Bywa, że jeden człowiek odgrywa w historii rolę kluczową, przesądzającą o losach całego państwa i milionów ludzi. Czasem działalność jednostki, trzymającej zrządzeniem losu przyszłość narodów w swych rękach, jest zbawienna. Niektórzy obdarowani mocą wpływu na decyzje o kolosalnych rozmiarach, przesądzających o biegu dziejów, robią jednak z tego nadzwyczajnego daru użytek straszliwy.
Czy Polska ocaleje?
Wyniszczona przewalającymi się frontami, wykrwawiona, doszczętnie ograbiona, odzyskująca niepodległość jesienią 1918 roku Polska nie miała ustalonych granic. Kwestionowane były niemal wszystkie, nawet te wyznaczające obszar kilkakrotnie mniejszy od przedrozbiorowego. Wycieńczony skrawek naszej wolnej ojczyzny wyglądał tak cherlawo, że łatwy łup widziały w nim nie tylko potęgi ze wschodu i zachodu, ale i najmniejsi z sąsiadów. Czesi wydzierali południowy Śląsk, zajmowali Tatry, wyruszali po Zakopane i Bielsko. Litwini wkraczali na Ziemię Sejneńską. Zagarniający Lwów i Przemyśl Ukraińcy chcieli wytyczyć granicę niemal pod Krakowem. Z orędzia Wilsona nie wynikało też wcale, że Stany Zjednoczone opowiadały się za przyłączeniem do Polski choćby odrobiny Pomorza. Planowany dostęp do Bałtyku miał jedynie polegać na prawie żeglugi Wisłą do trzymanego przez Niemców Gdańska. Z kolei stwierdzenie o „ziemiach z ludnością bezsprzecznie Polską” było rozumiane w europejskich stolicach jako zamysł sklecenia kraiku o rozmiarach nie większych od Księstwa Warszawskiego. Taką perspektywę rozumieli dokładnie tak samo zarówno liderzy ruchu narodowego, jak i socjaliści – niepodległościowcy. Dla Dmowskiego, Piłsudskiego i wszystkich zdolnych do oceny sytuacji (a w przeciwieństwie do czasów dzisiejszych zdolność ta była powszechna i po prawnej, i po lewej stronie sceny politycznej) było oczywiste, że tak mała Polska nie będzie miała najmniejszych szans przetrwania choćby paru lat. I nawet wtedy, kiedy po zwycięskiej walce o granice, Rzeczpospolita wypełniła obszar 388 tys. km, sternicy państwa stwierdzali, że „jest to najmniejsza Polska, jaka w obecnych realiach ostać się może”. Pomimo odniesionych zwycięstw w Niemczech mówiono powszechnie o naszym kraju „państwo sezonowe”, a dla wielu polityków francuskich ciągle byliśmy „sojusznikiem zastępczym” (póki nie wróci ten prawdziwy, poważny – Rosja). O „sezonowości” naszego państwa aż do ostatnich chwil istnienia własnego był przekonany prezydent Czechosłowacji Benesz. Tak jak i jego poprzednik Masaryk niezmiennie stojący na stanowisku: Po co nam relacje z Polską, której już jutro może nie być.
Na przełomie roku 1918 i 1919 w niemałej mierze spalona, zburzona, rozkradziona i wyludniona, a przy tym pozbawiona choćby jednej fabryczki broni czy amunicji (wszyscy trzej zaborcy pilnowali, by na naszych ziemiach nie powstała ani jedna!) przystąpiła do walki o swe istnienie. A ostateczne decyzje w sprawie naszych granic miały zapaść na rozpoczynającym się 18 stycznia 1919 kongresie wersalskim. Od samego początku pozycja Polski była na nim słaba. Zwycięskie mocarstwa postrzegały naczelnika naszego państwa Józefa Piłsudskiego jako sojusznika pokonanej Austrii i Niemiec. To, że zaliczono nas do sojuszników Francji, zawdzięczamy sformowanej w ostatniej fazie wojny armii gen. Hallera. Głównym naszym reprezentantem został więc jej współtwórca Roman Dmowski, od lat działający po stronie przeciwników Austrii i Niemiec. Wiedział, że na kongresie sprawa Polski będzie tematem najtrudniejszym i że będą nam zadawane większe ciosy niż pokonanym Niemcom. Rozumiał, że jeśli cokolwiek będzie mógł dla Polski uzyska, to tylko działając w sposób arcymistrzowski. I takim zagraniem było pierwsze wystąpienie Dmowskiego. Najwięksi mężowie stanu Europy i Ameryki, słuchając go, z wrażenia omal nie pospadali z krzeseł. I właśnie dzięki Dmowskiemu wielu z nich zaczęło rozumieć, że Polska musi odrodzić się jako państwo kilkakrotnie większe od tego, na jakie wcześniej mieli się zgodzić. Z listów Dmowskiego wynika, że w tej fazie kongresu wszystko zaczęło się układać dla Polski wręcz znakomicie. W kuluarowych rozmowach z największymi ówczesnego świata dostawał zapewnienia o poparciu dla przyłączenia do Polski Warmii, wielkiej części Śląska, Mazur, ziem Pilskiej, Babimojskiej. Swoich współpracowników informował: Mówią mi, że i Gdańsk jest już nasz! Potem jednak wszystko zaczęło się nagle zmieniać tak bardzo, że alarmował mającego mu towarzyszyć na konferencji wersalskiej Ignacego Paderewskiego: Przyjeżdżaj natychmiast! Polska tu kurczy się z dnia na dzień!
