Mamy je w Polsce od wieków. Nie zawsze są one złe dla naszej ojczyzny, ale większość z nich działa na jej szkodę.
W XVII w. duża część polskich elit była związana z tzw. stronnictwem francuskim. Najwięcej zainwestował w nią Ludwik XIV, dążący do uzyskania wpływów w naszym kraju, a przede wszystkim osadzenia własnego protegowanego na polskim tronie. Dzięki temu Rzeczpospolita oskrzydlałaby monarchię Habsburgów, czyli głównego rywala Francji. Realizacja takiego zamysłu może i nie byłaby dla Polski zła. Tym bardziej, że w planach Ludwika naszym królem miał zostać książę Ludwik de Bourbon-Condé, zwany Kondeuszem – postać nieporównywalna z miernotą z poprzedniego wieku, tzn. Henrykiem Walezym. Tym razem przybyłym znad Sekwany „pierwszym wśród równych” (jak nasi dziadowie mówili o swych monarchach) miał być człowiek o kwalifikacjach prawdziwego wojskowego wodza, a może i męża stanu. Europejska konstelacja, jaka w efekcie mogła powstać, wyglądała zachęcająco. Francja miała świetne relacje z Turcją, co mogło zmienić kierunki jej ataków. Zamiast na Rzeczpospolitej mogła się skupić na osłabianiu Rosji i Austrii, a to nie tylko oddalałoby zagrożenia ze strony islamskich wrogów, ale dawało szansę odzyskania choćby Ziemi Smoleńskiej, a może i Śląska. Zamiast rozkosznej „gdybologii” ciekawsze (i ciągle aktualne!) jest to, jakimi sposobami Ludwik XIV budował swoje polityczne lobby w Polsce. Przez dziesięciolecia płacił złotem wszystkim, od których mogło coś w Polsce zależeć i którzy zarazem chcieli to złoto brać. Wyjątków wiele nie było, a biorący dzielili się na trzy kategorie. Do pierwszej należeli zwolennicy koncepcji francuskiej. Do drugiej jej przeciwnicy, którym Francuzi płacili, żeby nie byli jeszcze większymi przeciwnikami. A do trzeciej bezstronni, którzy dostawali złoto, aby – jeśli już nie chcą popierać kandydata francuskiego – przynajmniej nadal nie wyrażali swojego zdania, czyli – nie byli przeciwnikami. Obok złota z Francji przysłano coś, co można by nazwać „desantem kobiecym”. Były nim bardzo liczne dobrze urodzone, wywodzące się z paryskiej elity politycznej młode kobiety i dziewczęta, w charakterze dam dworu przybyłe do Polski wraz z Francuzką, która miała zostać żoną naszego Władysława IV. Wszystkie śliczne i wyedukowane w najważniejszym, by mężczyźni dla każdej z nich tracili głowę. Tym sposobem polscy hetmani, kanclerze, wojewodowie i inni dygnitarze żenili się z kobietami z kręgu Ludwika XIV, a one umiały szybko owinąć ich sobie wokół palca. O tym, że ta inwestycja była zaplanowana jako długodystansowa świadczy to, że oprócz panien w wieku właściwym do zamążpójścia dostarczono także grono dziewczątek kilkuletnich, ale zapowiadających się na piękności i oczywiście już w Polsce nadal „po francusku edukowanych”. Jedną z najmłodszych była późniejsza żona Jana III Sobieskiego. Historia ta pokazała jednak, że nawet najhojniejsza polityczna inwestycja nie musi przynieść oczekiwanych korzyści. Ludwik XIV napchał złota do kieszeni wielu naszym VIP-om, dodał im do tego dziesiątki ślicznych markiz, hrabianek i księżniczek, a nie uzyskał niemal nic. Może więc czasem opłaca się „brać, ale nie kwitować”?
W pierwszych dziesięcioleciach XVIII w. pojawiało się też w Polsce coś, co dałoby się nazwać stronnictwem szwedzkim. Rzeczpospolita wyniszczona wtedy była wojną północną (spustoszenia na miarę potopu i II wojny światowej!) i partner skandynawski mógł wówczas uchodzić za szansę wyrwania się spod coraz większych wpływów Rosji. Współpraca taka byłaby wyborem mniej złowieszczego wroga, więc czymś w rodzaju krzyku rozpaczy.
