Solidaryzm nie był w latach osiemdziesiątych ideą nową. W okresie międzywojennym propagował ją m.in. Feliks Młynarski. Ten sam właśnie specjalista od finansów, który w porozumieniu z Rządem Rzeczpospolitej Polskiej na Uchodźstwie i Polskim Państwem Podziemnym zdecydował się objąć stanowisko prezesa działającego w Generalnym Gubernatorstwie Banku Emisyjnego w Polsce. Ten rzecznik solidaryzmu w tym miejscu piekielnie trudnym i zmuszającym do karkołomnego lawirowania ogromne usługi oddawał Polsce i swoim rodakom walczącym o jej wolność. Dla legalnych polskich władz i dla świadomych żołnierzy konspiracji było to jasne. Niektórzy zarzucali jednak Młynarskiemu kolaborację a on może właśnie wtedy, w warunkach krańcowego ryzyka i z najwyższym poświęceniem służył dwóm najbliższym sobie sprawom – ojczyźnie i idei solidaryzmu.
Przekonanie, że bez względu na to, do jakiej warstwy czy klasy społecznej się przynależy najważniejsze jest to, co nas zbliża a nie dzieli, Kornel Morawiecki wyrażał długo przed tym, zanim powstał związek o nazwie Solidarność. Na pewno warto zastanowić się nad tą ideą w kontekście niepokojących przeobrażeń, dokonujących się we współczesnym świecie.
„Jedni ludzie gromadzą fortuny, inni co dzień się bronią przed głodem” – śpiewała Martyna Jakubowicz. Wielu by zapewne stwierdziło, że nie ma w tym niczego nienaturalnego, bo taki jest właśnie na naszym świecie porządek rzeczy. W filmie Olivera Stone’a „Wall Street” grany przez Michaela Douglasa Gordon Gekko na takim właśnie ładzie opierał całą swoją aksjologię i etykę. I nawet trudno odmówić mu pewnych racji gdy stwierdza, że chciwość jest dobra, bo stanowi napęd rozwoju. Rzeczywiście było tak, że w warunkach nieskrępowanej konkurencji przedsiębiorcy motywowani zyskiem doprowadzili do najbardziej masowego w dziejach cywilizacji podniesienia jakości życia. Jak dotąd nikt nie wymyślił mechanizmu w podobnym stopniu generującego rozwój i dającego szansę życia w dobrobycie równie wielu milionom ludzi. Każda próba zawrócenia z tej drogi byłaby krokiem ku katastrofie. Już jesteśmy świadkami postępującego zastoju, będącego efektem nadmiaru regulacji, narzucanych głównie przez urzędnicze elity Unii Europejskiej. Zarazem jednak mechanizmy wolnorynkowe też doprowadziły do sytuacji mogących niepokoić i w pełni zasługujących na zdefiniowanie ich jako poważne patologie. Bo czy jest normalne i pożądane, by zaledwie jeden procent populacji świata koncentrował w swych rękach dziewięćdziesiąt dziewięć procent znajdujących się na nim dóbr? Z czymś takim nie mieliśmy do czynienia w żadnej z satrapii, znanej nam z kilku tysiącleci dziejów. Wprawdzie tzw. formacja azjatycka, której przykładem może być starożytny Egipt, formalnie polegała na skupieniu całej własności w rękach np. faraona, ale w rzeczywistości nie było jednak tak, żeby władca ten był faktycznym właścicielem ponad dziewięciu dziesiątych majątku swojego państwa. I oczywiście – uboższą większość ówczesnych społeczności trudno porównać z dzisiejszymi jej odpowiednikami, zwykle żyjącymi na niewspółmiernie lepszym poziomie. Kiedy jednak uświadomimy sobie, że w wielu przodujących krajach świata zachodniego wzrost standardu życia, po boomie lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych dość wyraźnie wyhamował to stwierdzić musimy, że jakiś problem jest. Świadomość tego, że w przewidywalnej przyszłości lepiej raczej nie będzie, a nawet że przyjdzie się pogodzić z obniżką poziomu życia rzędu dziesięciu procent, podawana jest jako jedna z głównych przyczyn narodzin francuskiego „ruchu żółtych kamizelek”.
Cóż poradzić na te rzeczywiste, niepokojące zjawiska? Przede wszystkim uświadomić sobie należy, że problem ma nasz współczesny świat i że, w większym lub mniejszym stopniu, będzie on bezpośrednio dotykał coraz większej części jego mieszkańców. Uzmysłowić sobie trzeba, że nieznana żadnej z wcześniejszych epok koncentracja dóbr oznacza nieznane nigdy wcześniej zagrożenia. Mamy dziś na świecie podmioty gospodarcze czy nawet pojedynczych ludzi, mających w swej dyspozycji zasoby większe od posiadanych przez poważne państwa średniej wielkości. O tym, co ze swoimi aktywami robi państwo, nawet w przypadku ustrojów autorytarnych czy totalitarnych, decyduje dość szerokie grono. I nawet w przypadku państw zamożnych potrzeby zawsze są większe od możliwości, więc na budżetowe ekstrawagancje dużo przestrzeni nie ma – jego środki pochłaniane są jak woda rozlana na piach pustyni. Natomiast w przypadku kolosalnych pieniędzy prywatnych – mamy do czynienia z mechanizmem całkowicie innym. W 1954 roku Abraham Maslow opisał jedną z tych psychologicznych zasad, których nikomu nie udało się dotąd zakwestuionować. Jest ona bowiem arcy – logiczna i mówi nam, że wraz ze wzrostem posiadania zmienia się zakres potrzeb człowieka. A posiadanie środków olbrzymich uruchamia potrzeby z kategorii marzeń o kreowaniu ładu świata. Bilion dolarów w posiadaniu jakiegokolwiek państwa – żadnego zagrożenia oznaczać nie musi. A taki sam bilion dolarów w rękach pojedynczego człowieka? Niewykluczone, że może być czego się bać.
Nasz świat znów zabrnął w rejony mogące być powodem do niepokoju. A nauczeni jego doświadczeniem wiedzieć powinniśmy doskonale, jak zgubne mogą się okazać wszystkie proste recepty. Jednym z najrozsądniejszych ze wskazań wydaje się być to, co mówił nam nasz wielki rodak Jan Paweł II. Podkreślał, że demokracja to szansa tworzenia sprawiedliwego ładu, ale też przestrzegał, że demokracja nie oparta na prawdziwych wartościach przekształca się w zakamuflowany lub jawny totalitaryzm. Analogicznie więc wolność gospodarcza daje możliwość wytwarzania wielu dóbr, ale skrajnie nadmierna koncentracja zysków rodzi ryzyko groźnych patologii. O zjawisku tym pisali też zwolennicy zasad solidaryzmu społecznego. Kornel Morawiecki podkreślał, że tak, jak w życiu społecznym, politycznym czy gospodarczym niezbędne są zasady rywalizacji, tak też nieodzowne jest pielęgnowanie obszarów współpracy.
Na pewno warto pochylić się nad myślami tych wielkich Polaków. Wiele przemawia za tym, że to one pozwolą ominąć pułapkę, do której zdaje się zbliżać nasza cywilizacja.