12 C
Warszawa
czwartek, 25 kwietnia, 2024

Wybory do Kongresu wygrał… Ron DeSantis – Marek Bober

26,463FaniLubię

W 2010 r. najbogatsi prywatni donatorzy wydali na wybory środka kadencji (prezydenckiej) 32 mln dol., w 2014 – 232 mln, w 2018 – 611 mln, zaś teraz, w 2022, już prawie miliard. Znany biznesmen i „filantrop” George Soros cztery lata temu przeznaczył na ten cel „zaledwie” 20 mln dol., a w tym roku było to już 120 mln. Te wybory powinna wygrać Partia Republikańska – tak nakazuje tradycja, zazwyczaj partia mająca mniejszość w Kongresie wychodziła z tego pojedynku z tarczą. Tak też wskazywały sondaże, przewidywania, analizy i zdrowy rozsądek. I tak się zaczynało. Dobry znak dla Republikanów przyszedł z dalekiej wyspy Guam. To terytorium zależne od Stanów Zjednoczonych, nieinkorporowane, przydatne do celów wojskowych i strategicznych, położone w Archipelagu Marianów w Mikronezji. Mieszkańcy są obywatelami USA, mogą głosować do Kongresu, ale nie mogą uczestniczyć w wyborach prezydenckich. I w tym roku zagłosowali na Republikanina Jamesa Moylana, jest on dopiero drugim kongresmenem z tej partii w historii reprezentującym Guam i pierwszym od 30 lat (i bez prawa głosu w Kongresie). Dzisiaj, w sobotę 12 listopada, na ostateczne wyniki jeszcze czekamy, ale sporo już można powiedzieć. W Izbie Reprezentantów Republikanie mają 211 miejsc, Demokraci 201 (do większości potrzeba 218 z 435 miejsc). W Senacie mamy sytuację patową ze wskazaniem na Demokratów – mają po 49 miejsc w 100-osobowej izbie. Do rozstrzygnięcia pozostają wybory w Newadzie i dogrywka w grudniu w stanie Georgia. Można pokusić się o stwierdzenie, że izba niższa będzie należeć do Republikanów, a wyższa – raczej do Demokratów. Słowem – generalnie trzeba powiedzieć, że Partia Republikańska wypadła gorzej niż się spodziewano, a Partia Demokratyczna lepiej. Ale sytuacja jest bardziej skomplikowana.

***

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Kampania wyborcza była droższa nie tylko dla wspomnianych na początku amerykańskich milionerów i miliarderów. Była ona droższa także pod względem organizacyjnym oraz dla budżetów poszczególnych partii i kandydatów. I toczyła się w kraju, w którym życie przeciętnych ludzi stało się droższe. To nie były wybory dotyczące Ukrainy, spraw międzynarodowych i globalnego bezpieczeństwa. Chodziło o wysoką przestępczość, prawo do posiadania broni, nawet aborcję, ale przede wszystkim chodziło o wysokie ceny towarów i usług, a także dużą inflację. Droższe życie i wysokie ceny, to nie jest pokłosie wojny w Ukrainie – nikt tutaj tak nie rozumuje – bo gdzie Ukraina, a gdzie Ameryka… To efekt fatalnych rządów administracji Joe Bidena, ale nie zapominajmy – ten ostatni i jego partia też mają swoich zwolenników, szczególnie wśród tzw. generacji Z (zoomers). Ot, choćby główkujących tak, że jak Republikanie dojdą do władzy, to nieszczęsnej aborcji już nie będzie, nadejdzie rasizm, faszyzm, niewolnictwo i sam Bóg jeden wie, co jeszcze. Z drugiej strony ludzie przesadzają też z oczekiwaniami, że jak zmieni się Kongres, to zaraz zmniejszy ceny np. żywności i że nowy prezydent USA też obniży ceny chleba czy mleka. Tego i Kongres, i prezydent zrobić nie mogą, choć mogą na te ceny wpłynąć – konkretnie reagując na rynku paliwowym. Ceny energii – benzyny, diesla, gazu – poszły w górę niesamowicie. A dlaczego poszły w górę? Bo Joe Biden zatrzymał wewnętrzne, amerykańskie wydobycie. Choć ceny benzyny, bo ona jest najważniejsza, ostatnio się nieco obniżyły, to nadal płaci się 5 dol. za galon, a „za Trumpa” było to o połowę mniej. Administracja Bidena już na początku kadencji ograniczyła wydobycie własnych, rodzimych paliw – ściągała je z Arabii Saudyjskiej, próbowała z Wenezueli, nawet – choć mało – z Rosji, już w czasie wojny w Ukrainie. Joe Biden zamknął na przykład Keystone Pipe – rurociąg z Kanady do USA, dokładnie z Alberty do Houston, z odnogą do Illinois. Zamknął z tzw. względów ekologicznych. Skutkiem tego ludzie stracili pracę, a my musimy więcej płacić za benzynę. Powrót do własnych źródeł – do wydobywania własnej ropy i gazu – jest kluczem do napędzenia amerykańskiej, pocovidowej gospodarki. Ameryka musi postawić na własne paliwa kopalne – to jest klucz, powtórzmy to jeszcze raz, do rozwiązania trudnej sytuacji gospodarczej. Ale, aby tak się stało, musi być republikański Kongres i republikański prezydent. A na to trzeba jeszcze poczekać.