Kto i jak to sprawił?
Głównym przeciwnikiem Polski była Wielka Brytania. Obawiając się wzrostu znaczenia Francji, dążyła do tego, by sprawca wojny światowej zapłacił za nią jak najmniej. Ofiarą tej jakże krótkowzrocznej polityki padała Polska, postrzegana jako potencjalny sojusznik Francji. Do tego reprezentantem Londynu był David Lloyd George – marnie wykształcony ignorant, który po usłyszeniu o Polakach organizujących swe państwo w Krakowie i Lwowie zarzucił Polsce dążenie do zaanektowania części Turcji. Poziom jego wiedzy o geografii bowiem sprawiał, że nie odróżniał tureckiej Cylicji od polskiej Galicji. Zasłynął też przekonaniem, że Charków to rosyjski generał. Był za to zdeklarowanym germanofilem, który w przyszłości da się poznać z peanów na cześć Hitlera. Dążąc do tego, by Niemcy zachowały jak najwięcej rdzennie polskich ziem, wzbudzał konsternację nawet polityków z Londynu. Wiedząc o Europie Środkowej tyle, co jaskiniowcy o komputerach, bez reszty opierał się na doradztwie głównego eksperta Foreign Office od naszej części kontynentu. Był nim Lewis Namier. To za sprawą rzucanych przez niego kalumnii na Polskę spadały kolejne ciosy. Służyły im też zakłamane informacje o historycznej tożsamości kolejnych powiatów czy sfałszowane dane na temat narodowości ich mieszkańców. W sprawie wschodniej Małopolski postawiono żądanie, by oddać ją Ukrainie, a kiedy pomysł ten upadł, forsowano przyłączenie jej do Czechosłowacji. Namier już w swych memoriałach z 9 grudnia 1918 i 7 stycznia 1919 wyznaczał wschodnią granicę Polski na Bugu i Sanie. Dla każdego posiadającego rozum było oczywiste, że państewko tak okrojone, a mające za sąsiadów Niemcy i Rosję, nie będzie miało szans przetrwania. Skala ataków Namiera wymierzonych w Polskę sprawiła, że pisano o nim jako o „zażartym wrogu polskich wniosków terytorialnych”. Dermot Turing ujmował to łagodniej: Był uznanym w Foreign Office ekspertem od geografii Polski. Tradycją brytyjską na międzynarodowych konferencjach było radzenie sobie z niesfornymi narodami za pomocą kreślonych na mapie linii, a Namier nie żałował ołówka. Roman Dmowski w książce „Polityka polska i odbudowa państwa” stwierdza: Namier to główny wróg sprawy polskiej i sprawca wrogiego stosunku do Polski Dawida Lloyda Georga.
Aktywność Namiera w sprawie Polski osiągnęła kolejne apogeum rok po konferencji wersalskiej, kiedy w stronę Warszawy parła nawała bolszewicka. Na konferencji przywódców Ententy w Spa powstała wtedy oferta dla agresorów oraz Polski, która miała się zgodzić na granicę zaproponowaną przez brytyjskiego ministra spraw zagranicznych Georga Curzona. O roli, jaką tu odegrał ekspert od Europy Środkowej, pisał m.in. Bartłomiej Rusin w pracy „Lewis Namier a kwestia linii Curzona”. Granica miała przebiegać wzdłuż linii, jakie już w latach 1918 i 1919 w swych memoriałach postulował właśnie Namier. W „Studiach z dziejów Rosji i Europy Środkowo-Wschodniej” prof. Piotr Eberhardt dodaje, że tuż przed przekazaniem oferty szefowi dyplomacji bolszewickiej Cziczerinowi, w nocy z 10 na 11 czerwca 1920 roku, Namier zmienił przebieg linii granicznej na jeszcze bardziej niekorzystny dla Polski. Jak dziś wiemy, o wszystkim rozstrzygnęli wtedy sami zwycięscy Polacy. Wielokrotne głośne stawianie przez przywódców Wielkiej Brytanii na arenie międzynarodowej wniosku o odebraniu Polsce wszystkiego, co leży 150 km na wschód od Warszawy, stało się nadzwyczaj poręcznym argumentem w rękach agresorów. Pojęciem „Linia Curzona” sowiecka propaganda uzasadniała bieg „granicy przyjaźni”, będącej następstwem paktu Hitler – Stalin. W Teheranie i Jałcie triumfujący współautor tego paktu uzasadniał zasięg antypolskiej aneksji brytyjskim poglądem na polską granicę, artykułowanym i przed, i po, i w trakcie kongresu wersalskiego. Latem 1945 roku, w czasie ustalania dokładnego przebiegu granicy między Polską a ZSRS, rozpatrywano aż pięć wariantów tzw. linii Curzona (bo i już na konferencji w Spa w czerwcu 1920 roku było kilka jej koncepcji). Brytyjski minister spraw zagranicznych Anthony Eden twierdził, że w 1945 roku upierał się przy wariancie B, dla Polski najkorzystniejszym, pozostawiającym w naszych granicach Lwów i Grodno. Przeforsowany został jednak wariant E – dla Polski najgorszy, znany jako linia Namiera.
