Był pierwszym Europejczykiem, który dotarł na Daleki Wschód, gdzie jego pobyt został solidnie udokumentowany. Swą przełomową, dla wiedzy o tak dalekich krajach podróż, odbył ćwierć wieku przed Marco Polo, którego rzekome kilkanaście lat spędzone w Chinach (jakoby m.in. w roli zarządcy jednej z prowincji) za jedyne świadectwo ma to, co ów wenecjanin sam o sobie napisał. Benedykt Polak, to też autor pierwszego słownika języków Wschodu, co też znaczy, że jest on pierwszym w dziejach nauki filologiem orientalnym. Czy jest normalnym miasto, które mając w swej historii takiego obywatela, nie stawia mu pomników, nie inicjuje na jego temat wydawnictw i filmów, nie chlubi się nim jako symbolem swej chwały, czy choćby jakże malowniczą ikoną?
Urodził się około roku 1200, żadnych wątpliwości nie budzi ani jego narodowość, ani długotrwałe zamieszkiwanie we Wrocławiu. Nie ma jednak całkowitej pewności co do jego społecznego pochodzenia, ani też miejsca urodzenia. Wiadomo, że w roku 1245 był mnichem wrocławskiego klasztoru franciszkanów. Zakonnikiem dość niezwykłym, bo oprócz łaciny doskonale władającym nie tylko językami sąsiadów Polski, ale też Mongołów i innych ludów Wschodu. Bez wątpienia miał już wtedy za sobą wyprawy co najmniej do najdalszych rubieży Europy, a być może znacznie dalsze. Świetnie znał zwyczaje, prawo, organizację wojskową i wszelkiego rodzaju porządki obowiązujące wśród wielu dalekich ludów, w tym tatarskich. Ze wszystkimi potrafił się porozumieć, przekraczać kolejne granice w świecie cywilizacji ówczesnym Europejczykom niemal zupełnie nieznanej, przetrwać w całkowicie obcych realiach przyrodniczych. W świecie żadnemu z mieszkańców naszego kontynentu nieznanym miał zdolność docierania do obranego celu, a potem bezpiecznego powrotu do domu. Trzynastowieczna Europa nie miała nikogo, kogo można by z nim porównać. Wg niektórych domniemań Benedykt mógł w roku 1241 trafić do tatarskiej niewoli, którą jakimś cudem nie tylko przeżył, ale zdołał się też z niej uwolnić. Być może właśnie takie doświadczenia stały za absolutnie unikatową wiedzą, jaką ten niezwykły człowiek posiadał.
W roku 1245 papież Innocenty IV dla dobra chrześcijańskiego świata postanowił skorzystać z bezprecedensowych kwalifikacji polskiego wrocławskiego franciszkanina. Legat ojca świętego, Giovanni de Pian del Carpine, dotarł do śląskiej stolicy z papieską prośbą, by Benedykt Polak umożliwił mu dotarcie do chana Mongołów. Mając bowiem świadomość straszliwych zniszczeń, jakich dokonał azjatycki najazd z roku 1241, papież uznał za konieczne wykorzystanie każdej sposobności, mogącej zażegnać ryzyko powtórzenia niedawnej tragedii. Wiedząc o wrocławskim Polaku, jak nikt inny znającym Wschód, pragnął podjęcia próby nawrócenia agresywnego ludu na wiarę chrześcijańską. A w przypadku, gdyby marzenie tak wielkie ziścić się nie mogło, liczył na podjęcie przez swych wysłanników rozmów, które choć trochę zmniejszą zagrożenie Europy. Pragnął też większej wiedzy o świecie niedawnych najeźdźców. Ufał, że w przypadku kolejnej agresji umożliwi ona skuteczniejszą obronę. Czy jednak papież bardzo liczył na to, że niezwykła misja się powiedzie? Wiadomo, że oprócz ekspedycji Benedykta do chana Mongołów wyruszały także trzy inne, ale żadna nie dotarła do celu. Wiedza o wielu faktach jest ledwie fragmentaryczna, ale wskazuje ona na to, że postacią bardzo ciekawą był także legat papieski Carpine. Wiadomo, że był uczniem św. Franciszka z Asyżu, podróżnikiem znającym wiele krajów Europy, w tym Polskę, w której spędził wiele lat. Carpine był od Benedykta starszy o lat kilkanaście, doskonale miał się znać z tak wieloma Polakami, mieć tak bliskie relacje z Piastami i tak świetnie mówić po polsku, że nie brakuje takich, którzy i samego papieskiego legata uważają za… Polaka! Co też nie jest aż tak niemożliwe, bo i jego pochodzenie nie jest do końca pewne.
