Trzy lata po odejściu mojego ojca jego brak niezmiennie odczuwam jako bardzo dotkliwy. W nie jednym nasze poglądy się różniły, ale oryginalność a zarazem trzeźwość spojrzenia, którym zawsze towarzyszyły oparta na doświadczeniu mądrość, niezłomna uczciwość, bezbrzeżna empatia to były skarby, z których zawsze mogłem czerpać. Były one takimi punktami orientacyjnymi, co do których miałem pewność, że wyznaczają słuszną drogę.
Od najwcześniejszego dzieciństwa jednym z najczęstszych codziennych tematów naszych rozmów zawsze były wszelkiego rodzaju zagadnienia zwane życiem zbiorowym czy publicznym. Kiedy byłem przedszkolakiem słuchałem opowieści o polskiej historii, nierzadko wraz z wątkami, w które wplecione były przeżycia bliższych, dalszych a czasem bardzo odległych członków rodziny czy z przodkami naszymi spowinowaconych. Potem nasze rozmowy miewały już charakter dysput czy długo się ciągnących sporów. Podziwiam cierpliwość mojego ojca, potrafiącego tak długo, życzliwie i spokojnie kontynuować dialog z moimi permanentnymi, buntowniczymi aktami sprzeciwu czy nie kończącymi się szaleńczymi pomysłami zbudowania wszystkiego na innych zasadach i do wszystkich dziedzin życia wprowadzenia całkowicie nowych reguł. Rzecz jasna z czasem nasze dyskusje stawały się bardziej dojrzałe, rzeczowe i w pełnym tego słowa znaczeniu partnerskie. Oznaczało to głębsze wsłuchiwanie się we wzajemnie wymieniane opinie, poddawaniu ich wnikliwej analizie, krytyce twardej, ale też konstruktywnej i życzliwej. W nie jednym temacie nadal byliśmy rzecznikami odmiennych opinii i nadal się spieraliśmy. Coraz częściej przychodziło mi jednak doceniać to, że mój ojciec miał rację, co wynikało z jego naprawdę godnej podziwu inteligencji, wiedzy, przebytej życiowej drogi i z bogactwa różnorakich przemyśleń. Dziś zasób ten zdecydowanie nazywam prawdziwym skarbcem. I dotkliwie odczuwam to, że od trzech już lat jest to skarbiec nie tak dostępny, jak kiedyś. Nie powiem, że jest on zamknięty, bo ciągle mam w pamięci ogromne bogactwo mądrych słów. I ciągle bywa, że stawianie sobie pytanie, jak w danej sytuacji postąpiłby mój ojciec, jest drogą do najlepszego danego problemu rozwiązania.
Poglądy mojego ojca były wyraziste, bardzo często naprawdę oryginalne. Wielu przypisywało mu cechy radykała, nazywało go nieprzejednanym. Opinie te są dalekie od słuszności. Ojciec zawsze był wierny swoim ideałom, nie wyobrażam sobie siły, jaka mogłaby go od nich nie tylko odwrócić, ale choćby oddalić. Nigdy nie było jednak w nim ani krzty tego, co mogłoby być nazwane dogmatyzmem czy fundamentalizmem. Mimo, że wielu uznawało go za w swoich opiniach bardzo konsekwentnego, wręcz upartego, ja wiedziałem, że niezbywalną zasadą jego sposobu myślenia było też ciągłe konfrontowanie swych przekonań z kolejnymi stanowiskami, nowymi faktami. Nigdy nie podkopały one jego zasad, nie zmieniły też istoty przyjętego światopoglądu, ale ojciec wszelkiego rodzaju polemiki czy kolejne argumenty zawsze brał pod uwagę. Rozważał je, był za nie wdzięczny i bywało, że w tym czy innym aspekcie jakiś swój pogląd korygował. Najbardziej niezwykłe było dla mnie to, że w myśleniu czy działalności swoich najbardziej skrajnych przeciwników potrafił dostrzegać nawet najmniejsze momenty, w których w czymś mieli rację. Nawet u najbardziej mu obcych, zdeklarowanych przeciwników potrafił jakieś ich myśli czy kroki uznać za słuszne. Zapewne wynikało to z tego, że w absolutnie każdym on widział przede wszystkim człowieka. A raczej – swojego bliźniego, którym dla niego był nie tylko cuchnący, upojony alkoholem i agresywny menel, ale także dygnitarz partyjnej nomenklatury czy nawet zbrodniarz. To, że ktoś błądził czy nawet świadomie i konsekwentnie szedł drogą zła nie wykreślało go przecież ani z naszego gatunku ani z kręgu tych, których w cywilizacji chrześcijańskiej przyjmowało się postrzegać jako dziecko boże. Nigdy nie oznaczało to jednak rezygnacji ze stawiania wymagań. Przeciwnie – codzienny trud uważał za niezbywalny składnik każdego dnia. Uważał, że każdy musi od siebie wymagać bardzo wiele i że jest szeroka kategoria obowiązków czy zadań, od których nie ma ani wakacji, ani też renty czy emerytury. Nie polegało to na oczekiwaniu „wyciskania z siebie ostatnich potów”. Raczej na upowszechnianiu postaw stałej aktywności na tych obszarach, na których każdy ma możliwość dawania czegoś z siebie innym.
