczyły się przez dużą część miasta (z oczywistą przesadą czasem zwanych Drugim Powstaniem Wrocławskim) z Warszawy nadeszła wieść o aresztowaniu tamtejszych twórców Radia Solidarność. Janusz natychmiast postanowił, że pojedzie do stolicy, by chociaż kilkoma audycjami kontynuować działalność Zofii i Zbigniewa Romaszewskich. Od razu też przystąpił do konstruowania nadajnika możliwego do przewiezieniu w dużym plecaku i torbie. Kanałami konspiracyjnymi przesłał informujący o swoim zamiarze list do Kornela Morawieckiego. Wkrótce nadeszła odpowiedź, z której wynikało, że przewodniczącego Solidarności Walczącej zaniepokoiła spontaniczność tej decyzji. Odpowiadał, że ryzyko takiego wyjazdu i tego rodzaju akcji w słabo znanym mieście może być zbyt duże. Doradzał, że najpierw trzeba znaleźć odpowiednie mieszkanie u właściwych osób. Informował, że współpracownicy już takiego poszukują, ale jak dotąd nie znaleźli zaufanych ludzi dysponujących lokalem w odpowiedniej części stolicy i na dostatecznie wysokim piętrze. Janusz jednak nie zwalniał tempa swoich przygotowań. Morawieckiemu odpisał, że prawie gotowy ma już nadajnik, który przy jego włączeniu na dziesiątej lub wyższej kondygnacji któregokolwiek bloku w centrum Warszawy obejmie swym zasięgiem większość obszaru miasta. Informował też, że ma już współpracownika, który pojedzie z nim do stolicy a współpracownik ten dostał od swojej warszawskiej rodziny adres wyrażającego zgodę właściciela odpowiedniego mieszkania. Za najważniejsze natomiast uważał to, że radiostacji Romaszewskich nie wolno zamilknąć. Nadawanie audycji w czasie, gdy radiowcy ci siedzą w więzieniu, będzie bowiem argumentem osłabiającym skuteczność stawianych przeciw nim oskarżeń. W odpowiedzi Kornel Morawiecki zalecał maksymalną ostrożność a oprócz życzeń powodzenia dodał adres przyjaciół zamieszkujących na dziesiątym piętrze jednego z bloków w Ursusie.
Po przybyciu do Warszawy pierwsze konspiracyjne spotkanie trudno nazwać sympatycznym. Gospodarz mieszkania, do drzwi którego Janusz zadzwonił o umówionej porze wprawdzie je otworzył, ale od razu stanowczo zażyczył sobie, że po witanych właśnie gościach „za dwadzieścia minut ma nie być tam śladu”. Wrocławscy radiowcy szybko więc przystąpili do przygotowywania swojego sprzętu, na co usłyszeli komentarz, że „widać, iż z prowincjonalnej wiochy przyjechali, bo wasze nadajniki to jakieś prymitywne skrzynie a nasze to w kieszeni się mieszczą”. Nie przerywając swej pracy Janusz mruknął tylko: „I pewnie tylko w tej kieszeni wasze audycje słychać”. Jak potem opowiadał, były to ostatnie jego słowa w tym miejscu. O wyznaczonej porze włączył nadajnik oraz magnetofon z kilkuminutową audycją, utrzymaną w konwencji wcześniej przygotowywanych przez Romaszewskich i zawierającą wykorzystywany przez nich dźwiękowy sygnał. Równocześnie gospodarz mieszkania odbierał jedno połączenie telefoniczne po drugim, za każdym razem nie potrafiąc ukryć narastającego zdumienia. Sprawa była oczywista – wcześniej umówił się ze swoimi znajomymi, mieszkającymi w różnych odległościach. W czasie audycji telefonowali z przekazywaną jakimś szyfrem wiadomością, że jest ona dobrze słyszalna. I to nawet w miejscach bardzo odległych. Opowiadając o tej sytuacji Janusz mówił potem: „Miałem wrażenie, że naszemu gospodarzowi chyba zrobiło się głupio. Być może chciał zmienić atmosferę naszego spotkania. Byliśmy jednak zajęci szybkim pakowaniem sprzętu, by spełnić życzenie, jakie wyraził na samym początku. I zdążyliśmy – nie minęło dwadzieścia minut od naszego wejścia, gdy wychodziliśmy chyba nawet nie mówiąc „do widzenia”. Po wyjściu z bloku Janusz wraz ze swoim przyjacielem wsiedli do pierwszego odjeżdżającego autobusu. Oceniając przebieg tego wydarzenia uważał potem, że może właśnie dzięki niegościnnemu gospodarzowi mieszkania wszystko potoczyło się tak dobrze. Jadąc widział mijane samochody radiopelengacji, milicji i Służby Bezpieczeństwa. Prawdopodobnie nikt ze zmierzających do rejonu namierzonego jako źródło sygnału nie przypuszczał, że jego nadawcy wraz z całym swym sprzętem natychmiast przystąpili do opuszczania tego miejsca.
Klimat drugiego warszawskiego spotkania okazał się być skrajnie odmienny od pierwszego. Radiowej emisji towarzyszyło jednak parę zaskakujących okoliczności. Przede wszystkim wrocławscy goście zostali przywitani ogromnie serdecznie. Właściciel mieszkania powiedział, że w okolicy jest kilkaset mieszkań na wysokich kondygnacjach. Poszukując radiowców służby reżimu musiałyby przeszukać je wszystkie i można stąd wysnuć wniosek, że najlepszym rozwiązaniem byłoby nie opuszczanie lokalu przez parę dni. Tym samym zaoferował noclegi i codzienne posiłki. O wyznaczonej porze Janusz włączył nadajnik. Minęło ledwie kilka sekund, gdy nagle zza drzwi mieszkania dobiegł głośny krzyk: „Ludzie! Solidarność nadaje!” Moment później korytarz wypełnił się kolejnymi. Ktoś pełnym głosem informował o nadawanej właśnie audycji, inne dopytywały o pasmo częstotliwości, na jakiej należy jej szukać. Krótką chwilę później kolejne osoby wiadomość tę zaczęły wykrzykiwać z okien swoich mieszkań a wraz z zakończeniem audycji ze wszystkich stron dało się słyszeć wielką owację. W setkach okien ludzie głośno bili brawo, wielu wykrzykiwało: „Niech żyje Radio Solidarność!” Żeby się nie wyróżniać dołączył do tego i gospodarz mieszkania, z którego nadawanie się odbywało. Radiowców nieco zmroziło to, co słyszeli przez drzwi. Na korytarzu swoimi wrażeniami dzielili się bowiem podekscytowani sąsiedzi. Zaskoczeni byli techniczną jakością dźwięku. Powtarzali, że „słychać było zupełnie tak, jakby nadawali gdzież z bardzo bliska!” Potem wszystko potoczyło się zgodnie z przewidywaniami. Milicja i SB chodziła po dachach wszystkich wysokich budynków. Penetrowała najwyższe kondygnacje, w dużej mierze złożone z suszarni i różnych pomieszczeń technicznych. Następnego dnia dźwigającym swój sprzęt radiowcom udało się jednak dotrzeć do dworca kolejowego a następnie bezpiecznie powrócić do swych domów.
