Eurokraci – jak na socjalistów przystało – starają się rozwiązywać problemy, które sami wykreowali, doprowadzając soc-choc brukselski do kresu racjonalności.
Chociaż obywatelom brukselskim grozi ubóstwo energetyczne (nie mówiąc o zimnych kaloryferach), to eurokraci bronią się przed zawieszeniem handlu uprawnieniami do emisji gazów cieplarnianych, niezłomnie wierząc w tzw. ocieplenie klimatu. Tymczasem walka z nim to miliardowe zyski międzynarodowych spekulantów.
Niezrażona tym komisarka Ursula von der Leyen nie zamierza likwidować tej patologii, lecz proponuje ograniczanie zużycia prądu, podatki od firm naftowych i gazowych oraz limity na produkcję taniego prądu, co zagraża OZE, tak reklamowanego przez eurokratów. Przeciw absurdalnej brukselskiej polityce energetycznej protestują Czesi, w Niemczech i skrajna lewica, i skrajna prawica. Zrozumieli, że połowa kosztów energii to cena brukselskiej „polityki klimatycznej”.
Totalna opozycja atakuje rząd, gdy do końca roku sprowadzi on 11 mln ton węgla, a ceny energii elektrycznej dla odbiorców indywidualnych i samorządowych zostały zamrożone. To jednak nie przeszkadza jej inspirować samorządów, które nie potrafią uporać się z dystrybucją węgla, do antyrządowych demonstracji. Przy okazji lokalni włodarze, nie wypełniając swych obowiązków, kompromitują się nieznajomością ustaw – energetycznej i samorządowej.
To paradoks, że w kraju który ma kilkusetletnie zasoby węgla, tyle się o nim mówi i trzeba go importować. Wszystko dzięki akcesji brukselskiej. Charakterystyczne, że inne kraje nie znalazły się w takiej pułapce. Niemniej wszędzie rozbrzmiewa dramatyczne pytanie: czy w zimie będzie ciepło w domach? Do tego doszła cywilizacja brukselska.
Tymczasem Belgia wymusiła wykreślenie rosyjskich diamentów z listy sankcji. To przykład dla krajowych polityków, by wykreślić polskie kopalnie z restrykcyjnych pomysłów brukselokratów. Jak na razie zrezygnowano z bloku węglowego w elektrowni Ostrołęka. Natomiast Niemcy reaktywują swe elektrownie węglowe, na co KE wyraża zgodę, żeby „złagodzić skutki wojny z Putinem”. Dzieje się tak, mimo że niemiecki „zielony fundamentalizm” doprowadził kraje brukselskie do niespotykanego od II wojny kryzysu gospodarczego.
Gdy eurokraci nawołują do oszczędzania energii (z wyłączaniem ulicznego oświetlenia w miastach), to nikt nie apeluje do racjonalnego korzystania z internetu. Tymczasem nie jest tajemnicą, że każde centrum przetwarzania danych Google’a potrzebuje tyle prądu elektrycznego, ile 200 tys. domów jednorodzinnych. Jeżeli zaś odbiorcy oglądają filmy w sieci, to serwery zużywają więcej energii elektrycznej, niż gdy przesyłają pliki tekstowe. Wniosek – więcej czytać, niż oglądać – można by apelować. Oznaczałoby to rewolucję w obecnej cywilizacji obrazkowej.
Mity
Kiedyś szkodliwy był freon (zarobili producenci lodówek), teraz szkodliwy jest CO2 (zarabiają handlarze emisjami). OZE miały być ratunkiem dla planety, gdy okazuje się, że panele słoneczne i wiatraki nie zapewniają bezpieczeństwa energetycznego. Pryskają kolejne złudzenia. Tani ruski gaz miał być motorem brukselskiej (niemieckiej) gospodarki, który (zmniejsza emisyjność) wyeliminuje węgiel. Wojna rosyjsko-ukraińska ujawniła prostactwo takiej polityki gospodarczej. Z kolei pomysł, że import taniego węgla zlikwiduje europejskie kopalnie, też nie wypalił. Niemniej eurokraci nie zamierzają zrezygnować z dekarbonizacji, mimo że taka polityka klimatyczna wywołuje kryzys gospodarczy.
