Prof. Henryk Samsonowicz, w wywiadzie – rzece udzielonym Andrzejowi Sowie stwierdził, że jedynym osiągnięciem I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ „Solidarność” było Posłanie do Ludzi Pracy Europy Wschodniej.
Wybitny historyk, wówczas rektor Uniwersytetu Warszawskiego, uczestniczył we wszystkich dniach zjazdu. Wiedza, którą dzisiaj dysponujemy, pozwala zrozumieć przyczyny jego ówczesnego zdegustowania i sformułowanego po latach wniosku, że tylko jeden fakt miał na historycznym zjeździe z roku 1981 rangę doniosłego wydarzenia. Wiemy dziś bowiem, jak wielu delegatom reprezentującym różne regiony „Solidarności”, znacznie bliższe były ich korzenie komunistyczne – rodzice sprzedający Polskę wierną służbą w jaczejkach KPP, czy własne kariery budowane w PZPR do czasu popadnięcia w niełaskę w związku z przynależnością do frakcji, która decyzją Moskwy w 1967 znalazła się w „odstawce”. Jak pokazała przyszłość – dla nich „Solidarność” była tylko trampoliną, którą zamierzali oni porzucić natychmiast, jak tylko wyniesie ich ona do władzy. Wreszcie lista znanych nam dziś delegatów – agentów, mimo że niepełna, ma skalę porażającą. Trudno się więc dziwić opinii Samsonowicza, wg którego zjazd zdominowały do niczego nie mogące prowadzić tyrady i jałowe spory uniemożliwiające przebicie się jakimkolwiek treściom godnym uwagi. A jedyną wartością zjazdu i jedynym powodem, dla którego zjazd ten w ogóle warto pamiętać, okazało się być Posłanie do Ludzi Pracy Europy Wschodniej.
Jakże znamienne jest to, że ta jedyna wartość zjazdu mogła w ogóle nie zaistnieć! Jego prezydium, na czele którego stali ludzie tacy jak Jerzy Buzek, czy Tadeusz Syryjczyk, kategorycznie odrzuciło samą możliwość pojawienia się na zjeździe takiego tematu. Do zmiany decyzji owe prezydium zostało zmuszone po tym, gdy stanowczo zażądał tego tłum setek delegatów, którzy ideę Posłania poznali z „Biuletynu Dolnośląskiego”. Czyli z broszury, która została skopiowana w kilkuset egzemplarzach, na zjazd przywieziona i na nim rozkolportowana przez jednego człowieka – Kornela Morawieckiego. Wg prof. Samsonowicza Posłanie do Ludzi Pracy Europy Wschodniej, to „jedyne, co po zjeździe pozostało”. Warto więc pamiętać, kto o jakimkolwiek Posłaniu nawet nie chciał słyszeć. A przede wszystkim pamiętać trzeba o tych ludziach, bez których jednego z największych dokonań „Solidarności” w ogóle by nie było – Kornelu Morawieckim, Mikołaju Iwanowie oraz autorach ostatecznej treści Posłania Henryku Sicińskim i Bogusławie Śliwie. Echo, jakim Posłanie się odbiło, dla krajów zdominowanych przez komunizm, było wstrząsem większym od Sierpnia 1980 i powstania NSZZ „Solidarność”. Odpowiedzią na nie było też zawiązywanie się ośrodków antykomunistycznej opozycji nawet tam, gdzie totalitarne zniewolenie sięgało swego apogeum – w ZSRS i Rumunii.
Dążenie do zablokowania wartości takiej, jak Posłanie (nie tylko wg prof. Samsonowicza – jedynego znaczącego owocu I Zjazdu Delegatów) już w 1981 roku powinno uzmysłowić, że znaczące stanowiska w NSZZ „Solidarność” przejęli ludzie, którzy w rzeczywistości moralnie i mentalnie żadnymi ludźmi „Solidarności” nie byli. Ten oczywisty wniosek skutkować wówczas powinien odsunięciem z grona przywódców ruchu osób dla niego niereprezentatywnych, nie mających wiele wspólnego ani z jego etosem, ani z jego celami. Brak tej weryfikacji, niespełna dekadę później, „Solidarności” przyniósł historyczną porażkę, a Polsce głęboką zapaść. Taka była cena dopuszczenia do wykreowania fałszywych autorytetów i przejęcia władzy przez najmniej do tego właściwych ludzi. Takich, którzy pojęcie „Solidarność” eksploatowali najintensywniej i stąd należeli do najbardziej z nim kojarzonych, ale w rzeczywistości będących pierwszymi grabarzami tej idei. Np. Józef Tischner zasłynął jako autor „Etyki Solidarności”, ale uzyskany tą drogą rozgłos, powszechny posłuch (spotęgowany tym, że miał też tytuł profesora i był formalnie wyświęcony na księdza) stały się instrumentami służącymi do spychania w nędzę setek tysięcy polskich rodzin. Mimo tego, że jakby nie przejmując się swym kapłaństwem został członkiem fatalnie rządzącej Polską partii politycznej, ciągle postrzegany był jako „etyczna wyrocznia w sprawach „Solidarności”. Instrumentem owej nieszczęsnej „etycznej wyroczni” było pojęcie „homo sovieticus”. Owa Tischnerowska kalumnia była codziennie i z wielką intensywnością wykorzystywana do potępiania zrozpaczonych ludzi, broniących swych miejsc pracy, często likwidowanych tylko po to, by „oczyścić pole” dla ekspansji obcego kapitału. Nie godzący się na utratę jedynych źródeł utrzymania swych rodzin, a często na najordynarniejszą antypolską grabież, byli piętnowani furią wziętych z Tischnera obelg o „niereformowalnych homo sovieticusach – sierotach po socjalizmie”. W rzeczywistości, jako wieloletni kontakt operacyjny SB i konsultant Departamentu IV MSW, (czyli wyspecjalizowanego w zwalczaniu Kościoła katolickiego) prawdziwym „homo sovieticusem” był sam Józef Tischner. Niewielu dla odepchnięcia ludzi od Kościoła zrobiło tak wiele, jak ten sowiecki człowiek z koloratką na szyi – funkcjonariusz Unii Demokratycznej i zarazem ksiądz, którego „nauczanie o etyce” masom skrzywdzonych zaczęło się kojarzyć z wyniszczaniem polskiej gospodarki i nieszczęściem ich własnych rodzin.