W pierwszy piątek po warszawskiej akcji do Janusza wychodzącego ze swojego zakładu po zakończonej pracy podeszło dwóch tajniaków. Zmuszony do zajęcia miejsca w ich samochodzie został zawieziony do siedziby Służby Bezpieczeństwa przy Placu Muzealnym. Oczywiście zastanawiał się nad przyczynami tego zatrzymania. Czyżby esbecja dowiedziała się o jego działalności? A może miała skądś informacje o niedawnym pobycie w Warszawie? Z ulgą, ale i pewnym zdziwieniem w czasie krótkiego przesłuchania zrozumiał, że funkcjonariuszom SB chodziło o sprawę sprzed pół roku, kiedy to wszedł w ubecki „kocioł”, co zakończyło się internowaniem. Drążyli ten temat stwierdzając, że w przeciwieństwie do autorów decyzji o krótkotrwałym jedynie uwięzieniu, oni absolutnie nie dawali wiary opowieściom Janusza o rzekomej przypadkowości trafienia do mieszkania zdekonspirowanych działaczy. Propozycje podjęcia współpracy uciął stwierdzeniem, że „szybciej w piekle spadnie śnieg, niż on się zgodzi na jakąkolwiek jej formę”. Cała rozmowa zakończyła się obietnicą ubeków zapowiadających, że „potrafią umilić życie”. Z aresztu Janusz zwolniony został wraz z upływem 48 godzin, czyli w niedzielę po godzinie 16. Wkrótce okazało się, że owym „umilaniem życia” były właśnie permanentne zatrzymania w piątek po pracy. Uwalnianie po 48 godzinach oznaczało odbieranie niemal całego weekendu, zwyczajowo przeznaczanego na odpoczynek i spędzanie czasu z rodziną. Nigdy też nie zostało spełnione żądanie Janusza, by został wystawiony jakiś dokument, poświadczający jego dwudniowy pobyt w areszcie. Odpowiedź była taka, że zaświadczenia o zatrzymaniach wystawiają dla potrzeb usprawiedliwienia nieobecności w pracy a oni zabierali mu „jedynie” dni wolne. Jednoznacznie dawano przy tym do zrozumienia, że „umilanie życia” polegać ma także na podkopywaniu jego wiarygodności jako męża i ojca, który znikając na całe weekendy nigdy nie dysponował niczym, co mogłoby uzasadnić powody, z których zamiast wracać z pracy w piątek wracał z niej dopiero w niedzielę. SB metodą tą nękała Janusza aż do końca lat osiemdziesiątych, w końcu osiągając sukcesy w zamiarze dokonania rozkładu jego rodziny. Ciągłe nękanie zatrzymaniami nie pozwalało też zapomnieć o stałym zainteresowaniu Służby Bezpieczeństwa. Okoliczność tę trzeba było brać pod uwagę na każdym kroku konspiracyjnej aktywności.
W tym samym czasie potwierdziły się przewidywania Janusza dotyczące spodziewanych form walki z niezależną radiofonią. Audycje zapowiadane w prasie podziemnej, ulotkach i napisach na murach zaczęły być bardzo skutecznie zagłuszane. Zaskoczeniem było jedynie to, że procederem tym zajmowały się nie tylko służby polskie, ale też sowieckie. Świadkiem tego stały się tysiące wrocławian, którzy ustawiając radio na częstotliwość, na której pojawić się miał program niezależnej rozgłośni, usłyszeli rozmowy w języku rosyjskim. Z ich treści jednoznacznie wynikało, że dotyczą one ustawiania anten i innych urządzeń, mających na celu przykrycie sygnałem własnym sygnału niezależnej radiostacji. Podziemne pismo „Z Dnia na Dzień” fakt ten komentowało zauważając doniosłą rangę konspiracyjnego nadawcy, do zmagań z których włączyć się musiała największa armia świata.
W połowie września 1982 roku prasa podziemna zapowiedziała Dni Narodowego Protestu. Decyzją TKK NSZZ Solidarność miały one się rozpocząć 10 listopada i polegać na czterogodzinnym strajku oraz ulicznych manifestacjach przez kolejnych parę dni. Nie po raz pierwszy decyzje krajowego kierownictwa związku a Władysława Frasyniuka i Zbigniewa Bujaka w szczególności, Janusz oceniał krytycznie. Wcześniej był zły z powodu nieprzyłączenia się Dolnego Śląska do organizowanych w maju demonstracji. Jeszcze bardziej surowo oceniał wezwania Frasyniuka do przeprowadzania piętnastominutowych strajków, dość powszechnie ocenianych jako znakomity, z punktu widzenia reżimu, sposób zdekonspirowania i zwolnienia z pracy potencjalnych prowodyrów i wszystkich najbardziej Solidarności wiernych. Tym razem duże wątpliwości Janusza budził bardzo odległy termin zapowiedzianych protestów. Uważał, że daje on komunistom zbyt wiele czasu na działania mogące ograniczyć rozmiar wystąpień. Jako lojalny członek Solidarności z energią przystąpił jednak do przygotowań. Nie tylko drukował podziemną prasę i ulotki zapowiadające Dni Narodowego Protestu, ale wezwania do ich udziału upowszechniał emitując krótkie audycje Radia Solidarność Walcząca. Jednym z jego celów stało się stworzenie nadajnika o rozmiarach na tyle małych, żeby możliwe było jego wniesienie na szczyt góry, dach bloku czy wieżę kościoła a następnie szybkie oddalenie się. Jako optymalne uznał takie rozmiary nadajnika, jakie pozwoliłyby mu zmieścić się w plecaku. Zarazem konieczny był jak największy zasięg emisji oraz taka moc sygnału, która pozwalałaby na kilkuminutowe zagłuszenie na danym obszarze odbioru Programu Trzeciego Polskiego Radia. Wiedząc, że najwięcej słuchaczy zwykle mają takie punkty „Trójkowej ramówki”, jak „Powtórka z Rozrywki” czy „Lista Przebojów” uważał, że swoje akcje powinien przeprowadzać właśnie wtedy, kiedy to one były na antenie. Problemem jednak było to, że zminiaturyzowany nadajnik odpowiedniej mocy wymagał zastosowania podzespołów całkowicie w Polsce niedostępnych. A w związku z ciągle obowiązującym stanem wojennym granice państwa nadal były bardzo szczelnie zamknięte. Niewielkie nadzieje wiązał z listem, jaki kanałami konspiracyjnymi skierował do Kornela Morawieckiego. Szybko jednak okazało się, że przewodniczący Solidarności Walczącej dysponował sposobem realizacji zamierzeń Janusza. Skontaktował go z działającym w tej samej organizacji fizykiem z Politechniki Wrocławskiej Michałem Gabryelem. Naukowiec ten od wielu lat należał do narodowej kadry alpinistów, był uczestnikiem wypraw wytyczających nowe drogi na szczyt Matterhornu i innych gór. Z tego właśnie powodu nawet w czasie stanu wojennego paszport Gabryela znajdował się nie w Urzędzie Paszportowym, ale w dyspozycji sekretariatu Klubu Wysokogórskiego i był mu udostępniany celem umożliwienia uczestnictwa w wyprawach znaczącej rangi. Jak się okazało – wszystkie takie wyjazdy wykorzystywał on do załatwienia za granicą różnych ważnych dla podziemia spraw. Gabryel od razu zrozumiał, jakie radiowe części potrzebne są Januszowi a w związku z tym, że właśnie przygotowywał się do prestiżowej alpejskiej ekspedycji złożone zapotrzebowanie dopisał do listy elektronicznych części poszukiwanych przez zajmującą się radiowym podsłuchem komórkę Kontrwywiadu Solidarności Walczącej. Austriackimi przyjaciółmi Gabryela byli alpiniści zatrudnieni m.in. w biurach projektowych koncernu Steyer. Wiedząc o działalności ich polskiego towarzysza z alpejskich szlaków udostępnili mu plany konstrukcyjne samochodów ciężarowych ze wskazaniem potencjalnych skrytek, o jakich nie wiedziały żadne służby graniczne. To nimi do Solidarności Walczącej docierała duża część zaopatrzenia w materiały poligraficzne i urządzenia elektroniczne. W przypadku dostawy, mającej zawierać części przeznaczone do nadajnika konstruowanego przez Janusza, wykorzystana jednak została inna okazja sprzyjająca przemytowi. Parę dni po powrocie Gabryela z alpejskiej wyprawy do pomysłowego radiowca dotarła wiadomość: „Przyjedź jutro na 17 do Szpitala Bonifratrów. Weź ze sobą lutownicę”. W wyznaczonym miejscu, na zamkniętym dziedzińcu, stała austriacka ciężarówka, która właśnie z Wiednia do Wrocławia przywiozła nowoczesny sprzęt rentgenowski. Michał Gabryel do wnętrza jej przyczepy doprowadził kabel elektryczny z oświetleniem i możliwością podłączenia także innych urządzeń. Po zdjęciu tylnej osłony wielkiego aparatu do prześwietleń ukazała się płyta pełna tranzystorów, rezystorów i przeróżnych elektronicznych podzespołów. Do zdumionego Janusza Michał Gabryel powiedział z uśmiechem: „Bierz lutownicę i wyjmuj to, co twoje”. Okazało się, że zamówione przez Janusza części elektroniczne zostały w Wiedniu kupione a następnie wlutowane w wewnętrzną płytę rojącą się od podobnych, ale stanowiących niezbędną część aparatu rentgenowskiego. Dla każdego, kto nie był specjalistą tej dziedziny, jedne od drugich były nie do odróżnienia. Janusz jednak doskonale wiedział, ile i czego zamówił. Wylutował więc najściślej to, co było potrzebne jego radiostacji. Do wątku tego dodać można, że ten sam sposób przemycania części elektronicznych był przez Solidarność Walczącą wykorzystywany permanentnie do końca lat osiemdziesiątych także wówczas, kiedy z powodu interwencji Służby Bezpieczeństwa paszport Michała Gabryela nie znajdował się już w dyspozycji Klubu Wysokogórskiego. W podobnej roli występowali bowiem także Włodzimierz Strzemiński i inni członkowie organizacji Kornela Morawieckiego. Z konwojami humanitarnymi oraz aparaturą medyczną między różnymi miastami Polski a Wiedniem krążyli też zaprzyjaźnieni z Solidarnością Walczącą austriaccy kierowcy, którym wystarczyło wręczyć karteczkę ze spisem potrzebnych części. Po przekazaniu jej przyjaciołom Michała Gabryela wkrótce wszystkie przyjeżdżały wraz z kolejną dostawą medykamentów lub urządzeń przeznaczonych dla polskich szpitali. Skala tych przerzutów była tak duża, że w połowie lat osiemdziesiątych umożliwiła Januszowi niemal seryjną produkcję nadajników a także pojawienie się Radia Solidarność Walcząca w kolejnych miastach Polski.