Natomiast obywatele, którym grozi mroźna zima, powinni zgłaszać pretensje także do ekologistów, którzy głosili, że odejście od węgla to raj na ziemi. Przecież to właśnie miłośnicy przyrody prognozowali, że działalność człowieka doprowadzi do zagłady planety i kolportowali te bzdury od przedszkola do uczelni. Organizowali „strajki klimatyczne”, za którymi stały firmy produkujące urządzenia OZE. W końcu, tak jak nowoczesny kominek może być „czysty” smogowo, tak dwutlenek węgla nie zagraża ani człowiekowi, ani planecie. Niemniej zieloni neomarksiści nie ustają w ideologizowaniu przyrody.
Interesy
Mogłoby się wydawać, że zielona polityka klimatyczno-energetyczna sprowadza się do handlu emisjami. W istocie drenuje firmy energetyczne (w konsekwencji rosną ceny prądu) i kieszenie obywateli brukselskich. Nie poprzestając na tym, eurokraci uchwalili zwiększenie udziału OZE z 40 proc. do 45 proc. w pakiecie „Fit for 55”. Opodatkowane będą nie tylko energetyka, ale także budownictwo, transport. Zielony biznes uzyska nowe impulsy. Zielona rewolucja może się rozwijać. Co tam obywatele i racjonalna gospodarka. Po nas choćby zielony potop.
Pozostaje paradoks, że mimo rozwoju techniki i innowacjom technologicznym cena prądu wciąż rośnie. A powinna spadać. Korzystają na tym bogate („stare”) gospodarki brukselskie. Cokolwiek by mówić o „solidarności”, postępuje neokolonializm brukselski. „Nowe” kraje są zapleczem kadrowym, podwykonawczym. Korzystają też bogaci obywatele, bo ich niewiele interesują zielone ograniczenia, a droższa energia też nie jest problemem.
Ceny pozwoleń na emisje CO2 wzrosły dziesięć razy w ostatnich czterech latach, a w ciągu ostatniego roku trzykrotnie. Widać, że interes się kręci, spekulanci zarabiają, jednak KE nie zamierza tego zmieniać. Patronuje nowej branży przemysłowej – energetyce ideologicznej. Mimo postulatów europosłów PiS, komisarka Ursula von der Leyen jest nieprzejednana. Musimy przyśpieszyć przejście na czystą energię. Istniejący unijny system handlu uprawnieniami do emisji (ETS) skutecznie motywuje do graniczenia emitowanych ilości – odpisała Grzegorzowi Tobiszewskiemu.
Zielona śruba
Trzeba mieć kilka świec, wystarczy włożyć sweter – radzi Wolfgang Scheuble, były przewodniczący Bundestagu. Niemcy przetrwają zimę, jeżeli obywatele, firmy i decydenci będą się nadal dostosowywać do zmienionej sytuacji energetycznej kraju – zapowiada kanclerz Olaf Scholz. Tak więc, zamiast zmiany zielonej polityki – dostosowywania się do bieżącej sytuacji. Zamiast rezygnacji ze spekulacji emisjami (ekoinflacja) – jeszcze więcej tego samego, kosztem obywateli i gospodarki.
Gdy ponad 60 proc. kosztów produkcji prądu to zielony podatek, gospodarka brukselska przestaje być konkurencyjna na światowym rynku. Obywatele brukselscy też narzekają, ale ekologiści są głośniejsi. Zielone musi być na wierzchu (paliwa kopalne opłacają OZE). Nawet za cenę likwidacji ciężkiego przemysłu w krajach brukselskich, które eksportują rocznie 10 mln ton złomu. Korzystają na tym azjatyckie huty (wietnamskie produkują już więcej stali niż polskie). Korzystają też niemieccy producenci wiatraków i autorzy technologii fotowoltaicznych, na których licencji wytwórnie azjatyckie produkują panele.
