Podczas rozpoczętej właśnie budowy nowych domów na wrocławskich Sołtysowicach natrafiono na liczne pamiątki po więźniach jednego z setek miejsc martyrologii, którymi całe miasto jego ówcześni włodarze usiali w latach 1939 – 45.
Tym razem, za sprawą spychaczy i koparek, przypomniał o sobie niemiecki obóz Burgweide, założony w roku 1940. Miał powierzchnię 15 hektarów, otoczony był płotami z drutem kolczastym i wieżyczkami strażniczymi. Jego teren poprzecinany był licznymi, podobnymi przegrodami, oddzielającymi części przeznaczone dla nadzorców oraz sektory, w których umieszczano więźniów stosownie do przeznaczenia, o jakim wyrokowali niemieccy oprawcy. Do roku 1944 Burgweide był bowiem przede wszystkim tzw. obozem przejściowym, w którym decydowano o dalszym losie ludzi ciągle przywożonych głównie z Polski a w kolejnych latach także ze Związku Sowieckiego, Czech, Jugosławii, Włoch, Niderlandów, wziętych do niewoli Brytyjczyków a także obywateli wielu innych krajów. Status obozu został zmieniony na przełomie roku 1944 i 1945, wraz z ogłoszeniem Wrocławia twierdzą. Nadciąganie wojsk sowieckich i okrążanie miasta nie dawało już wówczas możliwości rozsyłania kolejnych transportów z więźniami. Z głównego kierunku nie przybywali też nowi, gdyż w Polsce okupanta niemieckiego właśnie zastępował rosyjski. W tej sytuacji Burgeweide stał się typowym niemieckim obozem pracy. W zestawieniu z obozami zagłady różnica polegała na braku infrastruktury służącej masowej eksterminacji. Burgeweide okazało się jednak być jednym z bezliku tych miejsc, w których Niemcy masowe ludobójstwo potrafili praktykować i bez niej.
Więźniowie stłoczeni byli w 27 drewnianych barakach typowych dla większości niemieckich obozów. Komando SS pilnowało w nim zwykle ok. 7 tys. ludzi. W roku 1945, po transportach przybyłych m.in. z Pruszkowa (głównie warszawianie wypędzeni ze swych domów po Powstaniu) liczba ta przekraczała 12 tys. Co najmniej jedną czwartą stanowili Polacy. W ostatnich kilku miesiącach istnienia obozu jego więźniowie zatrudniani byli przede wszystkim przy budowie fortyfikacji Festung Breslau oraz przy budowie lotniska na Placu Grunwaldzkim. Nieludzkie traktowanie, praca ponad siły, nocowanie w barakach nieogrzewanych i nieszczelnych, przydziały żywności nie dające szans dłuższego przetrwania przesądzały o bardzo wysokiej śmiertelności. Jak w każdym niemieckim obozie – więźniów zabijano z byle powodu, często dążąc do eliminacji niezdolnych do wydajnej pracy. Mnóstwo zmarło też wtedy, gdy baraki nie mieściły zwożonych w kolejnych transportach, co oznaczało konieczność koczowania tygodniami pod gołym niebem nawet w czasie trzaskających mrozów. Od stycznia 1945 masową śmierć przyniosło kierowanie do robót w rejonach najcięższego ostrzału ze strony sowieckiego lotnictwa i artylerii. W styczniu 1945, gdy wojska sowieckie zbliżyły się do Widawy, Niemcy więźniów zdolnych do pracy uformowali w kolumny, pędząc je w kierunku centrum miasta. Pozostałych stłoczyli w baraku szpitalnym (chorymi opiekował się m.in. polski lekarz dr Modrakowski), który po oblaniu benzyną podpalili. Parę tygodni później pozostali przy życiu więźniowie znów nocowali na terenie obozu, gdyż 6 armia sowiecka zmieniła kierunek natarcia – rezygnując z wdzierania się do miasta od strony Psiego Pola rozpoczęła szturmy w dzielnicach południowych i zachodnich. Z tej przyczyny obóz funkcjonował aż do 7 maja 1945, kiedy to został zajęty przez żołnierzy sowieckich.
Po wojnie teren obozu nigdy nie zyskał żadnego statusu, przypominającego o potwornej przeszłości tego miejsca . Wszelkiego rodzaju dokumenty zachowały się jedynie szczątkowo, straszna historia nie stała się nigdy przedmiotem dostatecznie wnikliwych badań. Liczba ofiar Burgeweide jest trudna do oszacowania. Upamiętnienie tej tragedii, jest ledwie symboliczne. Przyczyną było być może to, że pełniących podobną rolę niewiele mniejszych skupisk baraków, często będących filiami niemieckiego obozu Gross – Rosen, było w 1945 roku na terenie Wrocławia ponad 50. W związku z „głodem mieszkaniowym” baraki wielu tych obozów, po zaadaptowaniu przez kilkadziesiąt lat były domami tysięcy wrocławian. Jeszcze kilkanaście lat temu setki rodzin mieszkały np. w barakach filii niemieckiego obozu koncentracyjnego, jaki do 1945 roku działał między ulicami Obornicką a Żmigrodzką. A z przebudowanych baraków Burgeweide ostatnie rodziny wyprowadziły się dopiero w roku 2019. Kiedy przed paroma miesiącami na teren niegdysiejszego obozu wjechały maszyny budowlane – historia dała o sobie znać. Spod ziemi zaczęły być wydobywane ludzkie szczątki, resztki odzieży czy drobiazgi takie, jak. np. okulary.