Po wykorzystującym austriacką dostawę skonstruowaniu wymarzonego „plecakowego” nadajnika Janusz rozpoczął swoje „radiowe wędrówki po Polsce”. Celem jednej z pierwszych „nadawczych wycieczek” było jedno z wyższych wzniesień Gór Kocich. Szczyt wznoszący się nad Trzebnicą, Obornikami Śląskimi i dziesiątkami otaczających te miasta wiosek, liczy jedynie 257 metrów nad poziomem morza. Włączenie nadajnika sprawiło jednak, że z setek radioodbiorników, z których młodzież słuchała „Listy Przebojów Programu Trzeciego” przez kilka minut ze zdumieniem wysłuchiwała audycji Radia SW. Pojawienie się sygnału tej rozgłośni w takim miejscu dla wszelkiego rodzaju służb musiało być całkowitym zaskoczeniem. W każdym razie po wykonaniu swojego zadania Janusz spokojnie zszedł ze szczytu wzgórza, by w dokładnie zaplanowanym czasie wsiąść w odjeżdżający autobus PKS.
Parę tygodni później doszło do tego, czego bardzo obawiał się od chwili, w której dowiedział się o zapowiedzianych na listopad Dni Narodowego Protestu. 8 października 1982 komunistyczne władze dokonały formalnej delegalizacji NSZZ Solidarność. Zamiar swój przeprowadziły jakby z zaskoczenia, choć wsparły go wielką kampanią propagandową. Uzyskały tym efekt skutecznej dezorientacji, gdyż głosy płynące z podziemia nie były zgodne. Przeważały opinie, wg których społeczeństwo nie powinno odpowiadać natychmiastowym, masowym sprzeciwem, lecz swój gniew wyrazić dopiero za miesiąc, w zaplanowanych przez TKK NSZZ Solidarność Dniach Narodowego Protestu. Inaczej uważali robotnicy Stoczni Gdańskiej, którzy przystąpili do strajku. Na ulice wyszli też mieszkańcy Trójmiasta i Nowej Huty. Doszło do gwałtownych starć, których najbardziej znaną śmiertelną ofiarą był dwudziestoletni Bogdan Włosik. Ograniczenie demonstracji do jedynie paru miast ułatwiło skoncentrowanie w nich sił milicyjnych sprowadzanych z tych ośrodków kraju, w których do wystąpień nie dochodziło. Janusz przyglądał się tym wydarzeniom coraz bardziej obawiając się o powodzenie listopadowych Dni Narodowego Protestu. Przygotowaniom do nich poświęcał każdą wolną chwilę. Tym bardziej, że coraz więcej było wiadomo o zamiarach strony przeciwnej, która we Wrocławiu, na tymczasowe koszary dla oddziałów ZOMO, zaadaptowała cały szereg nowych budynków. Pod koniec października tysiące mężczyzn znanych z odgrywania aktywnej roli w Solidarności, podejrzewanych o działalność w podziemiu i uczestniczenie w dotychczasowych demonstracjach otrzymało wezwania do stawienia się w jednostkach wojskowych, celem udziału w ćwiczeniach żołnierzy rezerwy. W realiach stanu wojennego niestawiennictwo wiązało się z najgroźniejszymi sankcjami. Zarazem owe „powołanie w kamasze” mogło być bezterminowe. Janusz od razu akcję tę rozpoznał jako pomysł reżimu na uniemożliwienie udziału w Dniach Narodowego Protestu tysięcy tych, którzy na pewno odgrywali by w nich bardzo aktywną rolę. Sam też otrzymał wezwanie do stawienia się w jednostce wojskowej w Rawiczu. Spotkał się tam z kilkudziesięcioma działaczami Solidarności, powołanymi do wojska na tej samej zasadzie. Wkrótce dowiedział się, że podobne grupy najbardziej wiernych Solidarności rozproszone zostały po być może wszystkich jednostkach całej Polski. Już 10 listopada do wszystkich tych ludzi zaczęły docierać informacje o zaskakująco małej skali przygotowywanych od dwóch miesięcy strajków i demonstracji.
Powołanie do okresowej służby żołnierzy rezerwy jesienią 1982 roku w rzeczywistości było rodzajem uwięzienia. Działaczy Solidarności skoncentrowano w pododdziałach odizolowanych od żołnierzy służby zasadniczej. Janusz, tak jak wielu innych, rzekome szkolenie wojskowe postrzegał jako pobyt w czymś w rodzaju obozu jenieckiego. Uważał więc za wręcz obowiązkowe maksymalizowanie liczby wszelkiego rodzaju aktów niesubordynacji. Było o nie tym łatwiej, że pobyt w koszarach rzadko wiązał się z jakimikolwiek zajęciami stricte wojskowymi. Częściej zamiast nich żołnierzy w dojrzałym już wieku kierowano do różnych prac porządkowych. Oczywiście wszyscy żyli toczącymi się w kraju wydarzeniami i często o nich dyskutowali. Z tej przyczyny Janusz przypuszczał, że przynajmniej w czasie rozmów toczonych w budynku koszar byli oni podsłuchiwani. Już jednego z pierwszych wieczorów w wielkiej sypialni swojego plutonu zaczął szukać jakichś elektronicznych urządzeń. To, co znalazł za kratką kanału wentylacyjnego, wywołało we wszystkich nie tylko zdziwienie, ale i oburzenie. Wisiał bowiem za nią najzwyklejszy mikrofon popularnego magnetofonu ZK – 120. Jak wspominał po latach: „Wszyscy poczuli się dotknięci tym, że do ich podsłuchiwania użyto tak prymitywnego sprzętu. Gdyby były nim jakieś japońskie czy amerykańskie mikrourządzenia to może nawet poczulibyśmy się ich użyciem nobilitowani. Ale jak zobaczyliśmy, że podsłuchują nas tak na rympał za pomocą aparatury aż tak trywialnej to odebraliśmy to jako przejaw lekceważenia.” Odkrywając ukryty mikrofon Janusz czytelnymi gestami poprosił swych kolegów, by nie zdradzali się z faktem dekonspiracji podsłuchu. Kiedy po chwili zaczął wyrażać opinię na temat poziomu intelektualnego dowódcy jednostki oraz oficerów politycznych wszyscy członkowie pododdziału zrozumieli propozycję Janusza i zaczęli się prześcigać w złośliwych obserwacjach i wnioskach na ich temat.