W naszej tragicznej historii dość podobne sytuacje pojawią się też po klęsce poniesionej w roku 1939. Władysław Studnicki próbował wtedy dojść do porozumienia z Niemcami nie dla żadnych własnych korzyści, lecz w nadziei uchronienia Polski przed totalną eksterminacją. Wiedział, że nadzieje na cokolwiek są nikłe, a jego misja może się skończyć tym, że Niemcy go zabiją, a rodacy uznają za zdrajcę. I niemal właśnie tak się to skończyło – katownią gestapo, więzieniem, z którego cudem uszedł z życiem i potępieniem ze strony dużej części rodaków. Podobną próbę w ostatnim okresie życia podejmował też marszałek Śmigły-Rydz. Taktyczne porozumienia ze śmiertelnymi wrogami zdarzały się już wcześniej (choć w latach hitlerowskiej okupacji były wyborami krańcowo tragicznymi). Piłsudski uważał Austrię za wroga, z którym współpraca na pewnym etapie miała jednak przynieść korzyści. Jak większość Polaków Dmowski gardził Rosją i właśnie z powodu tej polskiej antyrosyjskiej pogardy nie obawiał się tej współpracy. Wiedział, że każdy Polak uważa Rosję za coś tak dalece niższego od wszystkiego co polskie, że o jakimkolwiek trwałym podporządkowaniu komukolwiek (poza wyjątkami) mowy nie ma. Zgodnie z zamysłem Dmowskiego wsparcie Rosji miało być użyteczne na krótką metę, a potem miał przyjść czas na odpłacenie kacapom za ich zbrodnie i odesłanie ich tam, gdzie ich miejsce. „Kolaboracja” zarówno szefa Legionów, jak i narodowców miała przynieść Polsce korzyści. Zaborcy też je mieli, ale oni nieduże i krótko, a Polska na miarę odzyskania niepodległości.
Od współpracy ze Szwedami, jaką próbował podjąć Stanisław Leszczyński, okresowego współdziałania Piłsudskiego z Austrią czy Dmowskiego z Rosją trzeba odróżniać to, co zawsze oznaczało i oznacza jednoznaczne związanie się z wrogiem wyłącznie na zgubę ojczyzny. Jurgieltnicy brali złoto od zaborców nie w ramach jakiegokolwiek programu politycznego korzystnego dla Polski. Pieniądze brali, by w sejmie głosować po myśli wrogów, a piastując państwowe urzędy, zadawać siłom Polski cios za ciosem. W konfederacji targowickiej też nie było niczego, co Polsce mogło pomóc. Chodziło w niej jedynie o prywatę, a jej istota polegała na całkowitym opowiedzeniu się po stronie wroga, o którym było wiadomo, że ma Polsce do zaoferowania wyłącznie całkowite unicestwienie. Nie inaczej było w przypadku Komunistycznej Partii Polski (i pokrewnych jej KPZU czy KPZB), mającej w swym krótkim programie i rozbiór naszego państwa i pozbawienie go niepodległości.
Nasze położenie geograficzne jest takie, że zawsze będziemy przedmiotem zainteresowania zewnętrznych potęg. Niektóre oferty godne są rozważenia. Np. wsparcie Stanów Zjednoczonych, zainteresowanych umocnieniem pozycji Międzymorza jest zbieżne z naszymi interesami. Zarazem jednak rozbieżne z nimi jest wsparcie tych samych Stanów dla grabieżczych roszczeń żydowskich hochsztaplerów. Współpracując z USA, nie wolno więc lekceważyć wiążących się z nią zagrożeń. W przypadku innych potęg sprawa wygląda jednoznacznie. Partie polityczne tworzone za obce pieniądze i w obcych interesach były, są i będą u nas zjawiskiem stałym. Nie z dobrego serca przecież Moskwa hojnie dofinansowała postkomunistyczną partię pełną jej ludzi. I czyż nie jest świetnym biznesem zapłacenie iluś milionów dolarów jakimś ludziom, którzy założą sobie gazety, rozgłośnie i telewizje, z pomocą mistrzów świata w budowie wizerunku wykreują siebie na bożyszcza tłumów, a potem oddadzą w cudze ręce narodowy majątek o wielomiliardowej wartości? Wiemy już, jak wiele uwagi poświęciły Polsce Niemcy pod rządami Helmuta Kohla. I tylko ślepi, głusi i ciężko na umyśle upośledzeni mogą nie dostrzegać, jak wiele uzyskały. Formalne nieistnienie mniejszości polskiej w RFN i nieznane w żadnym kraju świata uprzywilejowanie mniejszości niemieckiej w Polsce, puszczenie w niepamięć sprawy wojennych odszkodowań i polskiego majątku skonfiskowanego, a ciągle w Niemczech obecnego, oddanie wielkiej części gospodarki za przysłowiową czapkę śliwek – to przykłady tylko pierwsze z brzegu.
Nasza ojczyzna leży w miejscu ważnym i trudnym. Na przykład u steru Niemiec mogą być i często są całe sztafety miernot, a niemiecka opinia publiczna może mieć jakość tak niską, jaką miała zawsze. Niemcom to nie zaszkodzi, bo od wieków jest to kraj, który jeśli sam na siebie nie ściągnie nieszczęścia, to przecież żadnej krzywdy nigdy mu nikt nie zrobi. U nas jest dokładnie na odwrót, więc polscy politycy muszą mieć dużo wyższą klasę od niemieckich, zaś polscy wyborcy muszą być niewspółmiernie mądrzejsi.
Całe pokolenia udowadniały, że jest to możliwe. One bez trudu rozpoznałyby, która z partii jest stronnictwem niemieckim i takiego nigdy nie dopuściłyby do władzy.