Podobnym nieszczęściem ruchu narodzonego w Sierpniu 1980 był człowiek równie mocno z nim kojarzony, gdyż pełniący rolę pierwszego naczelnego redaktora tygodnika „Solidarność”. Wprawdzie w końcu lat siedemdziesiątych miał w swym dorobku epizody mogące uchodzić za opozycyjne, ale „dorobek” przeszłości nieco wcześniejszej powinien przemawiać za ostrożnością w stosunku do jego posiadacza. Książki w rodzaju „Wróg pozostał ten sam”, wg której w powojennej Polsce odpowiednikami hitlerowców stali się poakowscy przeciwnicy sowietyzacji ojczyzny, nie mogły przecież powstawać pod piórem osoby godnej zaufania. Nikt też, kto poczytał artykuły z „Wrocławskiego Tygodnika Katolików” nie mógł mieć wątpliwości, że jego naczelny musiał być kimś w rodzaju funkcjonariusza oddelegowanego na odcinek Kościoła. Tradycyjna polska ufność i dobroduszna wiara w cudowne nawrócenia doprowadziły jednak do tego, że w 1989 roku premierem obdarowanym bezprecedensowym kredytem zaufania, a nawet powszechnym uwielbieniem został osobnik zdolny firmować kroki unicestwiające całe gałęzie gospodarki, generujące niedostatek, cywilizacyjnie degradujące kolejne połacie kraju. Prywatyzacjom likwidacyjnym, rozkwitowi fortun nomenklatury obdarowanej nie tylko przywilejem bezkarności, ale i grabieży towarzyszyło szerzenie się bezrobocia i nieznane od lat wojny cięcia budżetowe. Równocześnie z hasłami o „konieczności oglądania każdej wydawanej złotówki” w wielomiliardowych ilościach nie żałowano ich na dalsze finansowanie komunistycznych służb, urzędów cenzury, czy bizantyjskich emerytur przyznanych funkcjonariuszom aparatu terroru. Zanim większość społeczeństwa zaczęła pojmować rozmiar popełnionego błędu, w wyborach prezydenckich z końca 1990 roku dając Mazowieckiemu ledwie 18% głosów, zręby nowego ładu naszego państwa zostały już zbudowane. A nie miał ten ład literalnie nic wspólnego z jakąkolwiek ideą, czy etyką „Solidarności”. Trudno w tym momencie nie przywołać Winstona Churchilla, który o Polakach powiedział, że to naród wspaniały, ale zdumiewający skłonnością oddawania władzy nad sobą tym, którzy kierowania Polakami w żaden sposób godni nie są. Churchill miał oczywiście na myśli przede wszystkim nasze doświadczenia XVIII stulecia. Dziś wiadomo, jak bardzo myśl ta pasuje do przełomu wieków XX i XXI. I jak bardzo, to trafne spostrzeżenie, powinniśmy mieć na uwadze dzisiaj.
Główną naukową specjalnością prof. Henryka Samsonowicza były dzieje średniowiecza. Skutkiem zajmowania się okresem tak dawnym jest zdolność takiego spoglądania na przeszłość, w którym właściwą rangę zyskują zjawiska naprawdę wartościowe, a to, co choćby i najbardziej hałaśliwe, lecz zwyczajnie marne, w spojrzeniu tym jest ledwie warte odnotowania. Choć oczywiście zawsze, gdy to co marne „wepcha się na świecznik”, skutkiem musi być nieszczęście. Bywa, że całych pokoleń.