Od pokoleń Dolny Śląsk jest mekką poszukiwaczy skarbów. W dużej mierze – nie bez racji.
W czasie II wojny światowej Niemcy, którzy by nie gromadzili w swych domach łupów wojennych, należeli do niesłychanie rzadkich wyjątków. Już pierwszego dnia po zdobyciu Warszawy oficerowie Luftwaffe chodzili po polskiej stolicy z listami adresów mieszkań, w których znajdowały się „namierzone” przez niemieckich historyków sztuki cenne obrazy czy skarby rzemiosła artystycznego. Każdy wynosił tyle, ile tylko zdołał sobie zorganizować transportu. W tym samym czasie szeregowe żołdactwo plądrowało Zamek Królewski. Każdy z tych złodziei wypełniał kolejne pocztowe kartony srebrami, sztućcami, porcelaną i bezlikiem wszystkiego, co dawało się upchać i wysłać rodzinie. Po dziesięcioleciach sumienie ruszyło jednego z tych grabieżców, dzięki czemu z wielu tysięcy rozkradzionych przedmiotów do Polski powrócił jeden. Konkretnie był to jeden z czterdziestu złotych orłów, pozrywanych z gobelinu Sali Tronowej. Już na samym początku Republiki Federalnej Niemiec do obowiązujących w niej kodeksów państwo to, jakże często akcentujące swą „wyższą kulturę prawną” wprowadziło przepis o trzydziestoletnim okresie przedawnienia kradzieży. Trudno nie dojść do wniosku, że służyć to miało jednemu tylko celowi. Takiemu, by każdy Niemiec wraz z upływem 30 lat od dnia, w którym rozkradał polskie domy, nie miał już powodu ani do jakichkolwiek obaw ani do wstydu. W świetle prawa obowiązującego w RFN cokolwiek w jakikolwiek sposób ukradł często już od września roku 1969 mógł traktować jako nieodwołalnie swoje. Czyli np. zrabowanymi obrazami chwalić się lub oficjalnie wystawiać je na sprzedaż. I na straży takiego standardu od lat stoją organy niemieckiego „państwa prawa”.
W ostatnim okresie II wojny światowej, spodziewając się klęski i okresowej okupacji terytorium swojego państwa, niemal wszystkie niemieckie rodziny zajęły się ukrywaniem wartościowych przedmiotów. Robili to także na Dolnym Śląsku nie spodziewając się, że od roku 1945 nie będzie już on należał do Niemiec. Dzięki temu w kryjówkach sudeckich odnaleziono obrazy Jana Matejki i Jacka Malczewskiego, przeszukując podziemia twierdz kłodzkich udało się odzyskać choć część skarbów warszawskiego Muzeum Narodowego itd. itp. Większe i mniejsze podobne znaleziska pojawiały się niezliczoną ilość razy, w związku z czym cały region jest permanentnie penetrowany przez legalne i nielegalne wyprawy eksploracyjne zarówno amatorskich, jak i w najwyższym stopniu profesjonalnych poszukiwaczy skarbów. Od dziesięcioleci zajmujące się tą dziedziną periodyki informują o domniemanych poszukiwaniach prowadzonych przez niemieckie służby specjalne, towarzyszących eksploracji tajemniczych i tragicznych wydarzeń, skarbach odnalezionych, ale nieujawnionych. Ostatnio ogłoszony został fakt odkrycia w Wałbrzychu kilku solidnych, metalowych, zaspawanych skrzyń. Można się domyślać, że depozyty zabezpieczone tak pieczołowicie kryć musiały to, co dla ich właścicieli stanowiło wartość wyjątkowo znaczącą. Cóż więc ci niemieccy Dolnoślązacy mieli najcenniejszego? Co uznali za godne tak troskliwego zabezpieczenia, zachowania, utrwalenia? Okazało się, że oprócz przedmiotów codziennego użytku, fotografii, porcelanowej stołowej zastawy owymi niemieckimi „relikwiami” są czerwone flagi z hakenkreuzami, dokumenty i odznaki świadczące o udziale członków rodziny w formacjach Hitlerjunged, NSDAP i SS czy dobrze zabezpieczone portrety wodza Trzeciej Rzeszy. Jakże więc ci niemieccy Dolnoślązacy kochać musieli Hitlera, jakże bliska im być musiała nazistowska ideologia oraz działalność zbrodniczej SS, jeśli nawet w momencie, w którym już cały ten oparty na niemieckim ludobójstwie świat walił się na głowę, do najcenniejszych skarbów zaliczyli portrety Fuhrera i hitlerowskie swastyki.
Od dziesięcioleci maluje się nam sielankowe obrazy śląskiej niemieckiej Arkadii, pełnej jakże sympatycznych, uduchowionych miłośników swego Heimatu. Każdy z nich rzekomo był jedynie niezawinioną ofiarą „trudnych czasów” i nawet słynny detektyw Mock, pomimo biografii typowej dla gestapowca, należeć miał do przeciwników hitlerowskiego reżimu. Bo, jak nas o tym uczą tłumaczone na polski i drukowane wspomnienia różnych Breslauerów i Schlesingerów, nikt tu nie miał nic wspólnego z żadnymi wojnami, okupacjami, obozami czy egzekucjami. Bo każdy służył w straży pożarnej a jeśli nawet w wojsku, to jedynie jako muzyk w orkiestrze. A tu nagle taka niespodzianka – wyszło szydło z worka czy raczej – prawda z kuferka, w którym tutejsi Niemcy ukryli, co ich sercu najbliższe: oprawione w ramki Hitlery, hekenkreuze i pamiątki z SS! Tacy dobrzy ludzie, wyższa kultura prawna i supermocarstwo moralne a tu takie rzeczy… No któż by pomyślał!?
Artur Adamski