Od dziesięcioleci przyzwyczaja się nas do sielskiego obrazu niegdysiejszego Breslau, miasta tętniącego rozrywką, sztuką, nauką, kulturą. Niektórzy z dumą wymieniają nazwiska aż ośmiu laureatów Nagrody Nobla, wywodzących się z wrocławskich uczelni. Rzadziej się wspomina o tym, że część z nich była hitlerowskimi zbrodniarzami, że na ówczesnym Universitat Breslau powstawały plany Generalplan Ost, zakładające pozostawienie przy życiu na ziemiach polskich nie więcej, niż kilkunastu procent Polaków i że ten ambitny plan zrealizowany miał być już w dekadzie lat czterdziestych XX w. A gdzie pamięć o wrocławskich i dolnośląskich Polakach, na których w 1939 roku wydano wyrok totalnej zagłady, realizowany wysyłaniem niemal wszystkich do Gross Rosen – jednej z najstraszliwszych i najskuteczniejszych niemieckich fabryk śmierci? Od dziesięcioleci możemy czytać całe mnóstwo przetłumaczonych na nasz język wspomnień niemieckich mieszkańców Wrocławia. W niemal żadnej nikt nie zauważa zbrodni dokonywanych na Polakach i nikt też się w nich nie przyznaje do korzyści, czerpanych z napaści na Polskę. A czerpał je każdy w postaci dóbr w naszym kraju rabowanych i darmowej siły roboczej, przydzielanej najmniejszym nawet gospodarstwom i przedsiębiorstwom. W niemal wszystkich tych relacjach powtarza się za to motyw przerażenia tym, jak to z jakichś niepojętych dla ich autorów przyczyn w roku 1945 na miasto zaczęły spadać bomby. I jakoś też autorom tych relacji, święcie przekonanych o całkowicie niezawinionych krzywdach, jakich nagle zaczęli zaznawać, umyka pewien składnik wrocławskiego krajobrazu. Jakby zupełnie oni nie zauważali, że od roku 1939 ich miasto zapełniało się także więźniami wyrastających jak grzyby po deszczu – obozów. Takich, jak Burgeweide, dziesiątek filii Gross-Rosen czy barakami ustawianymi na terenie dosłownie każdej większej fabryki. W 1945 roku, wraz z robotnikami przymusowo zatrudnionymi w każdym niewielkim nawet warsztaciku czy sklepiku tych umęczonych więźniów było już grubo ponad sto tysięcy. Ale ubolewający nad swoimi „niezawinionymi krzywdami” nawet po dziesięcioleciach w swoich wspomnieniach jakoś tej rzeszy poniewieranej, głodzonej, bitej, zmuszanych do niewolniczej pracy ciągle nie potrafią dostrzec. Do nielicznych wyjątków należy autor „Kroniki Oblężenia” ksiądz Paul Peikert, wymieniający masy głównie Polaków, stłaczanych w nieludzkich warunkach i zmuszanych do pracy na ulicach należących do parafii św. Maurycego. Inni „Breslauerzy” zwykle rozpamiętują jedynie nieszczęście własne i innych Niemców. Zupełnie tak, jakby innych nawet wiele lat po wojnie postrzegali jako nic nie znaczących, więc i niegodnych zauważania „podludzi”. A to oni przecież ginęli najbardziej masowo. To ich mordowano niewspółmiernie częściej, niż „obywateli tysiącletniej Rzeszy”. Na przejawiających jakąkolwiek niesubordynację śmierć czekała w każdej chwili i na każdym kroku. Np. gilotyny w kleczkowskim więzieniu na pełnych obrotach pracowały jeszcze kilka godzin po tym, jak na drugim końcu miasta dowódcy Festung Breslau podpisali już kapitulację. Jedna ze zdekapitowanych nosiła moje nazwisko a z zachowanych dokumentów wynika, że ścięcie jej głowy w trybie administracyjnym orzeczono za „odpyskowanie Niemcowi”. Ostatnie lata Breslau znamy z powieści Krajewskiego, nieszczęsnych wystaw Muzeum Miejskiego, łzawych wspomnień „wypędzonych”. Ile w nich miejsca poświęcono tym, którzy cierpieli najbardziej i w przeciwieństwie do miłośników Hitlera i NSDAP (a odsetek takich w Breslau zawsze był rekordowy!) cierpiących niewinnie? Jakie w tych dziełach, ekspozycjach, relacjach jest miejsce ginących najbardziej masowo? Dobrze, jeśli w ogóle ich się zauważa. Żle, że przypominamy sobie o nich dopiero wtedy, gdy spychacze wygrzebują kości ofiar kolejnego z wielu straszliwych niemieckich obozów niegdysiejszego Breslau.
Artur Adamski