Przygotowania do wyprawy hojnie wsparli śląscy Piastowie. Od Benedykta wiedzieli, że tak daleka wyprawa nie będzie możliwa bez ogromnej ilości darów, koniecznych do przekazania w ręce kolejnych lokalnych władców i strażników rubieży plemiennych ziem, jakie trzeba będzie przekroczyć. Miejscem, z którego w listopadzie 1245 wyruszyli Benedykt wraz z Carpine był klasztor franciszkanów, stojący przy dzisiejszym wrocławskim Placu Nankiera. Ich droga wiodła przez krakowski dwór Bolesława Wstydliwego i łęczycki Konrada Mazowieckiego. Polscy książęta, możnowładcy, zakonnicy i mieszczanie dodawali wędrowcom kolejne podarki, mające im ułatwić podróż za krańce znanego świata. Owymi podarkami najczęściej były rzadkie i doskonale wyprawione skóry, np. borsucze. Warunki podróży były ekstremalnie trudne, ale jak o tym potem pisał Carpine – Benedykt Polak posiadał zdumiewające umiejętności. Jedna z nich polegała na budowaniu przemyślnych jam w głębokim śniegu, które po właściwym wyścieleniu stanowiły doskonałe schronienie i bezpieczne miejsce noclegu. W lutym 1246 wysłannicy papieża dotarli do Kijowa. Miesiąc później napotkali tatarskie straże Batu Chana, namiestnika Wielkiego Chana. Udało im się z nimi porozumieć na tyle skutecznie, że pięć tygodni później Batu Chan przyjął ich w swej siedzibie, usytuowanej w okolicach Astrachania. Zaszczyt widzenia się z tym tatarskim wodzem kosztował 40 futer bobrowych oraz 80 borsuczych. Okazało się jednak, że się opłacał. Batu Chan najpierw kazał sobie odczytać list napisany przez papieża, co Benedykt uczynił dokonując błyskawicznego tłumaczenia na język gospodarza. Zapoznawszy się z jego treścią Batu Chan uznał, że jego goście bezwzględnie muszą dotrzeć do Wielkiego Chana. Oznaczało to, że droga do Karakorum była dla wędrowców szeroko otwarta. Z relacji, jaką później złożyli oni papieżowi wynikało, że mimo iż opuszczany przez nich obóz tatarskiego wodza składał się ze skórzanych jurt, to jednak ich wnętrza olśniewały ogromnym natłokiem złota i innych kosztowności. Decyzja Batu Chana otwierała kolejne bramy, dzięki czemu do siedziby najważniejszego z Mongołów, czyli Wielkiego Chana, wędrowcy dotarli w krótkim już czasie. Trafili akurat na przygotowania do wielkiego święta, jakim było wprowadzenie na tron nowego władcy rozległego państwa, którym właśnie zostawał Gujuk. Tym samym Benedykt i Carpine stali się świadkami trwającej tygodniami ceremonii, w czasie której hołd nowemu władcy składali m.in. książęta Rusi, posłowie kalifa bagdadzkiego, Gruzini, Koreańczycy, Chińczycy… Przed Wielkim Chanem po kolei padała na twarz tak wielka liczba przedstawicieli podległych mu ludów, że wysłannicy na możliwość odczytania papieskiego listu czekać musieli około miesiąca. Czasu jednak nie tracili, chłonąc wiedzę, jakiej nie posiadł przed nimi żaden Europejczyk. Kiedy w końcu zjawili się przed obliczem Gujuka ten potraktował ich życzliwie, a słów listu papieża wysłuchał wyrażając nimi zaciekawienie. Kilka dni później Benedykt oraz legat papieski otrzymali odpowiedź – dyplomatycznie uprzejmą, ale nie zawierającą żadnych konkretów. Owocem wyprawy była więc jedynie wiedza o świecie, do którego dotarli, ale wiedza olbrzymia. I oczywiście dużą sztuką było też dotarcie wraz z nią do Europy. W czerwcu 1247 znów byli w Kijowie i od tego miejsca ich powrót wszędzie był prawdziwą sensacją. Na jaw wychodziło to, że prawdopodobnie nikt nawet ze wspierających ich najszczodrzej i życzących jak najlepiej nie miał wielkiej nadziei, że w ogóle dotrą do Karakorum. Nie inaczej było i w samym Rzymie, do którego z siedziby Wielkiego Chana wędrowali przez ponad rok. Pomimo modłów ciągle wznoszonych w ich intencji wszyscy zakładali, że Benedykt i Carpine podzielili już los wszystkich innych wypraw. Mimo więc, że wielkich politycznych owoców ona nie przyniosła, nie tylko papież, ale i niemal cały Rzym tygodniami wypytywali o szczegóły, którymi swych rozmówców podróżnicy zasypywali bez końca. Relacja ta została spisana, Carpine napisał też bardzo ciekawą książkę pt. „Historia Mongołów”. Papieski legat został jeszcze mianowany arcybiskupem Antivari, lecz zmarł już w roku 1251, podupadłszy na zdrowiu zapewne w wyniku drogi wymagającej nadludzkiego przecież wysiłku. O Benedykcie Polaku wiadomo, że powrócił do ojczyzny, na Dolny Śląsk. Kroniki odnotowały jeszcze jego udział w procesie beatyfikacyjnym biskupa Stanisława ze Szczepanowa. Najczęściej pisze się, że zmarł około roku 1258, czyli wtedy, kiedy słynny Marco Polo miał dopiero cztery lata. W przeciwieństwie do rozreklamowanego Włocha, który przez wiele lat cieszyć się miał przyjaźnią największych władców w historii Dalekiego Wschodu, o wizycie Benedykta Polaka i jego towarzysza tamtejsze kroniki piszą i to obszernie. A żadnego Marco Polo nie wymieniają ani jednym słowem.
Benedykt Polak to bez wątpienia jedna z najbardziej niezwykłych i największych postaci wśród podróżników i odkrywców w skali całego świata i wszystkich epok. Arcymistrz sztuki przetrwania i kunsztu negocjacji, poliglota i pierwszy w historii orientalista. Każdy naród byłby dumny z takiego rodaka i chciałoby kogoś takiego mieć w swojej tradycji każde szanujące się miasto. Dlaczego więc jest on tak mało znany w jego ojczystej Polsce i w jego Wrocławiu – grodzie, z którym na pewno był związany tak bardzo, jak z żadnym innym?