Sam niemal do ostatnich dni życia postawę taką urzeczywistniał na wiele sposobów. Powtarzał też za Ajschylosem, że nikt nigdy nie jest za stary na to, żeby się czegoś nowego nauczyć. I pogląd ten rozwijał już pół wieku temu, w czasach gdy większość ludzi przez całe życie uprawiała jeden i ten sam zawód. Dziś już wiemy, że zmiany społeczne i ekonomiczne biegną tak szybko, że wielu musi swą profesję zmieniać radykalnie i wielokrotnie, czasem nawet na kilka lat przed emeryturą. Pamiętam, że w dzieciństwie dziwiły mnie pomysły mojego ojca na wielką reformę edukacji, zmierzającą do kształcenia wielowymiarowego i permanentnego, trwającego całe życie. Od lat już wiem, że mój ojciec tu także miał całkowitą rację. Koncepcja oświaty, którą kreślił już tak dawno temu, jest znakomita nie tylko z punktu widzenia potrzeb gospodarki. Służy ona także nieustannemu rozwojowi wszystkich ludzi. I to nie tylko intelektualnemu, ale też obywatelskiemu a zarazem bardzo sprzyja socjalizacji, zacieśnianiu międzyludzkich więzi i po prostu indywidualnemu szczęściu.
Trudno byłoby mi mojego ojca scharakteryzować krótko. Bo najmniejszej przesady nie ma w stwierdzeniu, że był człowiekiem wielowymiarowym. Gdybym musiał wymienić to, co w jego życiu było najważniejsze to chyba bym powiedział, że był on przede wszystkim człowiekiem pracy i służby. Zawsze był bardzo aktywny, co polegało na solidnym zajmowaniu się wieloma sprawami. Szybko wszedł w swoje dorosłe życie. W wieku dwudziestu paru lat był już pracownikiem naukowym, ojcem a znajdował też czas na rozmaitą działalność społeczną. Potem zatrudnienie w charakterze wykładowcy akademickiego łączył z nauczaniem w wiejskiej podstawówce, budową domu, uprawą ziemi, zakładaniem sadu i pasieki, redagowaniem niezależnego pisma, drukowaniem zakazanej w komunistycznym państwie literatury. Świat to był dla niego nieskończony zbiór zadań, które codziennie były do wykonania. Zajmowanie się sprawami takimi, jak walka o niepodległość, o skruszenie totalitarnej opresji czy praca naukowa w najmniejszym stopniu nie zmniejszała jego wrażliwości na cierpienie drugiego człowieka. W nie mytym od lat włóczędze upojonym denaturatem on zawsze widział przede wszystkim schorowanego, głodnego, którym trzeba się zaopiekować, by nie zamarzł, nie skonał pod nogami przechodniów. Czuł się do tego zobowiązany. On nigdy nie pomyślał, że to nie jego sprawa. Jeśli on spotkał cierpiącego to uważał, że to jak najbardziej właśnie jego sprawa.
Ojciec nie tylko marzył o lepszym świecie, ale przez całe swoje życie, na miarę swoich możliwości starał się ten lepszy świat budować. Wiedział, że ten wyśniony piękny świat nigdy nie zaistnieje. Ale uważał, że tę wizję rzeczywistości opartej na sumieniu, międzyludzkiej solidarności, empatii trzeba mieć. I najbardziej, jak to tylko możliwe, do tego niedościgłego ideału należy się zbliżać. Nie dojdzie się do niego, ale już samo przemierzanie drogi w tym kierunku świat czyni lepszym. W tym sensie staram się iść drogą mojego ojca i mam nadzieję, że podobną podążać będzie wielu.
Mateusz Morawiecki
Piękna historia Ojca a dziś Syna który z taką troska zabiega o sprawę Polski i Polaków. Boże daj siłę i wytrwanie Panu Premierowi M . Morawieckiemu.
Polska w chwilach próby zawsze wydawała wielkich ludzi i tak jest dzisiaj.