***

Z prestiżowego punktu widzenia i dynamiki politycznej odbicie przez Republikanów tylko jednej izby w Kongresie jest porażką. Jednakże z praktycznego punktu widzenia to wystarczy. Żadna poważniejsza inicjatywy ustawodawcza Joe Bidena, jeśli Republikanie nie zaczną kombinować, nie przejdzie. Tak będzie do końca kadencji obecnej administracji, tak będzie przez dwa lata. Owszem, po utarczkach, przejdzie budżet federalny, aby państwo, rząd i Kongres mogły funkcjonować; politykom wszystkich partii i opcji jest to akurat na rękę. Republikanie będą mówili, że ograniczą nielegalną emigrację przez południową granicę, a być może dokończą słynny Trumpowy mur. To im się nie uda, skończy się na słowach. Będą mówili, że chcą ograniczyć wydatki federalne i mieć nad nimi większą kontrolę. To im się zaś może udać. Będą mówili, że chcą ograniczyć lub całkowicie wstrzymać fundusze federalne na promocję tzw. marksizmu kulturowego, marksizmu cywilizacyjnego, który rozprzestrzenił się w Ameryce. To też może im się udać. Mogą bowiem blokować np. pieniądze na tzw. kliniki aborcyjne i genderyzm w szkołach podstawowych. To jest możliwe, ale prezydent sprawę pozamiata stosując rozporządzenia wykonawcze. Będą republikanie w Izbie Reprezentantów powstrzymywać prezydenta przed kolosalnymi wydatkami na kwestie socjalne, „zieloną energię” i wszystkie „progresywne” pomysły. Kontrolując izbę niższą będą mogli podjąć próbę impeachmentu urzędującego prezydenta, aby osłabić jego i tak słabą pozycję przed ewentualnymi wyborami. Będą mogli – i oby – powołać specjalną komisję, aby w końcu zbadać niejasne powiązania finansowe jego syna Huntera z Ukrainą, Rosją i Chinami, kiedy Joe Biden był wiceprezydentem w administracji Baracka Obamy. Oby w tym przypadku nadeszło poważne śledztwo. Tak czy inaczej, czeka nas dwa lata jałowej polityki.

***

Red Wave (czerwoną falę) mieliśmy na Florydzie. Republikanie, niczym często występujące tam huragany, zmietli praktycznie z powierzchni ziemi Demokratów. Urzędujący gubernator Ron DeSantis wygrał w cuglach (20 proc. przewagi) drugą kadencję; przypomnijmy, że startując pierwszy raz na to stanowisko miał poparcie samego prezydenta, Donalda Trumpa. Ten wciąż młody polityk (44 lata) już od dawna był wymieniany jako przyszły lider Partii Republikańskiej i potencjalny kandydat na stanowisko prezydenta. Przed gubernatorowaniem był trzykrotnie wybierany do Izby Reprezentantów. Zyskał sobie sympatię mieszkańców Florydy i dużej części Ameryki w czasie tzw. pandemii wirusa COVID-19. Starał się jak mógł, aby nie stosować zamordyzmu, aby stan i ludzie mogli w miarę normalnie funkcjonować. I to się opłaciło. Republikanie wygrali np. w powiecie Miami-Dade i po raz pierwszy od 20 lat powiat ten przeszedł na ich stronę. Tak, DeSantis się umocnił i nie dziwi, że wielu widzi go jako kandydata na stanowisko prezydenta. I kwestia najważniejsza. Decyzja Donalda Trumpa. Ten tekst powstaje na trzy dni przed jej ogłoszeniem, ale trudno się spodziewać, aby były prezydent wycofał się z polityki. Jest zbyt twardy i jeszcze mu zależy. Żaden amerykański polityk, w pojedynkę, nie ma aż tak ogromnej rzeszy zdeterminowanych zwolenników. Żaden. To świadczy wciąż o jego potencjale. Przypisuje się słabszy wynik Partii Republikańskiej w wyborach połówkowych zaangażowaniu Trumpa w popieranie takich czy innych kandydatów, czy wręcz forsowaniu własnych, wbrew stanowisku partii. Owszem, w dwóch najgłośniejszych przypadkach tak się stało w głosowaniu do Senatu (Don Bolduc w New Hampshire i Mehmet Oz w Pensylwanii). Jednak według dwóch wyliczeń, na 219 popieranych przez Trumpa kandydatów porażkę poniosło 16 oraz na 174 popieranych – przegrało 9. Czyli, nie było z Trumpem tak źle, wręcz przeciwnie – było znakomicie. O kandydaturze na stanowisko prezydenta zdecydują, ostatecznie, zwykli ludzie biorący udział w prawyborach. W przypadku Trumpa pieniądze donatorów nie będą miały znaczenia, ma swoich wystarczająco. Znaczenie będzie miało natomiast kilka innych rzeczy: jak bardzo będzie poniewierany (a będzie!) przez media, jak potoczą się jego sprawy związane z wymiarem sprawiedliwości (tutaj Demokraci nie będą ułatwiać mu życia) i jak zachowa się establishment Partii Republikańskiej – a w tym establishmencie, nie tylko wśród Demokratów, też ma wrogów. Na samą Partię Republikańską mogą być bowiem naciski donatorów – w końcu chodzi o grube pieniądze – aby promować kogoś innego niż Trump, gdyż on jest „zbyt dużym obciążeniem” i że potrzeba nowej twarzy. Pozycja DeSantisa wyraźnie się poprawiła. Trump stara się go usadzić w szeregu, ale może mu się to nie udać. Pojawiły się już komentarze, że to właśnie DeSantis jest teraz liderem Partii Republikańskiej, a nie Trump. Tak nie jest. Wygląda jednak na to, że Trump wystartuje i ma duże szanse – na dzisiaj – na wygranie prezydentury. Kampania prezydencka rozpocznie się już po nowym roku i będzie kosztować – aż strach myśleć – wiele miliardów dolarów. A o tym, jeśli Pan Bóg da, kto naprawdę przegrał te wybory, czyli duże amerykańska miasta, za dwa tygodnie.

Marek Bober

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content