Większość rezerwistów powołanych na fikcyjne szkolenie wojskowe zwalniano zaraz po pierwszej rocznicy wprowadzenia stanu wojennego, czyli po 13 grudnia 1982. Janusz należał do garstki tych, którym pobyt w koszarach przedłużono najbardziej. W wigilię Bożego Narodzenia zorientował się, że jego dowódcy zamierzają zatrzymać go w jednostce przez całe święta. Zdecydował się więc na ryzykowny protest niweczący te plany. Przeskoczył przez mur koszar i pół godziny później jechał już pociągiem w kierunku Wrocławia. Był ubrany w polowy mundur, więc nie ryzykował wysiadania na dworcu głównym, nieustannie patrolowanym przez Wojskową Służbę Wewnętrzną. Do domu bliżej mu zresztą było ze stacji Wrocław Mikołajów. Do swojej rodziny dotarł niemal wprost na wigilijną wieczerzę. Do jednostki, w której wyczyn Janusza wzbudził niewysłowione wręcz zdumienie, powrócił wraz z końcem świąt. Pierwszą sankcją okazało się przedłużenie służby do lutego 1983. Drugiego dnia tego miesiąca został powiadomiony o skazaniu na dwutygodniowy pobyt w areszcie wojskowym. 16 lutego opuszczał jednostkę z dokumentami odbycia zarówno kary, jak i okresowego szkolenia. Po powrocie do Wrocławia dowiedział się, że akty nieposłuszeństwa, jakich się dopuścił, zostały potraktowane jako uzasadniające decyzję o dyscyplinarnym zwolnieniu z pracy. Pożegnał się z nią bez żalu. Wprawdzie nagły brak dochodów na parę miesięcy dotkliwie odcisnął się na życiu rodziny, która utrzymywana w tym czasie być musiała tylko z pensji żony. Z pracą w Unitrze zamierzał jednak rozstać się już od dawna. Od momentu, w którym zaangażował się w działalność Radia Solidarność Walcząca, przygotowywał się do realizacji planu uruchomienia małej własnej działalności gospodarczej. Takiej, która pozwalałaby mu uzyskiwać dochody a zarazem służyć aktywności podziemnej. Pomysł polegał na otwarciu jednoosobowego zakładu usług radiowo – telewizyjnych. Doszedł bowiem do wniosku, że w miejscu, w którym piętrzyć się będą ogromne ilości tranzystorów, przeróżnych elektronicznych podzespołów oraz narzędzi do pracy nad zepsutymi magnetofonami, odbiornikami radiowymi czy telewizyjnymi najłatwiej będzie ukryć produkcję, rozbudowę i naprawę nadajników nielegalnej rozgłośni. W bloku na rogu ulic Legnickiej i Dobrej rodzina Janusza zajmowała trzypokojowe mieszkanie, którego spora część przeobraziła się w wielki warsztat. Pracował w nim dniami i nocami. Usługi świadczył niedrogo i w krótkich terminach, więc klienci swoje niedomagające radia czy telewizory znosili do niego tak tłumnie, że nie mieszcząc się w mieszkaniu często wypełniały część korytarza. Przede wszystkim jednak pochłaniało go konstruowanie kolejnych stacji nadawczych. Już od lata 1982 roku w działalności tej uczestniczyła także jego żona Teresa, biorąca udział w przygotowywaniu tekstów kolejnych audycji, występując w nich w roli spikerki, obsługując radiostacje nadające program.
Mimo, że wiosną 1983 roku Janusz miał już za sobą duży dorobek zarówno jako konstruktor urządzeń nadawczych, jak i autor audycji radiowych, nigdy nie uważał się za wszechwiedzącego w tych dziedzinach. Konspiracyjnymi kanałami konsultował się z wieloma znawcami elektroniki, poszukiwał informacji na temat pracy służb radiopelengacyjnych, dopytywał też o to, jak doskonalić ofertę programową. W odpowiedzi na tę ostatnią kwestię otrzymał propozycję spotkania z Kazimierzem Braunem. Ten znany dramaturg, teatrolog, pisarz i animator działalności kulturalnej wrocławskiego Klubu Inteligencji Katolickiej przyjął Janusza w swoim gabinecie dyrektora Teatru Współczesnego im. Edmunda Wiercińskiego. Braun wysłuchał kilku audycji, przygotowanych przez Janusza i jego żonę. Wysoko ocenił dykcję, barwę głosu i sposób mówienia spikerki. Jako bardzo właściwą uznał też zawartość nadawanych programów. Wszystkie jego uwagi sprowadzały się do jednej rady: „W tym, co pan nadaje, dużo częściej powinna się pojawiać informacja o tym, kto to nadaje. Słowa „Mówi Radio Solidarność Walcząca” powinny się pojawiać co minutę albo nawet częściej. W szczególności wtedy, kiedy swój program emituje pan w miejscach, gdzie taka działalność jest zupełnie nieznana, ważniejsza od podawanych w audycjach widomości jest sama ta informacja, że nadaje rozgłośnia ludzi walczących z komunistycznym reżimem. Samo to, że nadaje Radio Solidarność Walcząca, jest wtedy tym faktem zdecydowanie najważniejszym.” Janusza rada ta zaskoczyła, ale wiele razy potem powtarzał: „Braun miał rację! Sam bym na to nie wpadł. Może ta podziemna radiofonia, mimo że ogromnie mnie ekscytująca, stawała się już dla mnie działalnością nieco rutynową. Zalecenie dyrektora wrocławskiego Teatru Współczesnego Janusz natychmiast zaczął praktykować w swych programach. Standardem zaczęło być też rozpoczynanie każdej audycji słowami: „Mówi Radio Solidarność Walcząca. Dzień dobry Państwu. Przepraszamy za kilkuminutowe wejście w oficjalny program.” Prawdopodobnie także od czasu spotkania z Kazimierzem Braunem Janusz zwykł powtarzać: „Radio jest sztuką. Potrzebuje artysty.”
Celem, jaki Janusz postawił sobie już w 1982 roku, było stworzenie całej sieci radiostacji, które nadając równocześnie z wielu miejsc zapewniałyby docieranie programu do większości mieszkańców Wrocławia a zarazem niepomiernie utrudniałoby skuteczność działań służb radiopelengacyjnych. Wymagało to jednak posiadania licznego grona bardzo solidnych współpracowników, którzy nie trudniliby się żadną inną ryzykowną działalnością a zarazem byliby dysponentami mieszkań w odpowiednich punktach miasta i na dostatecznie wysokiej kondygnacji. Od początku było dla Janusza oczywiste, że poszukiwanie ludzi spełniających takie kryteria będzie procesem długotrwałym. Równocześnie zajmował się więc montowaniem kolejnych radiostacji oraz nadawaniem audycji zarówno w swoim mieście, jak i w wielu innych punktach kraju. Praktyka kolejnych wyjazdów, jak też informacje otrzymywane od współpracowników z Solidarności Walczącej potwierdzały wniosek o względnie wysokim stopniu bezpieczeństwa akcji polegających na pojawieniu się w jakimś zakątku Polski, w którym niespodziewanie audycja radiowej „Trójki” na dziesięć minut zamieniała się w audycję Radia SW. Jan Pawłowski, dobrze znający sposoby działania PRL-owskich służb szef Kontrwywiadu Solidarności Walczącej uważał, że w przypadku, gdy nadawanie będzie przeprowadzane z miejsca dotąd w takich celach niewykorzystywanego, źródło sygnału może być ustalone jedynie w przedziałach rzędu kilometrów kwadratowych. A to daje dużą szansę opuszczenia tego rejonu zanim zacznie być przeczesywany przez SB, milicję czy inne służby. Z poglądem tym zgodne były informacje przekazywane przez współpracującego z Solidarnością Walczącą kapitana Służby Bezpieczeństwa Mariana Charukiewicza. Donosił on, że radiowa działalność Solidarności Walczącej stała się solą w oku SB. Wg jego relacji nie potrafiła ona znaleźć sposobu zwalczania tej formy podziemnej aktywności. Ostrzegał jednak zarazem, że na najwyższym szczeblu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych zapadały decyzje o przeznaczeniu ogromnych środków na walkę z konspiracyjną radiofonią. A to mogło doprowadzić do skonstruowania skutecznych środków zwalczania zarówno obecności w eterze bezdebitowych rozgłośni, jak też aresztowania związanych z nimi ludzi.
Składnikiem życia Janusza stały się permanentne wyjazdy do różnych zakątków kraju. Z tych „wycieczek z radiostacją” najczęściej wspominał wyjazd z Krzysztofem Witczakiem do Opola, który omal nie zakończył się tragicznie. Przypadkowe potknięcie doprowadziło bowiem do zawiśnięcia na okapie dachu wysokiego budynku. Drugi najbardziej pamiętny wyjazd miał na celu nadanie audycji słyszalnej w Zakopanem i okolicach. Przez niemal całą noc Janusz wspinał się wówczas na szczyt Gubałówki. Dotarł w stanie opłakanym: potłuczony po licznych upadkach, obdarty i bez butów, zgubionych w jakichś skalnych szczelinach. Pomimo tego audycja została nadana a on sam zdołał bezpiecznie opuścić miejsce emisji. Nadawał także w Bytomiu, Katowicach, Jastrzębiu Zdroju, Rzeszowie, Lublinie, Poznaniu, Przemyślu, Gdyni, Sopocie. Między innymi w dwóch ostatnich z wymienionych tu miast pojawili się naśladowcy działalności Janusza. W przypadku Trójmiasta okazał się być nim działacz Solidarności Walczącej Jan Białostocki, który zaczął jednak praktykować nieco odmienny sposób nadawania swoich audycji. Będąc właścicielem samochodu osobowego marki zastawa w jego bagażniku umieścił silny nadajnik oraz stanowiący źródło prądu zestaw akumulatorów. Jako antenę wykorzystał odpowiednio skonstruowany, chociaż z wyglądu jak najbardziej zwyczajny bagażnik dachowy. Z powodu umieszczenia źródła sygnału na niskiej wysokości nadawany program pojawiał się we wszystkich odbiornikach ustawionych na radiową Trójkę co najwyżej w promieniu paruset metrów. Nadajnik Jana Białostockiego był jednak w nieustannym ruchu. W czasie każdego przejazdu ulicami Trójmiasta ta sama audycja nadawana była setki razy. Trwała ona dwie minuty i taki był średni czas, w którym zasięg przemieszczającej się wraz z samochodem radiostacji umożliwiał jej odbiór. Wyjątkiem były chwile, kiedy zastawa Jana Białostockiego musiała stanąć na światłach lub w ulicznym korku. Wówczas radiosłuchacze znajdujący się w zasięgu nadawania mogli audycję Radia Solidarność Walcząca usłyszeć parokrotnie.