Tymczasem Komisja Europejska, obnażając swą niekompetencję, zamyka się w „zielonej bańce”. Co najwyżej rozdziela środki pomocowe największym gospodarkom (Niemcy – 220 mln euro, Francja – 160 mln euro), które, chociaż dostarczają 40 proc. brukselskiego PKB, to jednak otrzymały 90 proc. budżetu pomocowego. Inne kraje niech sobie same radzą. Dzięki takiej solidarności brukselskiej te „nowe” wciąż będą rynkiem zbytu dla „starych”.
Węgiel i geotermia
Gwarantowana cena prądu dla przedsiębiorców i samorządów, dla odbiorców indywidualnych – opłata zamrożona. Energia w naszym kraju jest jedną z najtańszych na europejskim rynku – zapewniają przedstawiciele rządu. Związkowcy z „Solidarności” przestrzegają, że pomoc publiczna może skutkować retorsjami UE. Przypominają swoje ostrzeżenia, gdy kolejne rządy podpisywały się pod „każdą zieloną ideologiczna głupotą”. Przecież zerwanie z polityką dekarbonizacji to racja stanu polskiej gospodarki. Tymczasem samorządowcy, nie bacząc na swój elektorat, zwlekają z dystrybucją węgla (co po wyeliminowaniu pośredników obniżałoby cenę), jakby czekali, że rząd ich w tym wyręczy. Protestują przeciwko wzrostowi cen energii w Warszawie, a nie w Brukseli.
Gdy okazało się, że surowce energetyczne mogą być skuteczną bronią, brukselski zapał dekarbonizacyjny stracił na fanatyzmie. W wielu krajach powraca się do wydobycia węgla i elektrowni węglowych. Jak na razie niewiele mówi się o czystych technologiach węglowych. Możliwość pozyskiwania wodoru to dopiero pieśń przyszłości. Niemniej Japończycy już skonstruowali instalacje zgazowywania węgla i skraplania wodoru, zbudowali w Kobe terminal wodorowy.
W naszym kraju są sprzyjające warunki do stosowania tych technologii (kopalnie metanowe). Kiedy będą wykorzystywane, gdy obłęd dekarbonizacyjny – na przekór rzeczywistości – jest wciąż żywy, czas pokaże. Może wreszcie dojdzie do głosu instynkt samozachowawczy prowadzących naszą gospodarkę.
W zapale dekarbonizacyjnym kolejne polskie rządy likwidują (tylko wyczerpanie złoża jest uzasadnieniem) kopalnie, zamiast zawieszać ich działalność. W konsekwencji zwalnia się pracowników, ogranicza szkolnictwo górnicze – zanika branża.
Pomysł zamykania kopalń jest równie absurdalny, jak namolne promowanie OZE – zdaniem wielu ekspertów, ale ich zdanie jak na razie niewiele się liczy. Dobrze, gdy przekonują entuzjastów zielonego ładu, że węgiel jest niezbędny do stabilizacji rynku energetycznego. Niemniej zieloni neomarksiści wciąż nie mogą zrozumieć, że paliwa kopalne nie są „brudne”, bo istotne są czyste technologie spalania.
Podczas gdy OZE nie są wystarczającym źródłem energii dla przemysłu (bo niestabilne), to rządzący nie wahają się nazywać OZE (kapryśne i kosztowne) racją stanu naszej gospodarki. I tak jak węgiel pozostaje niedocenionym skarbem, tak jest nim także geotermia. Ponad połowa naszego kraju jest na zbiornikach gorącej wody. 40 proc. mieszkań jest przyłączona do sieci ciepłowniczej. Można do niej kierować wodę ze źródeł geotermalnych. Oddawanie do użytku Toruńskiej Geotermii trwało szesnaście lat. Dlaczego tak długo? – bo choć geotermia to bezkonkurencyjne OZE, to – można się domyślać – nie znajduje zastosowania. Na technologiach fotowoltaicznych i wiatrakowych zarabiają zagraniczne firmy.