Skąd się wziął ten człowiek?
W oczach Brytyjczyków mógł uchodzić za eksperta od spraw polskich, bo pochodził – z Polski. Urodził się nawet w tej samej Woli Okrzejskiej, w której wcześniej przyszedł na świat Henryk Sienkiewicz. Babcia naszego noblisty została jednak wywłaszczona z części obciążonego popowstańczymi kontrybucjami majątku, co było uzasadniane budową linii kolejowej Dęblin – Łuków. To, co z niego zostało, w roku 1880 drogą licytacji stało się własnością Joela Wegmajstera, Józefa Bernsteina i jego żony Meny Sommerstein. Bernsteinowie zaczęli używać nazwiska Niemirowscy, w dworze należącym wcześniej do Adama Cieciszowskiego (stryja Henryka Sienkiewicza) urodziło się ich dwoje dzieci: w 1887 Teodora i rok później Ludwik. Zanim w 1908 roku został on studentem Oxfordu, a w 1913 roku obywatelem brytyjskim, studiował we Lwowie i Lozannie.
Kiedy, na przekór zanurzającym się w polskości rodzicom, zdeklarował się on jako wróg Polski? Autor wydanej właśnie książki przytacza w niej pewne zdarzenie. Do przedziału pociągu, którym młody Ludwik jechał do Lwowa, dosiadło się trzech uczestników polowania, w którym brali udział wraz z ojcem Ludwika. Wracali właśnie z gościny, której Niemirowscy udzielili im w swym dworze w Woli Okrzejskiej. Nieświadomi tego, kto jest ich towarzyszem podróży, pozwalali sobie na żarty m.in. o „szlachcie jerozolimskiej”. Według autora książki młodzieniec miał się poczuć tym dotknięty tak bardzo, że „mimo iż wsiadał do pociągu jako Polak, to wysiadł już z niego jako Żyd”.
Domyślić się można, że przyczyn mogło być więcej. Od kwietnia 1861 roku czczony był jako polski bohater narodowy Michał Landy – żydowski nastolatek, zastrzelony przez Rosjan w czasie patriotycznej manifestacji. Potem jednak zaborcy rozpoczęli generowanie konfliktów narodowościowych o skali, która musiała przynieść jakiś podły efekt. Topiąc we krwi powstanie styczniowe, carat mścił się, konfiskując polską własność. Większość spośród tysięcy zrabowanych domów i kamienic, 3594 majątków ziemskich wraz z należącymi do nich dworami była potem sprzedawana (skonfiskowano też większość własności Kościoła katolickiego, oprócz setek folwarków m.in. 186 klasztorów). Kto kupił własność wydartą najofiarniejszym z patriotów, ten spotykał się z ostracyzmem. Byli jednak tacy, którzy kupowali, korzystając nie tylko z okazyjnej ceny, ale i z preferencyjnych kredytów. Zjawisko miało niestety dużą skalę. W krótkim czasie w rękach narodowej mniejszości znalazły się całe kwartały budynków przynoszących dochód z najmu. Wtedy właśnie pojawiło się szyderstwo „wasze ulice, nasze kamienice”. O postępach w realizowanym przez zaborców procederze degradowania polskich elit i wprowadzania na jej miejsce całkowicie innych pisał m.in. Bolesław Prus. Isaac Bashevis Singer w powieści pt. „Dwór” przedstawił żydowskich nabywców polskiego majątku w całkowicie nowej dla nich roli, próbujących żyć jak szlachta. Jeszcze więcej Rosjanie uzyskali, uruchamiając w roku 1891 kolejne fale osadnictwa tzw. Litwaków, czyli Żydów zmuszanych do przeniesienia się do Królestwa Polskiego (którego nazwę zamieniono na Priwisliennaja Strana). Zgodnie z oczekiwaniem zaborców przybysze ci nie chcieli znać ani Polski, ani polskiego języka, za to często posługiwali się rosyjskim. W roku 1906 było ich już ponad milion, co zmieniło narodowe oblicze wielkiej części Łodzi, Warszawy, Białegostoku, a jeszcze bardziej – mnóstwa mniejszych miast. Postrzegani więc byli nie tylko jako wielkie narzędzie rusyfikacji, ale