Jesienią 1983 Solidarność Walczącą dotknęła fala aresztowań, która do wiosny następnego roku doprowadziła do zatrzymania ponad stu osób. Służba Bezpieczeństwa przeprowadziła rewizje w ponad stu mieszkaniach. Wśród zarekwirowanego sprzętu były także nadajniki, choć represje nie dotknęły nikogo z radiowców. Przeciw trzydziestu czterem uwięzionym w aresztach przygotowywano procesy sądowe. Wszyscy oni byli pracownikami wrocławskich uczelni: Politechniki, Uniwersytetu i Akademii Medycznej. Na łamach podziemnych pism i na falach radiowych pojawiały się wówczas słowa Kornela Morawieckiego: „Organy komunistycznej propagandy podały informację o uwięzieniu, celem postawienie przed sądem, trzydziestu czterech osób oskarżonych o działalność w Solidarności Walczącej. Czyli, że jest nas już tak wielu, że aresztowanie grona tak licznego nie zakłóca żadnej z form naszej podziemnej aktywności”. Z informacji posiadanych przez Janusza wynikało, że wszyscy, przeciw którym przygotowywane były sprawy sądowe, przebywali we wrocławskim areszcie przy ulicy Świebodzkiej. Wiedział też, że parokrotnie w ciągu dnia w celach włączane są głośniki radiowęzła, emitującego program złożony m.in. z bieżącego serwisu informacyjnego Polskiego Radia. Okoliczność tę Janusz wykorzystał do przeprowadzenia akcji wyjątkowo poruszającej i podnoszącej na duchu. Polegała ona na włączeniu nadajnika w chwili, w której więzienny radiowęzeł korzystał z bieżącego programu Polskiego Radia. Pozwoliło to na przedarcie się z krótką audycją Radia Solidarność Walcząca do cel Aresztu Śledczego Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych.
W połowie roku 1984 Janusz formalnie pełnił już funkcję szefa Radia Solidarność Walcząca. Dysponował też już wtedy na tyle licznym gronem współpracowników, że jego idea równoczesnego nadawania programu z radiostacji rozlokowanych w różnych punktach miasta, mogła być realizowana w coraz większej skali. Wdrożył też proste zasady, zapewniające najwyższe standardy konspiracji. Praktykowane przez jego ludzi sprawiły, że aż do lat dziewięćdziesiątych nikt z nich nigdy nie znalazł się w rękach Służby Bezpieczeństwa. Wyjątkiem potwierdzającym regułę było jedynie aresztowanie latem 1986 roku Roberta Prusa z Międzyszkolnego Komitetu Oporu, zadenuncjowanego przez agenturę działającą w konspiracji młodzieżowej. Należał on jednak do siatki młodych radiowców, która dopiero zaczęła wtedy powstawać. O metodzie, zapewniającej maksymalną ostrożność podziemnych nadawców Janusz mówił tak: „Każdemu z tych ludzi dawałem nadajnik, który od tego czasu musiał on przechowywa
i obsługiwa
w swoim własnym mieszkaniu. Każdy wiedział, z jaką skalą ryzyka to się wiąże, jak mogą wyglądać przesłuchania po aresztowaniu za coś takiego, jaki wyrok może za to zapaść. W swoim własnym więc interesie nikt z tych ludzi nawet nie pisnął komukolwiek o tym, czym się zajmował. Nikt też nie ryzykował zajmowania się jakąkolwiek inną działalnością, potencjalnie mogącą doprowadzić do wizyty w domu funkcjonariuszy SB.” Do ciągle się rozrastającej, kierowanej przez Janusza struktury trafiali ludzie z różnych środowisk. Wszystkich cechowała maksymalna dyskrecja oraz to, że mało kto ze znajomych był skłonny podejrzewać ich o tego rodzaju zaangażowanie. Przekonał się o tym także piszący te słowa, któremu pod koniec lat dziewięćdziesiątych Janusz opowiadał o ludziach ze swojej siatki. Z ogromnym zaskoczeniem przyjąłem wtedy, że jednym z tych, którzy przez kilka lat nadawali audycje Radia Solidarność Walcząca za pomocą radiostacji ulokowanej w swoim własnym mieszkaniu był mój szkolny kolega i sąsiad Tomek Wawrzyniak. Z natury rzeczy często się spotykaliśmy, rozmawialiśmy i nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że może on działać w konspiracji. Do tego – jej części tak wyjątkowej i ryzykownej.
W związku z coraz częstszym pojawianiem się w eterze audycji Radia Solidarność Walcząca służby reżimu komunistycznego podjęły kroki, o podjęciu których ostrzegał współpracujący z podziemiem kapitan SB Marian Charukiewicz (wówczas już oficer w stanie spoczynku, ale wśród czynnych funkcjonariuszy SB posiadający współpracowników, wraz z którymi w roku 2009 został przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzeni Polski). Inwestycją najbardziej spektakularną było wzniesienie na dachach kilku wysokich budynków stałych masztów radiopelengacyjnych. Największy z nich wyrósł nad stojącym niemal w centrum miasta wieżowcem Poltegor, wertykalną dominantą górującą nad Wrocławiem podobnie, jak Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina czynił to wznosząc się nad Warszawą. Dodatkowym walorem najwyższego z pelengacyjnych masztów, przeznaczonych do namierzania nadajników Radia Solidarność Walcząca było to, że był to maszt obrotowy. Miał on kształt przypominający wielkie widły i zawsze zaczynał się obracać, jak tylko pojawiły się fale emitowane przez tropioną radiostację. W związku z tym, że wraz z wyższymi piętrami Poltegoru maszt widoczny był z niemal całego obszaru miasta jego ruch obrotowy dla wielu wrocławian oznaczał, że jak najszybciej trzeba włączyć radioodbiornik.
Do siatki radiowców trafiali też zdeterminowani młodzi ludzie o nastawieniu najbardziej radykalnym, rwący się do walki zbrojnej. Rozmawiając z nimi Janusz nie wykluczał, że wydarzenia w Polsce mogą doprowadzić do sytuacji, w której walka taka będzie potrzebna. Stwierdzał jednak, że aktualny stan kroków takich nie uzasadnia a wzięcie do rąk pistoletów czy karabinów zawsze wymaga trzeźwego osądu, żelaznej dyscypliny i najwyższej odpowiedzialności. Mówił: „Broń, której dzisiaj używamy też wiąże się z ryzykiem i wielką odpowiedzialnością. Jeśli mielibyście kiedyś strzelać to najpierw sprawdźcie się w podziemnym rzemiośle zagrożonym wyjątkowo poważnymi sankcjami i przez siepaczy reżimu tropionym z użyciem wyjątkowo wielu sił i środków.” Bardzo możliwe, że właśnie dzięki trafieniu do konspiracji przez Służbę Bezpieczeństwa definiowanej jako ofensywna, niektórzy młodzi ludzie nie zeszli na drogę prowadzącą do terroryzmu. Być może sam widok wprawianego w ruch obrotowy masztu radiopelengacji, spowodowany włączeniem osobiście obsługiwanego nadajnika, zapewniał na tyle dużą porcję adrenaliny, że pragnącym walki zbrojnej do końca lat osiemdziesiątych dostateczną satysfakcję sprawiała rola podziemnych nadawców.
W momencie pojawienia się stałych masztów pelengacyjnych Radio Solidarność Walcząca praktykowało we Wrocławiu już wyłącznie nadawanie z co najmniej trzech radiostacji równocześnie. Polegało to na włączeniu nadajników emitujących tę samą audycję w tym samym czasie z dokładnością co do sekundy. Analogiczny sygnał radiowy zaczął wtedy płynąć z kilku miejsc oddalonych od siebie o parę kilometrów. Dodatkowym utrudnieniem dla kierujących radiopelengacją było to, że następna emisja dokonywana była za pomocą innego zespołu nadajników, rozlokowanych w całkowicie innych miejscach. Analizując takie sytuacje Janusz dochodził do wniosku, że w przypadku nadawania audycji trwających krócej, niż 20 minut, wykrycie któregokolwiek ze źródeł sygnału nie będzie możliwe. I to nawet wykrycie polegające na wskazaniu kilometrów kwadratowych obszaru miasta. O trafność swoich wniosków, drogą korespondencji (oczywiście – wewnątrzorganizacyjnej) pytał najznakomitszych specjalistów tej dziedziny, pracujących naukowo na Politechnice Wrocławskiej. Całkowicie podzielali opinię Janusza. Zaniepokoiło go jednak pojawianie się nad miastem śmigłowca wyposażonego w duże anteny. Dodanie do stałych masztów pelengacyjnych oraz krążących po mieście, wyposażonych w odpowiednią aparaturę samochodów śmigłowca, namierzającego źródła sygnału znad dachów Wrocławia uznał za poważne zagrożenie. Wszystkim więc swoim ludziom polecił więc, by przed każdym włączeniem nadajnika upewnili się, czy w zasięgu wzroku nie ma jakiegoś latającego helikoptera. Jeśli jest – początek emisji zostaje przesunięty na czas co do sekundy późniejszy o jedną godzinę. W przypadku, gdy śmigłowiec pojawi się na niebie już w trakcie nadawania – należy je natychmiast przerwać i wznowić od początku o najbliższej pełnej godzinie. Metoda ta okazała się tak skuteczna, że po kilu miesiącach wyposażony w anteny śmigłowiec przestał się na nad Wrocławiem pojawiać.
Pozyskiwanie kolejnych radiowców czasem wiązało się z pewnymi trudnościami. Tak było choćby w przypadku dołączenia do zespołu Janusza pewnego studenta, wraz z rodzicami mieszkającego na dziesiątym piętrze bloku stojącego na rogu ulic Józefa Wieczorka (dziś Stefana Kardynała Wyszyńskiego) i Szczytnickiej. Był to blok, na dachu którego umieszczony był jeden z masztów radiopelengacyjnych. Pewnego dnia rodzice studenta zorientowali się, że ma on w swoim pokoju aparaturę nadawczą. Z prawdziwym przerażeniem domyślili się jej przeznaczenia i oczywiście starali się wymóc na swoim synu, by się jej pozbył i zakończył swoją ryzykowną działalność. Młody człowiek powiadomił o swoim problemie Janusza, który zaproponował, że osobiście porozmawia na ten temat z jego rodzicami. Początek tego spotkania był oczywiście pełen nerwów, które jednak dzięki spokojowi i sile argumentów szefa Radia Solidarność Walcząca powoli ustępowały. Przede wszystkim Janusz w sposób bardzo obrazowy i kompetentny wytłumaczył, że jeśli nadawanie odbywa się z miejsca położonego poniżej anteny pelengacyjnej to jest to właśnie ten wyjątkowy przypadek, w którym ustalenie źródła sygnału jest absolutnie wykluczone. Powiedział wprost, że zawsze program jest emitowany z kilu radiostacji równocześnie. Sprawia to, że wszystkie one są w wysokim stopniu niewykrywalne. A nadajnik działający pod anteną pelengacyjną doprowadza do tego, że mówiąc najprościej „cała aparatura namierzająca kompletnie głupieje”. Z tej przyczyny nadajnik pracujący w bloku na rogu Wieczorka i Szczytnickiej odgrywał wyjątkowo doniosłą rolę. Mocno już uspokojonych rodziców studenta ostatecznie przekonał ostatni argument Janusza: „Państwa syn bardzo pragnie działać w antykomunistycznym, niepodległościowym podziemiu. Czy państwo tego chcą czy nie – zapewne włączy się w taką lub inną działalność. Ta, którą zajmuje się jako radiowiec powoduje, że od każdej innej ryzykownej aktywności na pewno trzymał się będzie z daleka. Tak zachowuje się każdy, kto ma w domu radiostację, za pomocą której uczestniczy w nadawaniu audycji. Jak ktoś robi coś takiego to cała jego aktywność toczy się we własnym domu. Nikt z działających takim sposobem nie narazi się na zatrzymanie przez ZOMO czy SB uczestnictwem w demonstracji, w nielegalnym drukowaniu czy kolportażu. Niech państwo sami sobie odpowiedzą na pytanie, co dla tego młodego człowieka i dla samych państwa będzie lepsze.” Rodzice studenta przemyśleli słowa Janusza i postanowili wspierać go w prowadzonej przez niego działalności. Prowadził ją aż do końca roku 1989.
Służba Bezpieczeństwa permanentnie nękała Janusza zatrzymaniami na 48 godzin. Często polegało to na wejściu do mieszkania, będącego zarazem zakładem usług radiowo – telewizyjnych. Po niezbyt dokładnym przeszukaniu funkcjonariusze SB jego właściciela zabierali do aresztu, z którego wypuszczany był po dwóch dniach. Nie zawsze szykanom tym towarzyszyło jakiekolwiek przesłuchanie. A kiedy do niego dochodziło Janusz z jego przebiegu domyślał się, że Służba Bezpieczeństwa nie kojarzyła go z jakąkolwiek działalnością radiową. Kiedy pytał, czego od niego chcą, odpowiadali: „Pan jest osobnikiem w sposób ogólny – podejrzanym. Na początku stanu wojennego panu się udało. Niczego panu nie udowodniono, ale przecież nikt nie ma żadnych wątpliwości, że zajmował się pan dostarczaniem nielegalnych wydawnictw. A potem był pan tym jednym z najbardziej krnąbrnych wśród powołanych do okresowego szkolenia wojskowego. Nawet z jednostki wojskowej się pan samowolnie oddalił, pomimo obowiązywania stanu wojennego. To jest po prostu niemożliwe, żeby ktoś taki, jak pan, czegoś nie knuł. I na czym to pana knucie polega prędzej czy później my się dowiemy. Stąd już teraz w tym pana podążaniu zła drogą panu trochę poprzeszkadzamy”. Dalece niepełnym, ale przydatnym źródłem wiedzy o tym, co się działo we wrocławskiej Służbie Bezpieczeństwa, była grupa kapitana Mariana Charukiewicza. Ludzie ci byli w bliskich relacjach z funkcjonariuszami SB na co dzień pracującymi na najwyższych piętrach Poltegoru, na których znajdowały się lokale operacyjne oraz wyposażone w sprzęt optyczny stanowiska obserwacyjne, pozwalające zaglądać do okien tysięcy mieszkań. Esbecy na co dzień bywający w tych miejscach orientowali się w postępach działań pelengacyjnych. Związane z nimi przejawy frustracji Charukiewicz przekazywał współpracownikom z Solidarności Walczącej. Tym sposobem Janusz dowiadywał się, że wg SB poszukiwane źródło sygnału radiowego pojawiało się w ogromnej ilości miejsc. Za każdym razem emisja trwała jednak zbyt krótko, żeby nawet przybliżone jego wskazanie było możliwe. Po uzyskaniu takiej informacji Janusz upewnił się, że przyjęty przez niego model działalności był krokiem we właściwym kierunku. Postanowił więc wykonać kolejne. Mając już kilkunastu wyposażonych w nadajniki radiowców podzielił ich na trzy grupy. Kryterium podziału stanowiły przedziały godzin, w których ze względu na wymuszony obowiązkami tryb życia, zwykle przebywali oni w domu. Tym sposobem powstały zespoły E – emeryci, P – pracownicy i S – studenci. Najbardziej dyspozycyjni byli emeryci, bo mieli możliwość uruchamiania swej aparatury o każdej porze. Na pracujących liczyć można było późnymi popołudniami i wieczorami. Studenci swoje nadajniki włączali przede wszystkim o wczesnych godzinach, nadając audycje drogą zagłuszenia porannej oferty Programu Trzeciego Polskiego Radia. Z wiadomości dostarczanych przez Charukiewicza (który oczywiście absolutnie nic nie wiedział o sposobach pracy Radia Solidarność Walcząca) wynikało, że pojawianie się w ciągu jednego dnia audycji nadawanych przez zespół S, krótko potem przez zespół E, po czym włączali się ci z P a na koniec znów z S niektórych związanych z pelengacją funkcjonariuszy SB doprowadzało na krawędź załamania nerwowego. Sam z tamtego czasu pamiętam pewien epizod, którego przebieg kilkanaście lat temu opowiadałem Januszowi. Pewnego dnia w roku 1986 odwiedziłem kolegę mieszkającego przy Placu Świętego Mikołaja. Kilkoro domowników krzątało się w dość przeludnionym lokalu, ze stereofonicznego radioodbiornika ustawionego na odbiór Programu Trzeciego płynęła dość głośna muzyka. Nagle ucichła i w jej miejsce włączyła się całkowicie inna radiostacja. Nie nadawała w technice stereo, ale jakość emitowanego przez nią dźwięku była wręcz doskonała, w niczym nie ustępująca poziomowi typowemu dla oficjalnie działającej radiofonii. Z pewnym zdziwieniem zauważyłem, że żaden z domowników do wydarzenia tego jakby nie przywiązywał najmniejszej wagi. Zdawało mi się, że dzieje się jednak coś choć trochę niecodziennego a jednak nikt nawet na moment nie oderwał się od tego, czym się zajmował. Na moje pytające spojrzenie mój kolega odpowiedział znudzonym wręcz głosem: „Radio Solidarność Walcząca. Czwarty już raz dzisiaj nadają…” Po wysłuchaniu tego wspomnienia Janusz powiedział, że możliwość odbioru kierowanej przez niego rozgłośni była dla poszczególnych obszarów miasta różna. Jeden z zespołów pokrywał swym zasięgiem całe Śródmieście i wychodząc poza Psie Pole dawał możliwość odbioru nawet wioskom leżącym za Kiełczowem. Słabo lub wcale emitowane fale radiowe docierały wtedy jednak do mieszkańców Krzyków. Doskonały odbiór mieli oni wtedy, gdy włączana była inna grupa nadajników, zapewniająca doskonałą słyszalność nawet za granicami Oporowa i Leśnicy. Najczęściej okazję słuchania Radia Solidarność Walcząca mieli mieszkańcy najgęściej zaludnionego centrum miasta, do których docierał sygnał każdego z nadajników. Stąd np. w okolicach Placu Świętego Mikołaja audycje podziemnej rozgłośni nie należały do wydarzeń nadzwyczajnych.