nawet jako zagrożenie dla tożsamości ziem, z których dziesiątki tysięcy Polaków zesłano na Sybir, wcielono do rosyjskiej armii, zmuszono do emigracji. Wielu Żydów rozumiało źródła niechęci, jaka pojawiała się w stosunku do nich, a przekonanie o wspólnocie losu skłaniało niektórych nawet do angażowania się w polską niepodległościową konspirację. Niemało było przecież Żydów w PPS, POW, Legionach i wśród najbliższych przyjaciół Józefa Piłsudskiego. Ludwik Niemirowski wybrał opcję wprost przeciwną – skrajnie wrogą straszliwie prześladowanym Polakom. Imię i nazwisko zmienił na Lewis Namier, często też dodając rodowe Bernstein. Na Zachodzie korzystał z protekcji Rothschildów (w sprawie walczącej o swój byt Polski działających analogicznie), pod koniec I wojny światowej pracował w brytyjskich departamentach informacji, propagandy i wywiadu, z których trafił do ministerstwa spraw zagranicznych, stając się głównym mentorem premiera do spraw polskich. Od roku 1920, w którym odszedł z Foreign Office, do śmierci w roku 1960, za wiele się już nimi nie zajmował.
Jego siostra Teodora Niemirowska-Modzelewska pozostała w Polsce, w roku 1929 urodziła córkę Annę. Siostrzenica Lewisa Namiera w latach 2001–2007 była senatorem Rzeczpospolitej Polskiej. Wychowała dwóch synów, od paru już dziesięcioleci odgrywających w polskiej polityce znaczące role, a w mediach – kluczowe. Mimo niewielkiej różnicy wieku, wychowania w tym samym domu, ukończenia tych samych szkół – zajmują pozycje skrajnie przeciwne. Jarosław (w roku 1963) od szesnastu lat jest wicenaczelnym „Gazety Wyborczej”, Jacek (w roku 1966), wcześniej m.in. eurodeputowany, do niedawna był prezesem TVP.
Mój osobisty pogląd na sprawę narodowej przynależności jest absolutnie jednoznaczny. Uważam, że narodowość nie ma literalnie nic wspólnego z żadnymi genami czy jakimkolwiek „dziedzictwem krwi”. Narodowa przynależność to kwestia wyłącznie kulturowa, to wynik związania się z historyczną wspólnotą, z którą drogą własnej decyzji każdy sam się utożsamia. Znam Polaków o kolorze skóry czarnym, żółtym, przynajmniej jednego Polaka Indianina i jeśli w jakiś sposób jestem rasistą, to w taki, że z takich właśnie rodaków cieszę się chyba aż za bardzo (choć może przypadkiem akurat ci wszyscy są wyjątkowo fajni). Miałem też wątpliwy zaszczyt poznać najprawdziwszych polskich bohaterów, będących potomkami arcykanalii z samego jądra konfederacji targowickiej. Nikt nie odpowiada za to, jakiego ma ojca czy pradziadka. Z tym większym więc wstrząsem przyjąłem słowa Jarosława Kurskiego, autora właśnie wydanej książki „Dziady i dybuki”. Pisze w niej o swoich licznych bliższych i dalszych krewnych. Także o Lewisie Namierze i właśnie tego brata swojej babci nazywa „swoim dybukiem”. A przecież w mistycyzmie żydowskim dybuk to duch zmarłego, który, wchodząc w ciało osoby żywej, sprawia, że mówi ona jego słowami. Może więc właśnie z tej przyczyny Polska z wywiadu, którego Kurski udzielił własnej gazecie, to jedna kipiel antyżydowskiej nienawiści, w której „przyznanie się do żydowskości jest narażaniem swoich bliskich”, a Święto Niepodległości to „marsz faszystów przez zburzoną przez hitlerowców stolicę”.
Pojęciem Polski w tym opisie pojawiającym się najczęściej jest odmieniany przez niemal wszystkie przypadki „antysemityzm”. Za to dla Lewisa Namiera Kurski znajduje superlatywy z przeciwległego bieguna. Stąd jego cioteczny dziadek nazywany jest „wybitnym”, posiadającym „siłę intelektu” dziedzicem „cząstki geniuszu”.
Artur Adamski