Organizacja Kornela Morawieckiego, której ogromna część, o ile nie większość działalności drukarskiej polegała na powielaniu pism tajnych komitetów zakładowych NSZZ Solidarność czy wydawnictw Solidarności Wiejskiej, także bazę swojej radiofonii udostępniała różnym organizacjom i środowiskom. Jednym z nich było Niezależne Zrzeszenie Studentów. We Wrocławiu Radiem NZS zajmował się przede wszystkim Eugeniusz Dedeszko – Wierciński. Przygotowywane przez niego audycje były nadawane przez sieć radiostacji Solidarności Walczącej. W 1986 roku podjęta też została próba budowy sieci radiowej Międzyszkolnego Komitetu Oporu. Formacja Morawieckiego podjęła decyzję o przekazaniu młodym konspiratorom kilku nadajników. Konstruował je Janusz i pierwszy z nich w czerwcu 1986 trafił do wspomnianego już Roberta Prusa „Długiego”. Radio MKO miało działać w sposób podobny do Radia SW, czyli nadawać swoje audycje z co najmniej trzech radiostacji równocześnie. Plany te pokrzyżowały niespodziewane wydarzenia. W lipcu grupa działaczy uczniowskiego podziemia na ulicach Wrocławia przeprowadzała akcję malowania napisów na murach. Nagle znalazła się ona w czymś w rodzaju pułapki. Jak o tym opowiadali zatrzymani wówczas Adam Samuel i Sławomir Kowalik odnieśli wówczas wrażenie, że funkcjonariusze milicji jakby czekali na nich być może mając skądś informację o ich zamiarze malowania haseł właśnie tej nocy konkretnie w tym miejscu. Krótko po tej wpadce w ręce SB trafiali kolejni działacze MKO. W tym tacy, do których SB nie powinna trafić w następstwie czyichś zeznań, gdyż były to osoby zatrzymanym znane słabo lub w ogóle. W jednym z ponad dwudziestu lokali, w których po „lipcowej malarskiej wpadce” SB przeprowadziła rewizję, mieszkał Robert Prus, u którego znaleziono nadajnik otrzymany od Solidarności Walczącej. Dla większości zatrzymanych sprawa ta zakończyła się grzywną (z możliwością zamiany na areszt) orzeczoną przez Kolegium do Spraw Wykroczeń. Natomiast Robert Prus został tymczasowo aresztowany i na wolność wyszedł dopiero w wyniku tzw. „dziwnej amnestii”, niespodziewanie ogłoszonej przez gen. Czesława Kiszczaka we wrześniu 1986. Dekonspiracja młodzieżowych radiowców na tak wczesnym etapie ich działalności zatrzymała realizację celu, jakim miało być powstanie Radia MKO. W 1986 roku, dzięki bazie radiowej Solidarności Walczącej, nadało ono więc tylko jedną audycję. Wg opinii dr. Łukasza Kamińskiego celem zasadzki, zastawionej na działaczy MKO malujących napisy na murach, było uruchomienie fali zatrzymań i rewizji w domach młodych konspiratorów. Zbudować ona miała wrażenie rzekomej przypadkowości wydarzeń, jakie w efekcie doprowadziły do aresztowania pierwszego z działaczy MKO wyposażonych w nadajnik radiowy. Dokonanie tego aresztowania bez pozorowania całego szeregu poprzedzających je wydarzeń mogłoby bowiem skierować podejrzenia na bardzo aktywnego i dla SB cennego agenta o kryptonimie TW Truskawka. Najprawdopodobniej to on powiadomił swych przełożonych z komunistycznych służb o planach pojawienia się jeszcze jednej sieci konspiracyjnych radiowców. W 1986 roku Służba Bezpieczeństwa była już skłonna tolerować niektóre formy działalności opozycyjnej, zadowalając się możliwością ich stałego monitorowania za pomocą usadowionej w nich agentury. Za kategorycznie niedopuszczalne uważała jednak rozwijanie się aktywności uważanych przez nią za najgroźniejsze i nad którymi w żaden sposób nie zdołała zapanować. Należało do nich Radio Solidarność Walcząca.
W 1988 roku członkowie organizacji Kornela Morawieckiego podejmowali coraz śmielsze próby działalności za wschodnią granicą Polski. Sprzyjało temu to, że wielu mieszkańców Dolnego Śląska swoich bliskich krewnych miało we Lwowie, Stanisławie i bezliku innych miejscowości niegdysiejszych województw wschodnich. Na wielkie ryzyko zdecydował się Andrzej Wawrzeń, który wraz ze swoją matką otrzymany od Janusza nadajnik radiowy zdołał dostarczyć do Lwowa. W tym samym czasie Wojciech Stando do swoich gruzińskich krewnych przemycał sprzęt poligraficzny. Rozpoznanym już przez niego szlakiem podążył Roman Zalewski, który kolejną skonstruowaną przez Janusza radiostację w 1989 roku zdołał dowieźć aż do Turkmenistanu, by przekazać ją w ręce działaczy niepodległościowych, współpracujących z Autonomicznym Wydziałem Wschodnim Solidarności Walczącej.
Wydarzeniom końca lat osiemdziesiątych Janusz przyglądał się z nadziejami, nad którymi dominowały jednak obawy. W roku 1989 jego radiowa sieć działała pełną parą. Zarówno maszt często obracający się na dachu Poltegoru, jak i informacje przekazywane przez ludzi z Grupy Charukiewicza potwierdzały, że działania mające na celu schwytanie podziemnych radiowców prowadzone były z nie słabnącą intensywnością. Audycje mające w tytule Solidarność zaczęły się jednak całkowicie legalnie pojawiać na antenie państwowych stacji radiowych. Janusz zdawał sobie sprawę, że jego podziemna misja nieuchronnie dobiega końca. Swoją ostatnią audycję nadał wiosną roku 1990. Bilans jego tytanicznej pracy, wykonywanej od pierwszych dni stanu wojennego, składał się z kilkuset audycji i dziesiątek skonstruowanych przez niego nadajników, obsługiwanych przez ludzi, których wyszkolił i których pracę koordynował. W przypadku kilku osób była to praca trwająca ponad sześć lat. Drugą stroną tego bilansu była ruina własnego zdrowia oraz życia osobistego. Ocean poświęconego czasu, setki nocy w całości spędzonych nad aparaturą, którą nieustannie trzeba było konstruować, modyfikować, naprawiać. Niezliczone podróże z radiostacją w plecaku i wspinaczki do punktów położonych najwyżej, co często oznaczało też ponoszenie dodatkowego ryzyka. Bez wątpienia także nieustanny lęk o swoją rodzinę, dla której działając tak intensywnie czasu miał mało a poświęcając go na walkę o lepszą przyszłość ojczyzny brakowało go na zapewnienie bliskim lepszych warunków życia. Jego małżeństwo się rozpadło a gwałtowne zmiany na rynku urządzeń radiowych i telewizyjnych odebrały mu też środki do życia. Środowisko, z którym by związany od 1982 roku już na początku transformacji ustrojowej znalazło się na marginesie życia politycznego, gospodarczego, kulturalnego. Składało się ono zresztą z ludzi, którzy tak jak on większość swojego życia przez całą dekadę lat osiemdziesiątych oddawali sprawie walki o wolność. W kolejną wchodzili starając się nadrobić ogromne zaległości, narosłe w ich życiu zawodowym, rodzinnym a często także podreperować zdrowie, często podupadłe po latach zaznawanych represji, często w niemałej części spędzonych w więzieniach.
Z dekady lat osiemdziesiątych Janusz wynosił jeszcze jedno: miłość do radiofonii. Jego wielkim marzeniem było założenie choćby bardzo małej rozgłośni. Nie było dla niego ważna prawna formuła tej działalności. Radiostacja ta mogła być własnością jakiegoś stowarzyszenia, fundacji lub po prostu podmiotem prywatnym. Najważniejsza była dla niego możliwość nadawania nieocenzurowanych programów, w których toczyłyby się dyskusje, wypowiadaliby się historycy, obecna byłaby dobra literatura. Dokonujące się w działających wówczas rozgłośniach przeobrażenia, polegające na zaniku słowa mówionego na rzecz coraz mniej wartościowej muzyki przerywanej reklamami postrzegał jako generujące potrzebę powstawania właśnie takich rozgłośni, jakie on sam chciał stworzyć. Jego nadzieję na powodzenie tego zamiaru podsycały takie fakty, jak udzielenie koncesji wrocławskiej Prywatnej Telewizji „Echo”. Pozwolono ją uruchomić i przez kolejne lata działać pomimo tego, że ani nie wnosiła do życia publicznego żadnego z walorów, które w swoich zamierzeniach Janusz uważał za niezbywalne, ani też nie była podatnikiem przynoszącym samorządowi czy budżetowi państwa istotne dochody. Liczył więc na to, że jego projektowi koncesja w końcu zostanie przyznana. Nadajnik wraz z masztem radiowym, zdolny swoim zasięgiem pokryć Wrocław i okolice, potrafił własnoręcznie zbudować z podzespołów używanych i gromadzonych przez niemal całe lata osiemdziesiąte. Z coraz większym więc bólem przyjmował odrzucanie jego kolejnych wniosków, kiedy równocześnie prawo nadawania przyznawane było rozgłośniom do przestrzeni radiowej nie potrafiącymi wnosić niczego poza i tak wszechobecnymi, tymi samymi piosenkami i nachalną reklamą. Zamiast pracy w wymarzonej radiofonii przyszło mu zajmować się centralą telefoniczną wrocławskiego Urzędu Miejskiego. Jego stan zdrowia stale się pogarszał, w efekcie czego od roku 2003 utrzymywał się z przyznanej mu bardzo niskiej renty. Parę lat później w jego życiu pojawił się powiew optymizmu. W czerwcu 2007 prezydent Lech Kaczyński odznaczył go Krzyżem Oficerskim Odrodzenia Polski. W tym samym roku Zarząd Regionu NSZZ Solidarność Dolny Śląsk przyznał mu Medal za Działalność Opozycyjną „Niezłomni”. Został też członkiem – założycielem Stowarzyszenia Solidarność Walcząca. Instytut Pamięci Narodowej w kolejnych publikacjach odnotowywał jego dokonania a filmowi dokumentaliści utrwalali jego wypowiedzi, udzielane czasem nad radiostacjami, które konstruował i na dachach, z których nadawał. Związał się też ze wspaniałą kobietą. Sława Jabłońska była zoologiem i działaczką Solidarności. W miesiącach internowania, w czasie którego wielokrotnie i zawsze bezskutecznie oficerowie SB usiłowali ją przesłuchiwać, zorientowała się jednak, że wśród bliskich współpracowników miała donoszących na nią agentów. Odzyskanej wiosną 1982 roku wolności nie poświęciła więc działalności podziemnej, lecz celowi całkowicie innemu. Jako specjalizująca się w herpetologii wiedziała, że bez aktywnego działania występujący w Polsce gatunek, jakim jest żółw błotny, przestanie istnieć. Rozpoczęła więc akcję jego ratowania, polegającą na przewożeniu kolejnych par żółwi do swojego własnego mieszkania. Ogromną część swoich własnych pieniędzy przeznaczała na wytwarzanie warunków sprzyjających rozmnażaniu tych zwierząt. Grzejniki i lampy przekładały się na niebotyczne rachunki za prąd a wytwornice wilgotności powoli całe mieszkanie obracały w ruinę. Przez kolejne lata dziesiątki żółwi gotowych do samodzielnego życia Sława uwalniała jednak w naturalnym dla nich środowisku. Działalność tę zakończyła dopiero wtedy, gdy ich populacja urosła do rozmiarów pozwalających nie lękać się już o ich przyszłość.
Zejście się życiowych dróg Sławy i Janusza było wynikiem tego, że jak wspólnie to zauważyli – „byli takimi samymi wariatami”. Niegdysiejszy radiowiec zajął się dźwiganiem z ruiny mieszkania w kamienicy przy ul. Generała Hallera, które przez szereg lat było przede wszystkim wielkim żółwim terrarium. Specjalistka od herpetologii w mniej ekstremalny już sposób kontynuowała swoją pracę naukową. Oboje planowali swój ślub. Licznemu gronu przyjaciół przekazali już jego wstępnie wyznaczony termin. Tak, żeby nikt nie miał problemu z uwzględnieniem go w swoich planach i by w wydarzeniu tym uczestniczyli wszyscy. Okazało się jednak, że los chciał inaczej. 24 listopada 2008 roku Janusz zszedł do piwnicy z zamiarem przygotowania opału. Polegać ono miało na cięciu belek drewna piłą mechaniczną. Sława, zaniepokojona długą jego nieobecnością, znalazła Janusza leżącego na schodach. Jakiś niedostatecznie ostrożny ruch musiał sprawić, że piła zadała ranę polegającą na przecięciu tętnicy udowej. Starając się wyjść z piwnicy na skutek upływu krwi Janusz stracił przytomność. Nie było go w stanie uratować ani sprawne udzielenie pierwszej pomocy ani szybkie sprowadzenie pogotowia.
Wiadomość o tragicznej śmierci była wstrząsem dla weteranów podziemnej Solidarności a Solidarności Walczącej szczególnie. W kręgach tych zasługi Janusza były znane, podziwiane i budziły ogromną wdzięczność i szacunek. Wielu zwykło powtarzać, że gdyby osobiście nie poznali rozmiaru jego dokonań to nie byliby w stanie w nie uwierzyć. Zawsze był on też człowiekiem bardzo sympatycznym, powszechnie lubianym, pogodnym, znanym zarówno z poczucia humoru, kultury osobistej, erudycji, kreatywności, inteligencji. Był zarówno nigdy się nie oszczędzającym człowiekiem mrówczej pracy, jak i znakomitym kompanem i interesującym rozmówcą. Nie ulegało też najmniejszym wątpliwościom, że nad życie kochał swoją ojczyznę a zasady, jakimi zawsze się kierował, należały dla niego do niewzruszalnych świętości.
W dniu pogrzebu Janusza na żałobną mszę a potem Cmentarz Świętego Ducha przybyli liczni działacze podziemia lat osiemdziesiątych. Wielu przyjechało z odległych miast. W swoim przemówieniu Kornel Morawiecki stwierdził, że trudno wskazać kogokolwiek, kto dla wolnego słowa w przestrzeni radiowej dokonał podobnie wiele. Nad grobem odtworzona została też jedna z przygotowanych niegdyś przez Janusza audycji, zawierająca składający się z taktów „Roty” Marii Konopnickiej i Feliksa Nowowiejskiego sygnał wywoławczy Radia Solidarność Walcząca.
Kiedy myślę o ludziach tak słabo dziś znanych, jak Janusz Krusiński to zastanawiam się czasem, komu większe szkody wyrządza ten niedostatek naszej pamięci. Czy na pewno tym, których biografie coraz bardziej pogrążają się w ludzkiej niepamięci? Czy może tym, którzy jakże stają się ubożsi nie wiedząc o życiowych drogach takich ludzi.
Artur Adamski